Ewelina Lis, fot. Grzegorz Rajter
Ewelina Lis, fot. Grzegorz Rajter

„Szkoda, że nie zginęłaś, jako dziennikarka prałaś tylko mózgi”

Redakcja Redakcja Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 8
- „Szkoda, że nie zginęłaś, jako dziennikarka prałaś tylko mózgi”. To mną wstrząsnęło. Nie mogłam uwierzyć, że ci ludzie naprawdę… jak to w ogóle możliwe? Ja tu walczę o zdrowie, a ktoś pisze, że nie powinnam żyć - mówi Ewelina Lis.

Dziennikarka miała połamany kręgosłup, kierowca uciekł z miejsca wypadku. Właśnie napisała książkę

Lipiec 2012, autostrada A4. W samochód młodej dziennikarki radiowej Eweliny Lis uderza rozpędzone auto. Dziewczyna trafia do szpitala ze złamaniami kręgosłupa. Drugi kierowca ucieka z miejsca wypadku. Ewelina przechodzi przez trzy poważne operacje i wielomiesięczne rehabilitacje. W sumie w placówkach medycznych spędza ponad trzy lata. Na początku 2016 roku wraca do domu na własnych nogach, w co nie uwierzyłby nikt, kto widział, w jakim była stanie. Ewelina w swojej pracy zaczyna podejmować coraz więcej tematów medycznych. W końcu Fundacja Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową we Wrocławiu składa jej propozycję napisania książki o osobach, które przeszły raka. „Onkomocnych” od października będzie można bezpłatnie pobrać ze strony fundacji.

Marianna Fijewska: Napisałaś książkę o osobach, które chorowały onkologicznie. Co chciałaś przekazać? 

Ewelina Lis: Niejednoznaczność przeżyć pacjentów onkologicznych i ich rodzin. Obiecałam sobie, że historie moich bohaterów będą wyłącznie ich historiami, bez filtra w postaci moich emocji czy wyobrażeń. Gdy walczyłam, o to, by wrócić do sprawności, przychodziło do mnie wielu dziennikarzy- część była wspaniała, część nie potrafiła zaakceptować subiektywności moich doświadczeń. 

Zobacz: "The Falling Man". Historia, która kryje się za tym zdjęciem nadal porusza

Na przykład?

Na przykład mówili: „To musiało być dla ciebie bardzo trudne”. Ja: „Nie, akurat ten moment nie był dla mnie tak trudny”. Oni: „To niemożliwe. Musiałaś czuć się okropnie”… i tak w kółko. Czasem też pytali wprost: „Czy mogłabyś się popłakać, a my zrobimy zdjęcie?”. Nagle zobaczyłam, jak to jest, być po drugiej stronie. Dziś wiem, że w tak trudnym momencie życia próba dorabiania emocji czy fałszowania przeżyć wewnętrznych, jest czymś bardzo nieprzyjemnym, na co nie ma się ani grama siły.

A czy fakt, że sama miałaś za sobą bardzo świeże doświadczenia pacjenckie, nie sprawił, że trudniej było ci rozmawiać z bohaterami?

Nie mam za sobą przeżyć onkologicznych, ale w opowieściach moich rozmówców dostrzegałam wiele analogii. Ja też bałam się o swoje życie - w pewnym momencie doszło do wzrostu ciśnienia śródczaszkowego. Na szczęście obyło się bez interwencji neurochirurgicznej, ale miałam wtedy tę straszną świadomość, że wszystko może się wydarzyć. Moi bohaterowie opowiadali też o tym, jak sterydy rozwalają organizm, jak zmienia się wygląd człowieka, jak bardzo nie chce się wtedy wychodzić z domu… Znam to wszystko z autopsji. Ta książka uświadomiła mi, że uporałam się z własnymi przeżyciami. Gdyby było inaczej, unikałabym niektórych tematów. A ja do każdego rozmówcy podchodziłam z dużą ciekawością. 

I nie bałaś się rozmów o chorobie. 

Nie bałam się. Ale nie każda z tych rozmów była o chorobie. Nowotwór stanowił oś wspólną, lecz często coś innego było prawdziwym tematem. Pamiętam Michała, który przez dwie godziny opowiadał o swoim bracie- jak razem pasjonowali się samochodami, jak je naprawiali, późnej- jak brat zajmował się nim w trakcie leczenia i jak brat pomógł mu wyzdrowieć. Zapytałam, co dzieje się z bratem teraz, a on mówi, że brata już nie ma. Zginął w wypadku, jadąc na uczelnię. Dopiero ten moment zmienił dokładnie wszystko w życiu mojego bohatera. To była rozmowa nie o chorobie, a o stracie. Inna rozmowa dotyczyła kobiecej akceptacji siebie. Bohaterką była pani Anna. Opowiadała, jak dochodziła do tego, by zaakceptować swoje ciało po chorobie. Mówiła, że z ojcem w kółko słuchali Pretty Woman, a chłopak całował po bliznach.  

Były jakieś wspólne elementy łączące twoich bohaterów? 

Myślę, że wszyscy, którzy wyzdrowieli, chcą robić coś dobrego dla innych chorych. Pani Ania, o której powiedziałam, dziś jest prezeską Fundacji Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową. Inna bohaterka, Marlena, pracuje w laboratorium medycznym, choć przez nowotwór przechodziła w wieku 3 lat. Pamięta tylko tyle, że budziła się bez rodziców w obcym pomieszczeniu, a lekarze mówili, że mama wyszła po soczek do sklepu, by ta jakoś zasnęła. Bólu nie pamięta, a mimo to ma absolutne poczucie misji. Podobnie Robert. Robert Jędrych- pierwszy człowiek na świecie, który ukończył zawody crossfitowe po białaczce. Tłumaczył mi, jak to jest brać dziennie 130 pigułek i jak smakuje chemia- podobno jest metaliczna i bardzo gorzka. Robert przeszedł przez udany przeszczep szpiku i dziś jeździ po świecie, prowadząc szkolenia medyczne dla wojskowych. Większość spłaca swój dług. 

Zobacz: W Poznaniu już niedługo pojawi się pierwszy las kieszonkowy. To ważna inicjatywa

Tytuł książki brzmi Onkomocni- więc zastanawiam się, czy elementem wspólnym nie jest też jakiegoś rodzaju triumf nad chorobą. [Dalsza część artykułu na następnej stronie]

Wielu celebrytów po walce z chorobą mówi o tym, by nie nazywać ich „wygranymi” czy „zwycięzcami”. Podobnie moi rozmówcy. W ludziach pojawia się strach przed nawrotem i wielka pokora wobec kruchości życia. Doskonale to rozumiem. 

Czy to znaczy, że nie było u ciebie głośnego „hurra”, gdy wreszcie wróciłaś do domu?

Nie było hurra, choć przez ponad trzy lata żyłam bez własnego miejsca. Wypadek miałam w 2012 roku, w tym czasie przeszłam przez trzy operację- najpierw w Opolu, potem we Wrocławiu, a potem przez długą rehabilitację w Krakowie. W obrębie jednej placówki podczas miesiąca zmieniano mi miejsce czasem po pięć, sześć razy. Byłam jedną z najmłodszych pacjentek, więc gdy tylko przychodził ktoś mniej sprawny, delegowano mnie w inny kąt, do innego pokoju albo na inne piętro. Dopiero na przełomie 2015 i 2016 roku mogłam na dobre wrócić do mieszkania we Wrocławiu. Mojego własnego mieszkania, z którego nikt nie mógł mnie już wyrzucić. Zamiast euforii był strach, że to się zaraz skończy. Że powiedzą: „Musi pani przejść kolejną operację”. Dlatego wszystkie moje rzeczy ze szpitala, czekały w walizce. Pół roku- tyle zajęło mi rozpakowanie się. 

Domyślam się, że był to też pierwszy moment złapania oddechu. Byłaś w swoim mieszkaniu, mogłaś wreszcie spojrzeć wstecz na ostatnie trzy lata i rozliczyć się z przeszłością. Te przemyślenia bolały? 

Na pewno. Dopiero dostrzegłam, jak bardzo zmieniłam się w tym czasie i jakim byłam dzieckiem, gdy doszło do wypadku. Oczywiście wtedy wydawało mi się, że jestem mądrą panią redaktor, ale popełniłam tak wiele błędów… Zaraz po wypadku, gdy w kompletnym szoku leżałam na SOR-ze, przyszedł do mnie policjant, pokazał jakąś listę pomocy drogowych, kazał wybrać jedną, nie wiedziałam, którą, więc wybrał za mnie. Coś podpisałam, półprzytomna, nie wiem, co. Później na oddział weszła pani, która, pochylając się nade mną, tłumaczyła, że wywalczy mi milionowe odszkodowanie. Podała papiery- podpisałam. Okazało się, że ta kobieta była z jakiejś bardzo podrzędnej firmy, gdzie moja sprawa została uznana za zbyt skomplikowaną i trafiła na dno szuflady. Nie wiedziałam, że nikt się nią nie zajmuje, tak samo, jak nie wiedziałam, że monitoring przy autostradzie zostaje skasowany po bardzo krótkim czasie. Te wszystkie błędy sprawiły, że kierowcy drugiego auta nigdy nie udało się złapać. Dziś mocno tego żałuję i chętnie zaangażowałabym się w działania jakiejś fundacji, która pomaga ofiarom wypadków. 

Gdy wróciłam do domu, myślenie o przeszłości było mocnym doświadczeniem. Przecież częścią mojej walki o samodzielność była też zbiórka pieniędzy na rehabilitację. Jako dziennikarka zawsze obserwowałam rzeczywistość, stałam za kulisami, a tu nagle znalazłam się w centrum uwagi. Codziennie dostawałam kilkadziesiąt wiadomości ze słowami wsparcia, ale też hejt, z którym niełatwo było sobie poradzić. 

Zobacz: Szczere wyznanie ratownika medycznego

Czego ten hejt dotyczył?

Że jestem uprzywilejowana, bo wywodzę się ze środowiska dziennikarskiego i dlatego koledzy piszą o mojej zbiórce. Że nie należą mi się żadne pieniądze. Że trafiła mi się okazja do „wybicia się” i że wykorzystuję wypadek, by zrobić z siebie gwiazdeczkę. Pewnego dnia napisała do mnie osoba, która wyraził wielki żal, że wciąż żyję. „Szkoda, że nie zginęłaś, jako dziennikarka prałaś tylko mózgi”. To mną wstrząsnęło. Nie mogłam uwierzyć, że ci ludzie naprawdę… jak to w ogóle możliwe? Ja tu walczę o zdrowie, a ktoś pisze, że nie powinnam żyć. Na szczęście moja rodzina i przyjaciele bardzo skutecznie wybili mi z głowy analizowanie tego. „To ich problem, nie twój”- mówili i rzeczywiście. Dziś nie mam wątpliwości, że to autorzy tych wiadomości mają poważne kłopoty ze sobą, a to, co piszą, w ogóle nie dotyczy mnie.

Wyobrażam sobie siłę rażenia takich wiadomości- jak demotywująco muszą działać na odbiorcę.

Zdarzało się, że demotywująca wiadomości dostawałam też w szpitalu. Jednego z lekarzy drażnił mój optymizm, chciał sprowadzić mnie na ziemię i powiedział: „Ale pani sobie chyba nie wyobraża, że wstanie pani z wózka?”. Druga sytuacja dotyczyła lekarki, która powiedziała: „Niech pani da spokój z tą rehabilitacją, lepiej pojeździć sobie na wózku po parku i poodpoczywać”- jakby moja codzienna walka była skazana na porażkę. Te dwie uwagi poturbowały moją wiarę w postęp leczenia, ale nie na długo. W każdej z placówek byli pacjenci, którzy podnosili mnie na duchu, mówiąc, że jestem młoda, dzięki czemu mam realną szansę wrócić do sprawności. Muszę się tylko skupić i maksymalnie zaangażować w rehabilitację. Niestety wielu z nich tego nie zrobiło. Opowiadali mi swoje historie, które układały się według podobnego schematu: wypadek, moment rezygnacji, zaniedbanie ćwiczeń… część z nich dopiero po kilku latach zbierała się w sobie i decydowała, że jednak chce chodzić, ale było już za późno. Uczyłam się na ich błędach, dlatego nie było we mnie rezygnacji, ale kryzysy rzeczywiście się zdarzały. [Dalsza część artykułu na następnej stronie]

Na czym polegał twój największy kryzys?

Najgorzej jest wtedy, gdy nic się nie dzieje. Kiedy wstałam z wózka i przeniosłam się na balkonik, wszyscy kibicowali: „Wow! Niesamowite!”, to samo, gdy zostawiłam balkonik na rzecz kul. Tylko że z kulami już się nie pożegnałam. Wróciłam do domu i postępów nie było. Ale pogorszeń też nie, więc wszyscy uznali, że osiągnęłam swoje marzenie, bo przecież jestem samodzielna. A ja się w środku rozpadałam. Długo zajęło mi zaakceptowanie tej sytuacji. Komentarze ludzi też nie pomagały. Kule dają efekt tymczasowości, więc nieraz ktoś kiwał na mnie ze zrozumieniem, mówiąc, że też skręcił kostkę na nartach. Albo, że złamał mały palec. A potem pytania: „No to kiedy pani te kule wreszcie zostawi?”. Przysięgam, zaliczyłam już chyba wszystkie możliwe reakcje, od tłumaczenia, po krótkie zdania. Zdarzało mi się nic nie odpowiedzieć, zdarzało mi się powiedzieć, że jutro. 

Zobacz: Czy sytuacja na granicy zagraża Polsce? Najnowszy sondaż

A dziś co mówisz?

Dziś pytają mnie mniej. A może wcale mniej nie pytają, tylko ja się przyzwyczaiłam? Zwykle macham ręką, mówię, że długo, bo to poważna historia. Jak ktoś jest bardzo dociekliwy, odpowiadam, że wypadek. Jeśli jednak miałabym dać radę wszystkim ludziom, którzy lubią urządzać small-talk z obcymi, powiedziałabym: nie pytajcie o kwestie zdrowotne, cisza jest znacznie lepsza, niż zmuszanie kogoś do zwierzeń. 

Mówisz, że długo zajęło ci zaakceptowanie kul. Był jakiś moment przełomowy?

Chyba wtedy, gdy samotnie wyjechałam na Sycylię. Chciałam sprawdzić, czy jestem już wystarczająco samodzielna, żeby dać radę i jeszcze cieszyć się wakacjami. Było przepięknie! Chodziłam po wyspie, powoli, bez pośpiechu. Dawniej każde wakacje były na szybko. A teraz miałam okazję dostrzec piękno, na które wcześniej nie byłoby czasu. Fizjoterapeuci powtarzali mi: „Pamiętaj, że rehabilitujesz się po to, żeby żyć, a nie żyjesz, żeby się rehabilitować”. Więc ja chcę żyć i ten wyjazd uświadomił mi, jak bardzo. 

Na początku rozmowy powiedziałaś, że twoi bohaterowie dziś robią coś dobrego dla innych chorych. A może to was łączy? Myślę, że ta książka nie bez przyczyny jest właśnie twojego autorstwa.

Jako pacjentka mam wrażenie, że lepiej rozumiem przeżycia osób po nowotworach. Jako dziennikarka mam narzędzia, by te przeżycia upubliczniać. Głupotą byłoby z tego nie skorzystać, zwłaszcza, że ta książka może naprawdę pomóc osobom walczącym z chorobą i ich rodzinom. Tak- książka jest formą odwdzięczenia się za to, że jestem dziś samodzielną osobą. I ja i moi bohaterowie - wszyscy spłacamy swój dług.

Rozmawiała Marianna Fijewska

Czytaj dalej:

Zobacz galerię zdjęć:

Michał, fot. Łukasz Gawroński
Michał, fot. Łukasz Gawroński Marlena Wołoszyn, fot. Łukasz Gawroński Ania Apel, fot. Łukasz Gawroński Robert Jędrych, fot. Łukasz Gawroński Ewelina Lis, "Onkomocni"
Bohaterowie książki "Onkomocni" Eweliny Lis

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura