Rafał Woś: Bill Gates nie musiał dorabiać handlując kokainą na przedmieściach. Fot. PAP/EPALUDOVIC MARIN / POOL
Rafał Woś: Bill Gates nie musiał dorabiać handlując kokainą na przedmieściach. Fot. PAP/EPALUDOVIC MARIN / POOL

Dlaczego nie ma czegoś takiego jak „twoje pieniądze”

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 162
Na fali Polskiego Ładu zaroiło się od dorosłych (i wydawałoby się) rozsądnych ludzi, którzy upierają się, że istnieje coś takiego jak "ich pieniądze". Warto wyjaśnić im, w jakim są błędzie.

Bo mało tego. Oni niestety brną dalej. Twierdzą na przykład, że w związku z tym, iż mają jakieś rzekomo „ich pieniądze” to ktoś (konkretnie państwo oraz ci bliźni, którym to państwo chce pomagać) ich z tych „ich pieniędzy” "okrada". Cóż za skandal! Bo przecież – dowodzą ci pozornie rozsądni i poważni ludzie - im trzeba się raczej w pas kłaniać, gdyż przecież (uwaga! uwaga!) oni "dają pracę". Potraficie scierpieć tę darwinistyczną, egoistyczną i liberalną nowomowę? Bo ja szczerze mówiąc znoszę ją dość słabo.

Ale na początek konkrety. Sympatyczny skądinąd dziennikarz i założyciel portalu Spider’s Web Przemysław Pająk zagadnął:

Odpowiedziałem mu, że



I można by tę wymianę tak tu zostawić. Gdyby nie jej dość uniwersalny charakter. Wielu ludzi zdaje się przecież myśleć jak Pająk. To znaczy myli się fundamentalnie? Jak z nimi rozmawiać?

Zacząć warto pewnie od prostego eksperymentu. A dopiero potem odwołać się do soczystej teorii. Jak to w życiu. Wszak, gdy chcesz pokazać niedowiarkowi, że woda może zmienić stan skupienia to ją podgrzewasz. Wtedy nie będzie mógł zaprzeczyć. Tak samo tutaj. Niech więc zwolennik teorii „mojego pieniądza” wyjmie z portfela banknot o dowolnym nominale. A potem dokładnie go obejrzy. Czy widnieje tam jego/jej nazwisko? Raczej nie. No chyba, że nazywa się Adam Glapiński albo Marek Belka. A i oni są na naszych banknotach podpisani nie jako osoby prywatne, lecz w imieniu Narodowego Banku Polskiego. Czyli polskiego państwa, które ten pieniądz (z niczego) stworzyło, nadało kartce papieru wartość liczoną w złotych i któremu to państwu ten pieniądz zawdzięcza swoją wymienialność. A więc i wartość. Nie wierzycie? To weźcie kartkę papieru, zobowiążcie się na niej do wykupienia takiej i takiej sumy. Stworzycie wtedy papier wartościowy o nazwie weksel. Owszem – przydatny w niektórych biznesowych sytuacjach. Ale nie będący bynajmniej powszechnie akceptowalnym środkiem płatniczym. Nie wierzycie, to weźcie ten swój weksel i pójdźcie nim zapłacić za paliwo albo zakupy. Udało się? To może tyle w temacie „waszych pieniędzy”.

Ideologia zamożności


Jasne, rozumiem. Waszym zdaniem przejaskrawiam. Wam przecież chodzi o coś innego. Gdy mówicie „moje pieniądze” posługujecie się pewną metaforą. Próbujecie powiedzieć, że zgromadzony przez was majątek jest wasz i nikt nie ma prawa domagać się od was byście się nim podzielili. Gdyż ciężko na niego zapracowaliście. I uważacie, że podważanie koncepcji „moich pieniędzy” pachnie rozmontowaniem tzw. świętej własności prywatnej. A co za tym idzie do zawalenia się całego społecznego ładu, rozwoju i dobrobytu. Który to ład wisi przecież na takich jak wy. Tych co dzięki swym wyjątkowym talentom i pracowitości „dają pracę”, „pomnażają” i „tworzą PKB”.

Mam rację? Tak właśnie myślicie? I właśnie dlatego jesteście w błędzie. Posługujecie się bowiem czymś, co można nazwać wygodnym złudzeniem. Wygodnym oczywiście dla was. To złudzenie nazywa się fachowo ideologią zamożności.

Zapamiętajcie tę nazwę. Bo to wróg podstępny. Wpełznie wam do głowy i ogłupi. I potem będziecie mówić, jak nakręceni. A nawet się oburzać, gdy ktoś wam ją wytknie. Jak ten pan od Moliera, co nie mógł uwierzyć, że mówi prozą. Jednocześnie ta ideologia zamożności jest zarówno nieprawdziwa – jak i bardzo niebezpieczna. Czemu nieprawdziwa? Bo co jej zwolennicy chcą nam – tak naprawdę - powiedzieć? Że nic nikomu nie zawdzięczają? Przecież to oczywista bzdura. Nawet największy pechowiec spotkał na swej drodze kogoś ważnego. Bill Gates nie musiał dorabiać handlując kokainą na przedmieściach (co mogło skrócić jego świetnie zapowiadający się żywot biznesmena), lecz miał mamę, co znała szefa koncernu IBM, który to szef ze wszystkich systemów operacyjnych o podobnych parametrach wybrał akurat Windowsa. Mark Zukcerberg nie studiował w Wyższej Szkole Gotowania na Gazie Niewiadomodzie, tylko na Uniwersytecie Harvarda, co chyba jednak pomogło w tym, by jego „książka twarzy” stała się globalnym megasukcesem. I tak dalej. Żaden z milion- czy miliarderów nie spadł przecież z Księżyca (przynajmniej nic oficjalnie na ten temat nie wiadomo). Każdy z nich wziął coś od pokoleń, które były przed nim. Gdzieś chodził do szkoły, ktoś go leczył i chronił, ktoś zainspirował, ktoś przestrzegł. I tak dalej. Kim trzeba być żeby tego nie rozumieć? Jaki system etyczny (poza społecznym darwinizmem) usprawiedliwia tak łatwe redukowanie tego wszystkiego do „moje pieniądze” i „mój sukces, na który ciężko pracowałem”. To jakby ze wielkiej układanki pełnej kolorowych elementów (a zwanej życie) wybrać tylko jeden najbardziej dla jednostki korzystny. Stanąć na rynku i zakrzyknąć „tylko ten i żaden inny”. Słabe? No raczej.

Dorośnijce! 


Podobnie z przeświadczeniem, że „dajesz pracę” w związku z którym należy ci się jakieś specjalne społeczne traktowanie. Przecież to absurd. Zapłacenie komuś by robił coś dla ciebie w przeważającej większości przypadków nie jest altruizmem. Za każdym razem jest to inwestycja o różnym horyzoncie zwrotu. Czasem zwrotem jest czysty zysk. Czasem to wszystko, co się wraz z byciem liderem biznesowej organizacji dostaje. Tu zyskiem przedsiębiorczej jednostki jest sprawczość, prestiż, bycie w centrum uwagi. To nie są rzeczy błahe. Większość przedsiębiorców działa bardziej z tych pobudek niż z czystej pogoni za kolejnymi zerami na koncie. Przeciwnie. Im większy osiągasz sukces, tym zarobek pieniężny znaczy mniej. Staje się tylko dodatkiem do „budowania organizacji”, „zmieniania rzeczywistości”, „zostawienia po sobie śladu”. Nie, „dawanie pracy” to jest raczej inwestycja – tak samo ważna dla inwestującego jak i dla tego, który podejmuje u niego pracę. Czemu więc jeszcze mamy cię za to sławić pod niebiosa. Ty przecież już zgarnąłeś swoją nagrodę. A że ryzykujecie więcej? To też subiektywny punkt widzenia. Ryzykujesz to, co wnosicie do biznesu – w przypadku inwestora jest to zazwyczaj kapitał. Ale jakim trzeba być dzwonem, by nie wiedzieć, że pracownicy też ryzykują. Oddając im swój najcenniejszy zasób. Czyli pracę. Dlaczego ryzyko jednych ma być ważniejsze od ryzyka drugich? Bo kapitał jest ważniejszym czynnikiem produkcji? Owszem, zgadzam się, że rzadszym i trudniej dostępnym. Ale zróbcie sobie na koniec tego wątku jeszcze jeden eksperyment. Wyciągnijcie z banku albo pożyczcie 100 tys. zł. Połóżcie przed sobą te 100 tys. i zostawcie na pół roku. Urośnie wam? Gwanantuję, że nie. Dlaczego? Bo to TYLKO kapitał. Któremu – aby został pomnożony – potrzeba towarzystwa innego czynnika produkcji. Czyli wspomnianej pracy. Chcecie sprawdzić? To wsadźcie te 100 tys. w jakiś normalny biznes. Taki z ludźmi. Owszem, możecie stracić. Ale możecie też zarobić. I tak właśnie o robieniu biznesu rozmawiajmy. To będzie fair. A nie z tym waszym jękliwym „ja daje miejsca pracy, ja się domagam..”. Dorośnijcie!

Obiecałem jeszcze odpowiedź na pytanie dlaczego zbytnia wiara we wspomnianą ideologię zamożności jest niebezpieczne. Na ten temat istnieje szereg ciekawych prac. Ja sam dosyć lubię taką w miarę nową (2020) pracę tej trójki politologów (Suhay, Klasnja, Rivero)

Analizowali oni prowadzone cyklicznie w USA badania opinii. A zwłaszcza pytanie: jak to się u licha dzieje, że jedni są zamożni, a inni nie są. I jak sobie ludzie z wyjaśnieniem tego fenomenu radzą. Oczywiście nie muszę wyjaśniać, że odpowiedzi różnią się w zależności od tego czy udziela ich ktoś zamożny czy raczej ubogi. Wśród respondentów najlepiej sytuowanych wyraźnie częściej wskazywano na „ciężką pracę” oraz „inteligencji”. I znów trudno się dziwić, że tak myślą. Ludzie zamożni mają zazwyczaj dużą potrzebę poczucia sprawczości. Pieniądze zaś im tę sprawczość gwarantują. Logiczne więc, że (świadomie lub nie) dopasowują do tego opowieść o własnej zasłudze przy tegoż majątku wytwarzaniu. Każda inna opowieść byłaby przecież nie tylko osłabieniem ich legitymacji do bogactwa. Ale także rodzajem grzechu pierworodnego.

"Predyspozycje genetyczne" do bycia bogatym? 


Niestety – zatwardziali zwolennicy ideologii zamożności idą jeszcze dalej. Z badań (Suhay, Klasnja i Rivero) wynika, że na samym czubku piramidy bogactwa (czyli wśród najbogatszego 1 proc.) pojawia się jeszcze jedno wyjaśnienie „dlaczego idzie nam tak dobrze”. To wyjaśnienie mówi wprost o lepszych „predyspozycjach genetycznych”. Są bogaci, bo są lepsi. A są lepsi, bo są bogaci. To coś jakby współczesny refleks starego jak dzieje przeświadczenia najbogatszych, że są wręcz skazani na stanięcie ponad innymi. Kiedyś uzasadniano to boskim pochodzeniem władców albo błękitną krwią możnych rodów. Dziś są to „lepsze geny”.

Powiem szczerze. Nie po to udało się wywalczyć jako tako (ostatnio słabiej) działającą ideę równości i demokracji, by teraz Przemek Pająk (czy ktokolwiek inny) uważający, że istnieje coś takiego jako „jego pieniądze” miał to wszystko zrujnować. Owszem – miejcie sobie pieniądze, domy i co tam tylko chcecie. Wolny kraj. Tylko nie przywiązujcie się do tego zanadto i nie każcie się z tego powodu traktować na specjalnych prawach. Bo trzeba was będzie bronić przed wami samymi.

Czytaj dalej:

Wyjazdowe spotkanie PiS. „Musimy być czystsi niż żona Cezara”

B. poseł Kukiz’15 o umowie z PiS: Na koniec kariery Paweł chce zrealizować część postulatów

Węgry. „Propagowanie homoseksualizmu” w szkołach zakazane

MON o pochówku Ciastonia na Powązkach: Tu decydują władze Warszawy

Lidia Staroń została powołana przez Sejm na RPO

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka