Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221
1111
BLOG

Jest miarą zdziczenia naszych czasów.... - część trzecia

Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221 Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 24

                                                                      "...wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu"- J. Conrad

                                                                                                                                                                                              


Kiedy nastał stan wojenny zostałem wyrzucony z partii, odwołany ze stanowiska dyrektora  V LO i czekałem, kiedy po mnie przyjdą. Zostałem w styczniu 1982 r. poproszony dyskretnie o napisanie odwołania od tych decyzji, by zyskać na czasie i nie dopuścić do zajęcia szkoły przez komisarza, który brutalnie zaprowadzi "porządek". Nie wiedziałem, że mam taką możliwość. Napisanie odwołania nie było jednak dla mnie dobre, najdelikatniej mówiąc, natomiast zdecydowanie dobre dla szkoły: uczniów i nauczycieli. Procedura odwołania dawała im bezpieczny czas na doprowadzenie zajęć do końca roku szkolnego (wraz z majowym egzaminem dojrzałości). Natomiast dla mnie odwołanie, z którejkolwiek bym strony na to spojrzał, mogło być tylko nierozumnym drażnieniem bestii. Nie przesadzam.

Bo: po pierwsze - w odwołaniu, by zostało w ogóle przyjęte i niewrzucone po pierwszych zdaniach do kosza, musiałbym kłamać. Niemal w każdym zdaniu. W dodatku do tych kłamstw dostosować styl uniżony i pokorny. I jedno i drugie było mi i jest do dziś wyjątkowo obce.

Po drugie - tak napisane odwołanie mogłoby być wykorzystane do skompromitowania mnie publicznie. Wystarczyłoby je upublicznić w jakichkolwiek mediach, lokalnych czy ogólnodostępnych, a wyszedłbym na jeszcze jednego zdrajcę, apologetę stanu wojennego! (a takie przypadki były prezentowane w mediach skwapliwie).

Po trzecie - odwołanie gwarantowało szkole spokój - w moim przypadku przeciwnie: tylko odraczało egzekucję. A każdy dzień był wtedy koszmarem. Wiem, że to może być trudne do zrozumienia, ale w tamtych dniach chciałem, by się to wszystko jak najszybciej skończyło, by wreszcie przyszli i aresztowali. Wiedziałem, że w gabinecie Komisarza miasta trwał w tej kwestii spór (Komisarzem Miasta został pułkownik, ojciec dwóch uczennic tego Liceum, jeszcze do niedawna przewodniczący Komitetu Rodzicielskiego - lubiliśmy się i wzajemnie szanowali). Napisanie odwołania przedłużałoby mój codzienny koszmar na tygodnie, miesiące. Ta perspektywa była ciężka.

Po czwarte wreszcie - jeżeli już to wszystko przetrzymam i zamelduję się w czerwcu przed Komisją, stanie się przecież to najgorsze. Członkowie Komisji zobaczą kogoś, kto z nich zakpił. A to się może skończyć dla mnie w każdy sposób. Także w ten najgorszy z możliwych.

Po dwóch miesiącach napisałem i wysłałem w połowie marca 1982. Dobro uczniów, nauczycieli i szkoły przeważyło. Moje dobro i dobro rodziny uznałem za mniej ważne. Starałem się to pismo "Do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej " napisać tak, by nie zostało odrzucone, a jednocześnie tak, by było jasne, że nie uznaję delegalizacji "S", tym samym stanu wojennego. Umieściłem więc w ostatnim akapicie zdanie: "Nie występuję teraz z NSZZ "Solidarność", gdyż dalej uważam, że związek ten może i powinien działać jako związek zawodowy, niezależny i samorządny, pozbawiony jednak ambicji i dążeń politycznych." Miałem nadzieję, że tą deklaracją przygotuję członków Komisji na trudną rozmowę i nieco zapobiegnę emocjom, które mogły być dla mnie nieprzewidywalne. Kto pamięta pierwsze miesiące stanu wojennego wie, o czym piszę. I tak się stało - 24. czerwca 1982 roku  na korytarzu przed drzwiami, za którymi obradowała Komisja Weryfikacyjna, kłębił się nerwowo tłumek mężczyzn, szybko i sprawnie obsługiwanych. Wchodzili i bez zbędnych słów podpisywali, co im podsunięto - mnie zostawiono sobie na deser, spodziewając się słusznie, że zabiorę im więcej czasu. Przeczytano mi to przytoczone wyżej zdanie i zapytano, czy dalej tak myślę. Potwierdziłem. I się zaczęło!  Na zarzuty i pytania dlaczego, powtarzałem z uporem, że akceptacja likwidacji "S" byłaby zdradą wobec tych, którzy zostali aresztowani i internowani. I tego nie zrobię. Próbowano mnie przekonać, czasem bardzo agresywnie, ktoś nawet nienawiść chciał wyładować pozawerbalnie, ale w porę go powstrzymano. Przewodniczący raz tylko skomentował moją postawę: "Jest pan lojalny wobec internowanych, a gdyby pan wiedział, jak to różnie u nich bywa z tą lojalnością".  Cztery lata później, gdy już skutecznie odseparowano mnie od kontaktów i zajęć z młodzieżą szkół średnich, ten przewodniczący zostanie skierowany na stanowisko dyrektora Studium Nauczycielskiego, z poleceniem "zajęcia się mną w sposób szczególny".

  To wtedy, na tym przesłuchaniu przez Centralną Komisję Kontroli, po raz pierwszy zderzyłem się z problemem podzielonej Polski. Zobaczyłem tę nienawiść i agresję po drugiej stronie, tę zapiekłość i radykalne odrzucenie naszych wartości, tych "odwiecznych zaklęć ludzkości", jak je nazywał Herbert. Fundamentalnych zasad cywilizacji łacińskiej, dzięki której ukształtowało się przez wieki coś tak cennego, niepowtarzalnego, jak "polska dusza".  Byłem sam, ich było kilkunastu. Stawiane pytania "dlaczego?", "z jakich powodów?", "po co?" były wyrazem ich bezradności i narastającego gniewu. Kiedy po jakiejś godzinie wszystko się skończyło i  odrętwiały psychicznie wracałem pustym korytarzem do windy, nagle, nie wiadomo skąd, pojawili się obok mnie dwaj wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni. Weszliśmy do kabiny, przycisnęli jakiś guzik, ja w środku między nimi. Było mi wszystko jedno, co się stanie. Nawet się nie bałem. Nie wiedziałem dokąd zjeżdżamy. Na szczęście na parter. Wysiadłem i skierowałem się w stronę wyjścia... Czułem na sobie ich wzrok. 

Dziś muszę to napisać: miarą zdziczenia dzisiejszych czasów, nikczemności i cynizmu jest fakt, że to moje odwołanie, czyli pismo do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej Komitetu Centralnego PZPR, zostało w III RP wykorzystane do akcji mającej mi odebrać wiarygodność, dobre imię i honor. Wykorzystane przez tych, którzy dobrze wiedzieli, jaka jest prawda. Wiedzieli zresztą wszyscy, także i ci z mojej prawej strony politycznej, z PiS, którzy tak bardzo chcieli uwierzyć, że coś w mojej przeszłości jest nie tak. Tak! -  chcieli uwierzyć, bo bardzo nie chcieli mieć w swojej polityce kogoś z zasadami i cywilną odwagą.  A znali prawdę: że odwołanie było tylko po to, by skutecznie chronić uczniów i nauczycieli przed represjami (nie pozwoliłem służbom wchodzić na lekcje i aresztować uczniów, mało tego: uczniów ostrzegałem i chroniłem - po usunięciu mnie nowe kierownictwo szkoły nie miało takich obiekcji). Wiedzieli też, że przed Komisją CKKP zachowałem się  jak trzeba, że zostałem usunięty ze stanowiska i pozbawiony na kilka miesięcy środków finansowych. A dwa lata później, w 1984 roku, odsunięty od pracy z młodzieżą szkół średnich ostatecznie. Zaś od 1986 roku poddany procesowi definitywnego usuwania z oświaty. I że w tej atmosferze zaszczucia, trwającej prawie 20 lat, nie dałem się złamać.

Mogę dziś próbować zrozumieć bardzo młodego pracownika mojego Biura, któremu być może podsunięto ten tekst odwołania wraz z elokwentnym paszkwilanckim komentarzem, że przestał mi ufać i zaczął pracować jakby już nie dla mnie. Ale tylko mogę próbować zrozumieć, bo i to jest trudne. Pozostałych współpracowników, zwłaszcza tych najbliższych, nie rozumiem i nie usprawiedliwiam. Zachowaliście się, Panie i Panowie, niegodnie. I trwacie w tym.

Oto linki z tekstem "Odwołania" oraz z decyzjami wojewódzkich i centralnych  Komisji Kontroli PZPR - chronologicznie

https://admin.salon24.pl/posts-edit/996192

https://admin.salon24.pl/posts-edit/996194

https://admin.salon24.pl/posts-edit/996200

A teraz wracam do początku.

Od 1971 roku, czyli od chwili podjęcia pracy nauczycielskiej, proponowano mi wstąpienie do partii. Co roku odmawiałem spokojnie, ale z niesmakiem, jak na taką propozycję przystało. Sądziłem, że oferta jest rutynowa i nie ma charakteru ultymatywnego. Niewiele wtedy rozumiałem.

Po sześciu latach testowania mojej wytrzymałości, czyli w roku 1976, wreszcie  zrozumiałem, że się mnie w tej szkole nie chce. Najzwyczajniej w świecie i po prostu nie chce. Jeszcze próbowałem rozmawiać z Dyrektorem, ale nigdy  nie miał czasu. Zatrzymany raz na korytarzu, odburknął:  "Ja Panu zawodu nie wybierałem." Zanim ochłonąłem, już go nie było. Pozostali mi zastępcy, w końcu koleżanka i kolega z codziennej belferskiej pracy.  Zastępczynię znalazłem w pokoju, wpinała do tablicy ogłoszeń listę zastępstw.  Zajrzałem jej przez ramię i jak zwykle poczułem się "wyróżniony": oprócz codziennych siedmiu lekcji miałem znów jedno zastępstwo, dwie lekcje łączone i jedną "zdalną" opiekę. Nic nowego, codzienny koszmarek. Możliwe, że jeszcze na którejś lekcji po kilkunastu minutach odkryję ukrytego wśród uczniów dyrektora, który później z uznaniem poklepie mnie po ramieniu ("tak trzymać, tak trzymać"), ale w gabinecie, w osobowym arkuszu spostrzeżeń zamieści wyssane z palca uwagi krytyczne. Czekałem więc, aż z-czyni skończy, nie odchodziłem. Długo celebrowała tę czynność, wreszcie odwróciła się. I nastąpiła krótka rozmowa, z której - mimo upływu 43 lat -  pamiętam do dziś każde słowo, każdy gest, każdą chwilę ciszy. Bo ta rozmowa całkowicie zmieniła mój życiorys.

"- Dlaczego mi to robicie? - Nie wiem, o co ci chodzi? - Pytam poważnie: dlaczego mi to robicie!? Podeszła do okna, otworzyła je, zapaliła papierosa. Dobrze wiedziała, o co chodzi. Zaciągnęła się kilka razy i wreszcie usłyszałem: - Dlaczego się nie zapiszesz do partii? - Przecież wiesz, że jestem wierzący. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyłem zaciśnięte w złości usta: - A ty myślisz, że ja nie jestem wierząca!? Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zapanowała dłuższa cisza. Przerwał ją spokojny już głos: - Zapiszesz się, będziesz mieć spokój. I my będziemy mieć spokój."

Wreszcie do mnie dotarło: oni nie mają spokoju. Przeze mnie! Taki system.

Wniosek z prośbą o przyjęcie mnie do partii wypełniłem pół roku później. Upłynęło kilkanaście miesięcy bez reakcji. Dyskretnie, poza szkołą, zasięgnąłem języka, jak długo trwa procedura przyjęcia - trzy, w bardzo wyjątkowych przypadkach, sześć miesięcy. Więc odrzucili mnie! Poczułem ulgę, bo jednak ta decyzja mi ciążyła. Za rok zdawała maturę moja druga w tej szkole klasa wychowawcza i mogłem ze spokojnym sumieniem wobec uczniów odejść,  zmienić szkołę. A raczej pracę - byłem przecież już pewien, że do innej szkoły mnie nie przyjmą, skoro wilczy bilet wystawia mi PZPR. Pamiętałem, jak to było z przyjęciem absolwentki KUL-u (dyrektor zaakceptował, z pewnym entuzjazmem nawet, jej prośbę o podjęcie pracy w charakterze nauczycielki jęz. polskiego, ale 15 minut później miał telefon z Komitetu Miejskiego PZPR z ostrą naganą i poleceniem odrzucenia tej kandydatury - też miał swojego "anioła stróża", który natychmiast poinformował kogo trzeba o "pomyłce" szefa).

Odetchnąłem z ulgą, bo uwolniłem się tym samym od wyrzutów sumienia wobec tych uczniów, których bym opuścił. Dawali mi niemal codziennie odczuć, jak bardzo jestem im potrzebny. Odchodząc, zostawiałem dziesięć klas, których już nie będę prowadzić do matury. A przede wszystkim nie będę ich wprowadzać we współczesną historię literatury, szczególnie w niezwykle ważną problematykę polskiej poezji, także tej emigracyjnej. Poloniści, znakomici w swej większości nauczyciele/nauczycielki, mieli z tą współczesnością pewne problemy.  Kiedy mnie poproszono 15. września 1978 roku na zebranie partyjne, byłem pewien, że usłyszę zarzuty, z powodu których nie zasługuję na PZPR, a być może będzie się mnie nawet zmuszać do jakiejś samokrytyki. Uzbrojony w godność szedłem na nieprzyjemny konflikt. Tymczasem przyjęto  mnie życzliwie i wręczono legitymację z wyżej wymienioną datą, przepraszając za zwłokę.

I na tym wypadałoby skończyć, ponieważ 3,5 roku później w partii już nie byłem. Wszystko w tym okresie trzech i pół lat potwierdza, że nie znalazłem się w partii dla kariery,  dla stanowisk, czy dla jakichkolwiek innych korzyści. Akces do partii był tym ostatecznym ustępstwem, by móc dalej uczyć. Znosiłem najwymyślniejsze szykany, uznałem więc, że zniosę i partyjny status - przekonywałem sam siebie. Pracę nauczyciela traktowałem jak misję, w której dobro ucznia jest najważniejsze. Najmocniej potwierdziłem to trzy lata później, w stanie wojennym, gdy kierowałem się tą samą zasadą: dobrem uczniów. Wiedząc, że konsekwencje dla mnie i rodziny dobre nie będą.

Tak się jednak złożyło, że te lata  w partii (1978 - 81) obfitowały w Polsce w zdarzenia niezwykłe. Te zdarzenia wyniosły mnie na pewne wysokie funkcje (nie zabiegałem o nie) i postawiły wobec dramatycznych wyborów. Moralnie  rzecz ujmując nie tyle wobec wyborów, co przed koniecznością podejmowania jednoznacznych decyzji. Zgodnych z sumieniem, a wbrew swojej "karierze". I z tych decyzji, a także z ówczesnej swojej determinacji jestem dumny. "Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono" - pisała poetka. Tak, to w tamtych latach dowiedziałem się kim jestem i kim nigdy na pewno nie będę. Z tej racji ten partyjny okres stał się w moim życiu niezwykle ważny. Najważniejszy! Choć przecież dzisiaj z tamtych wspomnień potrafię żartować i odkrywać komizm nawet takich sytuacji, które wówczas ścinały grozą.

Oto, jak to widział i spisał po latach świadek tamtych wydarzeń:

https://admin.salon24.pl/posts-edit/996204

Dorzucę jeszcze od siebie, że nie miałem wątpliwości do czego sytuacja polityczna w 1981 roku zmierza, na co partia pod wodzą generała się przygotowuje.  Próbowałem przestrzec przed tym, co nadciąga, przewodniczącego "Solidarności" oświatowej. Wzruszył ramionami: - "przecież nas jest dziewięć milionów". - "Jeżeli wszyscy w kierownictwie "Solidarności" sądzą tak jak on, to miej nas Panie Boże w swojej opiece" - pomyślałem.











 







Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i bardzo wiele zawdzięczam Rodzicom i Rodzeństwu. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty prze te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka