Donald Tusk we Wrocławiu. Fot. PAP
Donald Tusk we Wrocławiu. Fot. PAP

"Jeśli opozycja wygra wybory, to wpadnie w pułapkę przez własne obietnice"

Redakcja Redakcja Na weekend Obserwuj temat Obserwuj notkę 93
Powiedzenie „po wyborach ten deficyt będzie już wasz”, jest bardzo prawdziwe. I jeśli nawet opozycja wygra wybory, to szanse na to, że PiS je przegra z kretesem tak, jak AWS w roku 2001, są równe zeru. Partia Jarosława Kaczyńskiego będzie mocno punktować i rozliczać z obietnic PO – prognozuje w rozmowie z Salonem 24 prof. Ryszard Bugaj, ekonomista PAN, założyciel i pierwszy lider Unii Pracy.

Rząd zapowiedział, że będą stałe ceny prądu, poniżej pewnego poziomu zużycia. Jak ocenia Pan ten pomysł?

Prof. Ryszard Bugaj: Osobiście jestem zwolennikiem rozwiązań dość radykalnych. Nie wiem, na ile przygotowane są rozwiązania prawne, ale w pewnych kluczowych dziedzinach gospodarki – a energetyka do nich należy – powinno się wrócić do cen regulowanych. Nie może być tak, że producenci węgla wykorzystują sytuację i zarabiają krocie, a konsumenci, odbiorcy, są w sytuacji tragicznej. I nie mają pojęcia, czy będą w stanie ogrzać się zimą. Trzeba to jakoś uregulować.

Przeczytaj też:

Kontrowersyjne tezy byłej żony Kulczyka. "Kiedyś to było" bez depresji

Kiedyś, zresztą w naszym portalu, proponował Pan wprowadzenie limitów zużycia paliwa, regulacji cen?

Mnie w przypadku cen paliw chodziło o to, by pójść w kierunku rozwiązania, które jest co tu kryć, biurokratyczne. Ale stanowi w pewnym sensie mniejsze zło. Chodziło o to, by regulować ceny paliw do pewnego poziomu zużycia. To znaczy – kierowca, który zużywa 100 litrów paliwa, jeżdżący drogim samochodem, jest w innej sytuacji niż ten, który zużywa 50 litrów, dojeżdża do pracy, albo jest emerytem i samochodem jeździ do lekarza. Jemu w jakiś sposób należałoby pomóc. Należałoby rozwarstwić jakoś tą grupę konsumentów.

Czyli propozycja rządu wprowadzająca pewną regulację cen prądu jest chyba krokiem w tym kierunku?

Tak, propozycja, ogłoszona przez rząd, jest chyba małym krokiem w tym kierunku. Ale była też, ze strony rządu operacja dotycząca kredytobiorców. Gdzie niezależnie od tego, jaka jest sytuacja tego kredytobiorcy, każdy mógł z tych wakacji skorzystać. I patrząc na działania rządu w szerszej perspektywie wydaje mi się, że w swych działaniach socjalnych odszedł on od programu jakiejkolwiek dystrybucji dóbr, gdyż przyjął zasadę "dajemy wszystkim". Tak było na przykład z tymi tarczami w czasie nasilonego COVID-u. Otrzymało je wielu tzw. przedsiębiorców. Celowo mówię tak zwanych, bo docierają do mnie sygnały, że było sporo także niestety wyłudzeń tych pieniędzy.

Rząd faktycznie skupia się na rozdawaniu. Ale też opozycja ostatnimi czasy idzie w podobnym kierunku?

Od dłuższego czasu boleję nad tym, że zarówno opozycja jak i rząd walczą na obietnice. Oczywiście odpowiedzialność PiS-u jest większa, bo partia rządząca ma kruchą, ale jednak większość parlamentarną. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w sprawie choćby wakacji kredytowych Tusk przelicytował Kaczyńskiego. Mówił, że dać trzeba więcej - więc do działań PiS podchodzę z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony je krytykuję. Z drugiej mam świadomość, że rządzący są pod presją. Niedawno w „Polityce” ukazał się artykuł, sugerujący, że to dobrze, że opozycja tak wiele obiecuje, wszak najważniejszym celem jest wygranie wyborów. A co będzie potem? Nie ma już znaczenia. I to bardzo niepokojące nastawienie.

Jednak w przypadku wygranej opozycji, stworzenia rządu, jeszcze przez dwa lata prezydentem będzie Andrzej Duda, media publiczne wciąż będą nowemu rządowi nieprzychylne. Więc z łatwością będą mogły ten rząd punktować?

A no właśnie. Był artykuł Witolda Gadomskiego, który z kolei na przykładzie także polskiej polityki pokazywał, że wcale nie jest dobrze, gdy ktoś dochodzi do władzy obiecując rozmaite profity. Tam chodziło o przełom, wygraną SLD i klęskę AWS w 2001 roku. Opozycja ma trudną sytuację, bo w obietnicach jest niewiarygodna. A skoro jest niewiarygodna, to chce obiecywać więcej. Jest oczywiście pewna szansa, że to się powiedzie. Ale jest ryzyko, że się nie uda.

Poza tym, to powiedzenie „po wyborach ten deficyt będzie już wasz”, jest bardzo prawdziwe. I jeśli nawet opozycja wygra wybory, to szanse na to, że PiS je przegra z kretesem - tak, jak AWS w roku 2001 - są równe zeru. PiS nie wypadnie poza Sejm, ale będzie silną opozycją, rozliczającą przyszły rząd z obietnic. A korozja poparcia dla PiS, co obserwuję z pewnym zdziwieniem, owszem jest, ale postępuje bardzo powoli.

To może znacząco przyśpieszyć, jeśli zima będzie sroga, a spełni się choć częściowo czarny scenariusz dotyczący drożyzny, niedoborów węgla, czy prądu.

To prawda. Ja jednak niedawno czytałem ciekawą analizę jak takie dramatyczne wydarzenia wpływają na poparcie dla partii politycznych. I okazuje się, że ten spadek w pierwszym okresie nie musi być wcale tak bardzo gwałtowny. To tąpnięcie, jest znacznie mniejsze niż się oczekuje. Więc pytanie, czy jeśli nawet dojdzie do tak dramatycznej sytuacji, braku ogrzewania itd., czy faktycznie ten drastyczny spadek poparcia dla rządzących nastąpi. Być może będzie, a może będzie mniejszy niż się wydaje. A nie można wykluczać, że wyborcy winą za sytuację będą obarczać nie rządzących, ale opozycję. To się dopiero będzie klarować.

Po stronie opozycji toczy się dziś debata – czy po dojściu do władzy działać zgodnie z literą Konstytucji i prawa, czy „niekonstytucyjnie przywrócić praworządność”, czyli działać jak PiS, ale w drugą stronę?

Donald Tusk już wyprowadzał Glapińskiego z Narodowego Banku Polskiego. Ja napisałem, będąc na urlopie tekst dla „Rzeczpospolitej”, że dobrze by było, aby z jednej strony Prawo i Sprawiedliwość zaniechało obrzydliwej akcji przeciwko Tuskowi, ustawiającej go jako agenta Niemiec a pośrednio Rosji. Z drugiej strony dobrze by było, by opozycjoniści z Tuskiem na czele, zrezygnowali z hasła, że prezes Narodowego Banku Polskiego nie ma kadencyjności. Ma, jest ona wprost gwarantowana w Konstytucji. I mówię to z całą odpowiedzialnością, bo uczestniczyłem w pracach nad ustawą zasadniczą. I bardzo nam wtedy zależało, by te gwarancje były realne. One zresztą już raz, w sposób pozorny zostały zastosowane w 2001 roku, gdy prezesem Narodowego Banku Polskiego został Leszek Balcerowicz.

W niedzielę był przewodniczącym Unii Wolności, a w poniedziałek już bezpartyjnym kandydatem na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Formalnie wszystko było w porządku, realnie były wątpliwości. Ale przynajmniej jestem pewien, że akurat Balcerowicz był całkowicie niezależny od swojego środowiska politycznego. Co do następców było już gorzej. Była rozmowa Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem, gdzie padają słowa o tym, że „może tak pokręcimy, żeby polityczny wynik był dobry”. I Marek Belka nie mówi nie, nie przewraca stolika.

Albo Adam Glapiński, który idzie na posiedzenie rady politycznej PiS-u. Obydwie rzeczy bardzo mi się nie podobają. Ale podnoszenie tylko jednej, a lekceważenie drugiej, jest nie fair nie tylko wobec przeciwnika politycznego, ale jest nie w porządku w demokratycznym państwie prawa.

Czy zapowiedź odwołania prezesa NBP przed końcem kadencji jest zapowiedzią działania niekonstytucyjnego?

Ależ oczywiście! I to działanie świadome, demonstracyjne. Ważny sygnał do wyborców, „my to zrobimy”.

Po Smoleńsku, PiS przyjął narrację, że prezydent Lech Kaczyński zginął w zamachu. I w dyskusjach wewnątrz PiS padały wtedy stwierdzenia, że niezależność dziennikarska nie obowiązuje, bo jest wojna. Że nie należy się sztywno trzymać litery prawa, bo przecież PO to wrogowie i zdrajcy. Dziś mamy do czynienia z powtórką, ale z drugiej strony?

Żeby było jasne, jestem ostatnią osobą, która byłaby na tym polu skłonna bronić Prawa i Sprawiedliwości. Ale nie możemy też skupiać się wyłącznie na działaniach PiS, gdy opozycja także proponuje rozwiązania niekonstytucyjne.

Przeczytaj też:

Tusk nie popuści Gowinowi. Padła jednoznaczna deklaracja

To już pewne: inflacja wzrośnie. Minister finansów ogłasza nowy wskaźnik


Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo