Maj 1992 roku. Spotkanie premiera Jana Olszewskiego i prezydenta Lecha Wałęsy. Fot. PAP/Stefan Kraszewski
Maj 1992 roku. Spotkanie premiera Jana Olszewskiego i prezydenta Lecha Wałęsy. Fot. PAP/Stefan Kraszewski

Wybory kontraktowe czy noc teczek? Którego 4 czerwca świętujecie?

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 129
Dlaczego uważam obalenie rządu Olszewskiego za prawdziwy początek polskiej demokracji. Tej brudnej i chropowatej. A nie takiej z czytanek dla grzecznych dzieci.

Pamiętam zakłopotanie Dominiki Wielowiejskiej, gdy kilka lat temu w TOK FM zaprosiła mnie do rytualnej debaty o doniosłości daty 4 czerwca dla współczesnej historii Polski. Nie przewidziała biedaczka, że jej niewdzięczny gość zacznie z przejęciem opowiadać, jak fatalne skutki dla młodej polskiej demokracji miało… obalenie rządu Jana Olszewskiego podczas słynnej nocy teczek. Im dłużej mówiłem tym bardziej miałem wrażenie, że Dominika szuka pod stołem jakiegoś tajnego przycisku powodującego otwarcie zapadki pod moim fotelem. Na szczęście były to już czasy, gdy Agora bardziej inwestowała w wyższe piętra i potrzeby korporacyjnej machiny więc przycisk był zepsuty. 

Ewangelia 4 czerwca

Zawsze uważałem tę koincydencję czwartych czerwca za wyjątkowo znaczące zrządzenie losu. Oto z jednej strony mamy wybory 4 czerwca 1989. Symbol początku drogi, która apologetom polskich przemian układa się w ciąg oczywistego wynikania: Michnik pisze „wasz prezydent, nasz premier”, Kaczyński (wtedy jeszcze w porządku) podkrada PZPRowi koalicjantów, Mazowiecki mdleje na mównicy, ale w sumie daje radę i wspólnie z Balcerowiczem robią Polakom terapię szokową. Trudną, ale „przecież konieczną”. Wałęsa (wtedy jeszcze „małpa z brzytwą”) na szczęście mądrzeje (i znów staje się „naszym Lechem”). Macierewicz i Olszewski (kiedyś w porządku) teraz dziczeją. No, ale tym gorzej dla nich. Są przecież: orzeł w koronie, policja zamiast milicji, zaraz przyjdą zaś NATO zamiast RWPG, Unia, dobrobyt i Euro 2012. Trzeba powiedzieć, że ta oficjalna i autoryzowana ewangelia III RP była w następnych latach wyjątkowo inkluzywna. Szybko przestaje być ona własnością inteligenckiej wierchuszki „Solidarności” spod znaku Gazety Wyborczej oraz Unii Demokratycznej, która ją napisała. Z biegiem czasu odnalazły się w niej także postpezetpeerowskie elity władzy i pieniądza. A taki na przykład Dariusz Rosati mógł powiedzieć mi przed telewizyjną audycją, że on przecież „nie miał z PZPRem nic wspólnego” (serio tak było!). Ta Ewangelia 4 czerwca podbiła też - co tu kryć - umysły sporej części normalsów. Takich co to się im materialnie albo pod względem statusu wiodło w nowej Polsce raz lepiej lub gorzej. Ale aspirowali. I pod żadnym pozorem nie chcieli zostać uznani za sfrustrowanych i wiecznie wczorajszych przegrywów. 

Teczki spoiwem "antyolszewików"

Ale przecież jest jeszcze ten drugi 4 czerwca. Ten z roku 1992. Trzy lata po czerwcowych wyborach - w nocy z 4 na 5 czerwca Sejm - w atmosferze politycznego thrillera - odwołuje rząd premiera Olszewskiego zastępując go premierem Pawlakiem. Konstytucja nie przewiduje jeszcze wtedy (inaczej niż dziś) mechanizmu konstruktywnego votum nieufności. To znaczy sytuacji, w której żeby obalić rząd trzeba mieć większość potrzebną do powołania nowego gabinetu. Tłem tamtej dramatycznej „nocnej zmiany” były oczywiście zarzuty o współpracę z PRLowską bezpieką wobec wielu byłych opozycjonistów - a teraz ważnych funkcjonariuszy państwa. Jedni boją się więc, że na jaw wyjdzie ich własne uwikłanie (to przypadek np. Lecha Wałęsy). Inni uznają, że teczki może nie pogrążą ich samych, ale na pewno uderzą w ich ugrupowania. Tak czy inaczej rząd Olszewskiego zostaje zdjęty z urzędu. Oczywiście znajdą się i tacy (choćby historyk Antoni Dudek), którzy będą potem twierdzili, że jego egzotyczny gabinet nigdy nie dysponował stabilną sejmową większością i że i tak był skazany na upadek. Inni (publicysta Robert Krasowski) powiedzą wręcz, że ofensywa teczkowa była celowym zabiegiem otoczenia Olszewskiego obliczonego na to, by sprowokować opozycję do działania i „pięknie dać się zabić”. Jeszcze inni będą głosili (nigdy niepotwierdzone) zarzuty, że Olszewski z ministrem spraw wewnętrznych Macierewiczem sami szykowali zamach stanu i trzeba było ich (oczywiście dla dobra demokracji) powstrzymać. Nawet jeśli w tych tłumaczeniach tkwi tu i ówdzie ziarno prawdy, to trudno jednak zaprzeczyć, że najważniejszym spoiwem „antyolszewików” był jednak strach przed ogłoszeniem zawartości wspomnianych teczek. A fakt, że desygnowany na premiera Pawlak ostatecznie rządu nie stworzy tylko dowodzi kruchości tego doraźnego sojuszu. 

Zobacz także:

 

Jeśli mam wybierać spomiędzy tych dwóch 4 czerwca to zdecydowanie wolę ten drugi. I nie chodzi bynajmniej o żadne ideowe powinowactwo z rządem Olszewskiego (dorobek miał faktycznie marny). Tylko raczej o to, że rok 1989 to opowieść uczesana i ugrzeczniona. Wszystko się tu pięknie składa. Dobrzy wygrywają, źli przegrywają i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Łatwe to i dobre do organizowania okolicznościowych akademii. Ale jakieś bardzo dalekie od prawdziwego życia. I niezbyt wiele tłumaczące z tej całej masy gniewu i niezadowolenia, które się na III RP w polskim społeczeństwie nagromadziło. 

"Trochę gangsterki"

Dlatego ja poproszę ten drugi 4 czerwca. Dlaczego? Bo jest drapieżny i bliższy prawdziwemu życiu. To pełnokrwisty polityczny dramat z którego można się tak wiele nauczyć. Spójrzcie na „Solidarność”. W 1989 idą jeszcze razem. Ale potem jedna część „Solidarności” wygrywa, bierze władzę i zaczyna brutalną grę na eliminację konkurentów. Tworzą się nowe struktury dominacji na rynku biznesowym czy medialnym. Ofiary tego procesu (akurat jako rząd Olszewskiego) podejmują desperacką kontrofensywę, ale zostają podczas nocy teczek pokonani. Na Wiejskiej i w okolicach kolejny raz odgrywa się stary jak świat dramat władzy. Zwycięscy sobie to potem przy użyciu dostępnych środków zracjonalizują. Latami będą powtarzać swoim widzom i czytelnikom, że „w ostatniej chwili udało się powstrzymać chorych z nienawiści wariatów”. W końcu sami zaczną w tę opowieść wierzyć. Będą się denerwować, gdy się im przypomni, że to oni pierwsi uciekli się do psucia państwa i naginania demokratycznych reguł gry do swoich bierzących interesów. Wtedy - w czerwcu 1992 - czuje to wytypowany na premiera Waldemar Pawlak. „Ale to trochę gangsterskie jest” - mówi utrwalony na amatorskiej taśmie z nerwowych narad u prezydenta Lecha Wałęsy. Ale otoczenie, go nie słucha. „Byle tylko nie weszli jutro do biura” - martwią się inni uczestnicy tamtych wydarzeń. Ostatnio wielu z nich odnajdzie drugą polityczną młodość w piętnowaniu „niszczenia przez PiS polskiej demokracji” po roku 2015.

Ale przegrani nocy teczek też stworzą swoją własną kontropowieść. Będzie to historia „o zdradzie, spisku i układzie”. Ta opowieść będzie w tym politycznym środowisku tak silna, że do dziś organizuje wielu ludziom PiSu sposób myślenia o polityce. „Albo my ich, albo oni nas”, mili i grzeczni to my już próbowaliśmy być. Granie według reguł to - zdaniem wielu z nich - droga do porażki. Czy tak trudno im się po takich doświadczeniach dziwić?

Dlatego właśnie uważam 4 czerwca 1992 za prawdziwy początek polskiej demokracji. Tej brudnej, ale żywej i prawdziwej. A nie takiej z czytanek dla grzecznych dzieci. A wy, którego czwartego będziecie w tym roku wspominać?

Rafał Woś


Czytaj dalej:



Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze