Jeffrey Sachs. fot. Flickr
Jeffrey Sachs. fot. Flickr

Kiedyś wolny rynek, dziś ratowanie planety. Ale terapia szokowa ta sama

Rafał Woś Rafał Woś Rafał Woś Obserwuj temat Obserwuj notkę 109
Cierpnie wam skóra albo zaciska się pieść na sam dźwięk hasła terapia szokowa. I może myślicie, że nigdy więcej nie damy się już wpuścić w takie maliny. A nie widzicie, że historia się właśnie powtarza.

Pamiętacie Jeffreya Sachsa? Tak, tak. Dokładnie tego samego, który w 1989 roku przyjechał z Ameryki i podsuflował Kuroniowi, Geremkowi oraz Wałęsie tzw. terapię szokową. Czyli radykalnie i pospieszne otwarcie się wychodzącej z socjalizmu polskiej gospodarki na napływ kapitału zagranicznego. Przy jednoczesnym równie szybkim i równie radykalnym wycofaniu się państwa z gospodarki oraz obowiązków wobec własnych obywateli. Ta doktryna szoku została potem celująca wprowadzona w życie przez Leszka Balcerowicza. Przy bezsilnym hamletyzującym przyzwoleniu premiera Mazowieckiego. Który się (podobno) nie cieszył. Ale realizować pozwolił.

Czytaj też inne teksty Rafała Wosia:

Jeffrey Sachs oficjalnym doradcą papieża Franciszka

Być może niejednego z was zadziwi w pierwszej chwili fakt, że ten sam Jeffrey Sachs został właśnie oficjalnym doradcą papieża Franciszka. Tak, tak. Tego fajnego i progresywnego Papieża Franciszka, który pisze zielone encykliki, wzywa do solidarności z uchodźcami i troszczy się o kosmiczny poziom nierówności bogatymi i biednymi. To, że Sachs podepnie się pod Watykan było tylko kwestią czasu. Od paru lat jest on już przecież czołowym ekonomistą adwokatem tzw. zielonej rewolucji. Przekonującym, że trzeba ją przeprowadzić w możliwie szybkim tempie i jak najambitniejszym zakresie (zdaniem Sachsa dojście przez Zachód do neutralności klimatycznej w roku 2050 nie będzie najmniejszym problemem).

Poza tym Sachs jest jak z obrazka grzecznego zwolennika „umiarkowanego postępu w granicach obowiązującego prawa”. Od lat doradza ONZ, a na nowojorskim uniwersytecie Columbia kieruje katedrą Zrównoważonego Rozwoju. Z kolei w ostatnich wyborach popierał oczywiście Berniego Sandersa. Ludzie pytają mnie często o „przemianę Sachsa?”. No jak to? Kiedyś neoliberał, który sprowadził na nas plagę bezrobocia i niszczącej deindustrializacji? A teraz fajny lewak i przyjaciel Grety Thunberg? Bo przecież lewica jest za walką z globalnym ociepleniem, a neoliberałowie są przeciw, prawda? Prawda?? No powiedz, że tak jest!!

Nie powiem. Bo coraz częściej wydaje mi się, że Sachs jest właśnie… cholernie konsekwentny. Więcej. Jest wyrazicielem pewnej niepokojącej ciągłości pomiędzy autorami tamtej neoliberalnej terapii szokowej. A dzisiejszej doktryny głoszącej konieczność szoku zielonego. Spróbuję wam to udowodnić.

Terapia szokowa

Trzy dekady temu Sachs miał koło trzydziestki i wprost z wyżyn Uniwersytetu Harvarda ruszył głosić światu potrzebę wolnorynkowego skoku. Zaczął od Ameryki Łacińskiej. Wkrótce jednak otworzył się nowy wielki rynek. ZSRR wyzionął właśnie ducha, a kilkaset milionów konsumentów i pracowników zza żelaznej kurtyny było dla zachodniego kapitału szansą na ekspansję, jaka nie zdarza się co dzień. Ich zasobem była naiwna wiara Polaków i innych spragnionych kapitalizmu demoludów, że wraz z rynkiem zawita u nich „normalność”.

Na Zachodzie wiedzieli jednak, że ten pierwszy entuzjazm stopnieje niczym pierwsze śniegi. Bo ludzie szybko poczują, co znaczą nierówności, oligarchizacja i kartelizacja gospodarki, bezrobocie i bieda. A niewidzialna ręka rynku nie przybije im piątki i nie pomoże w kłopocie. Tylko (w najlepszym wypadku) spoliczkuje. A w gorszym zamieni się w pięść i rozkwasi nos. Dlatego musieli działać szybko. Żadne tam stopniowe reformy. Musi być szok. Teraz, natychmiast, nie ma czasu do stracenia!

Do Polski Sachs przyjechał już zimą 1988 roku. Przygotowaniem do tej wizyty była seria rozmów z Sachsem, jaką przeprowadził w Waszyngtonie rezydent wywiadu PRL o pseudonimie „Aleks”.„Jest naukowcem o zacięciu politologa. Może być dość powierzchowny w szczegółach. Lubi popisywać się” – donosił „Aleks”. Wedle jego raportów młody gwiazdor neoliberalnej ekonomii wyraził gotowość przyjazdu do Warszawy. „Jego koncepcje znajdują posłuch wśród demokratów oraz z staffie badawczym MFW i Banku Światowego” - pisał do centrali jeden z dyplomatów PRL.

Dyplomata ów postulował wręcz pośpiech, bo Sachs powiedział mu, że negocjuje z rządami Jamajki i Ekwadoru więc jeśli komuniści, chcą mieć go dla siebie, to powinni się pospieszyć. Komuniści chcieli Sachsa, bo już szykowali plan, który przejdzie do historii jako uwłaszczenie nomenklatury. Czyli podzielenie się władzą polityczną przy zachowaniu wpływów ekonomicznych. Potrzebowali więc amerykańskiej pieczątki, by tę przemianę usankcjonować.

Sachs był w Polsce między kwietniem a wrześniem 1989 roku aż siedem razy. Jego wizyty finansował miliarder George Soros. Co nie jest żadną tajemnicą. Soros już wtedy realizował swoją idee fixe i chciał zostać ideowym operatorem wspomnianej już ekspansji zachodniego kapitału za żelazną kurtynę. To wówczas doszło do słynnego „zaczarowania” przez Sachsa liderów opozycji. Znamy to z relacji zarówno Jacka Kuronia, jak i samego ekonomisty.

Mnie Sachs mówił w 2014 roku (wywiad dla Dziennika Gazety Prawnej) tak: „Nasze spotkanie odbyło się w mieszkaniu Jacka Kuronia.On palił jak smok, a ja mu o tym opowiadałem. Kuroń co jakiś czas walił pięścią w stół i powtarzał „racja” lub „rozumiem”. Potem poprosił mnie o spisanie tego, co mówiłem. Odpowiedziałem, że nie ma problemu i że wyślę mu to za dwa tygodnie, po powrocie do Stanów. Ale on wtedy powiedział, że to musi być gotowe na już. Więc usiadłem i spisałem. Nad ranem dokument był gotowy”.

Potem Sachs ruszył dalej. Był w Słowenii, Estonii. A w końcu w Rosji, gdzie doradzał ekipie liberałów Jegora Gajdara (1991-1993). Ze skutkiem takim, że kilka lat później Rosjanie pognali tychże liberałów na cztery wiatry wybierając Władimira Putina. Dla nas Polaków Sachs pozostanie symbolem naszej terapii szokowej. Tego uderzenia tępym narzędziem w skroń polskiego społeczeństwa, po którym w wielu dziedzinach do dziś się nie podnieśliśmy. A jednocześnie zmian pospiesznych, niedemokratycznych, narzuconych znajdującemu się w chaosie politycznym i ekonomicznym krajowi.

Krytyka terapii szokowej

Zajęło lata nim zdołaliśmy w Polsce zrozumieć, co się wtedy naprawdę wydarzyło. Dziś ta krytyka funkcjonuje w przestrzeni publicznej i nie sposób już od niej zupełnie abstrahować. Krytyka ta opiera się z grubsza na trzech filarach.

Pierwszy jest taki, że zwolennicy terapii szokowej sprzedawali kota w worku. Obiecywali, że bezrobocie będzie przejściowe i zaraz odrodzi się silny rynek pracy. W rzeczywistości brak pracy i związana z tym plaga niskich płac oraz śmieciowego zatrudnienia towarzyszyły nam jeszcze do połowy ubiegłej dekady. A niektórzy uważają wręcz, że mamy tu wielki problem do dziś. Neoliberałowie mówili, że nie ma znaczenia, czy kapitał przemysłowy albo ten kontrolujący bankowość jest polski czy zagraniczny. Okazało się to bzdurą. Istnienie potężnego kapitału zagranicznego w kluczowych dziedzinach gospodarki jest bowiem w praktyce sposobem na transferowanie za granicę ogromnych kwot narodowego majątku. A także hamulcem nie pozwalającym krajowi na wyjście poza poziom poddostawcy w globalnych łańcuchach tworzenia wartości dodanej.

Drugim podejrzanym elementem terapii szokowej był pośpiech. Balcerowicz i jego ludzie powtarzali (za Sachsem), że rzecz trzeba przeprowadzić szybko. A w razie czego byli nawet gotowi nagiąć demokratyczne reguły parlamentaryzmu. Tak właśnie było z pakietem ustaw gospodarczych zwanych planem Balcerowicza, który przejechał przez sejm i senat w ekspresowym tempie. Między Bożym Narodzeniem 1989, a Nowym Rokiem 1990. O czym po latach jeden z solidarnościowych parlamentarzystów Aleksander Małachowski powie „byliśmy jak barany prowadzone na rzeź. Absolutnie nie wiedzieliśmy, nad czym głosujemy”.

I wreszcie trzeci punkt krytyki. Zupełne nieliczenie się z kosztami społecznymi tych wszystkich rozwiązań. Przejawiało się nie tyle nawet w braku mechanizmów osłonowych (bo tu można było powiedzieć, że z pustego i Salomon nie naleje). Najgorsze było agresywne zwalczanie i przedstawianie jako „oszołomstwo” wszelkich głosów podnoszących kwestie rodzącego się w odpowiedzi na terapię szokowa społecznego gniewu. Wiele na ten temat miał do powiedzenia choćby Karol Modzelewski. Jeden z niewielu solidarnościowców, który nie bał się łamać zmowę milczenia wokół społecznych skutków terapii szokowej. I robił to zanim to było modne. Za cenę kompletnej politycznej marginalizacji.

Dziś jesteśmy mądrzejsi

Minęły lata. I niby jesteśmy już mądrzejsi. Napisano tony książek i artykułów. Zrobiono dziesiątki doktoratów. A różne typy posttransformacyjnego wykluczenia (od transportowego po seksualne) zostały omówione na wszelkie możliwe sposoby. I co? I tyle z tego mamy pożytku, że gdy staje przed nami terapia szokowa w nowej - tym razem zielonej - wersji, to niewielu jest takich, co chcą się z prawdą zmierzyć. Większość zwyczajnie nie chce widzieć rysujących się tu podobieństw. Trochę z lenistwa, trochę ze strachu, a trochę z niechęci do wychylania się z szeregu. A przecież podobieństwa są bardzo wyraźne.

Po pierwsze, ambitne cele klimatyczne też przypominają sprzedawanie kota w worku. Słyszymy piękne hasła o odpowiedzialności za przyszłe pokolenia i matkę naturę. Bo przecież „wszyscy jedziemy na tym samym wózku”. Czyżby? Tylko dlaczego znów jest tak, że na przykład kształt transformacji energetycznej sprzyja interesom bogatych krajów. Takich jak na przykład Niemcy, które staną się w nowej zielonej Europie centralnym hubem zaopatrującym resztę kontynentu w prąd. Po cenach i na warunkach dla siebie korzystnych. Doprawdy do złudzenia przypomina to przecież głosy z przeszłości o tym, że „kapitał nie ma narodowości”.

Po drugie, zielonej rewolucji (podobnie jak terapii szokowej) też towarzyszy atmosfera frenetycznego pośpiechu. Słyszymy wciąż, że jest (prawie) za późno. I że planetę trzeba ratować natychmiast! Nie ma czasu na gadanie! Jesteśmy to winni srogiej Grecie Thunberg i innym! A demokratyczne procesy decyzyjne? A wysłuchanie i wzięcie pod uwagę obaw? A perspektywa słabszego? Tu jakoś zwolennicy „zielonego ładu” skorzy są od reguł demokracji odstąpić. I dopchnąć kolanem. W imię wyższej konieczności. Skąd my to znamy? Czy nie tak było te 30 lat temu?

I jeszcze punkt trzeci. Znów mamy kompletne nieliczenie się z kosztami. Ile ma właściwie kosztować klimatyczna neutralność? Kto i jak za nią zapłaci? Jak w praktyce sprawić, żeby cena nie została po prostu przerzucana na cenę energii. A w konsekwencji na państwa, z którym te bogatsze kraje jakoś sobie poradzą i osłonią (może) koszty obywatelom. Ale biedniejsze już niekoniecznie. Jak to działa widzimy na przykładzie Turowa. Trzeba zamknąć i koniec. Z dnia na dzień. Nieważne koszty społeczne i problem energetyczny. Tak się płaci za szok terapii! I do tego ten terror myślowy. Spróbuj mieć wątpliwości a natychmiast zrobią z ciebie wstecznika i oszołoma. Jak w 1989 zrobili z Modzelewskim i z innymi.

I tylko przykro patrzeć, jak wiele środowisk postanowiło - choćby nie wiem co - tego nie dostrzegać. Wkrótce minie moment, gdy będzie już za późno. I dopiero po latach padnie sakramentalne „gdybyśmy wtedy wiedzieli”. Albo „byliśmy głupi”. Marna mi pociecha. 

Czytaj też:

Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka