Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221
737
BLOG

Duchowni w moim życiu - Niezłomni

Aleksander Chłopek - outsider221 Aleksander Chłopek - outsider221 Kościół Obserwuj temat Obserwuj notkę 45

            Od bardzo wczesnej młodości – od piątego roku życia byłem ministrantem w Kościele pod wezwaniem św. Mikołaja w Chrzanowie, pod życzliwą, ale wymagającą opieką księdza Kazimierza Sudera i oczywiście proboszcza, kanonika i prałata Jana Wolnego. Przez osiem lat, do chwili, gdy rozpoczęliśmy budowę własnego domku i – dwunastolatek - dostałem kilof i łopatę, by razem ze starszym bratem kopać fundamenty. Pięć lat później przeprowadzaliśmy się do gołych ścian z hasia, z prowizorycznymi oknami, bez pieców, za to z trociniakiem. Grzał ponad miarę do drugiej nad ranem..., a potem chłód i mróz, do których trzeba się było przyzwyczaić. Na ministranturę w tamtych latach nie było już ani czasu, ani warunków. Wspominam, bo te zdarzenia mają ścisły związek z naszym Kościołem, z naszą katolicką wiarą, z naszymi kapłanami. W najmroczniejszych latach stalinowskich, w roku 1951 mój ojciec obowiązkowo uczestniczył w zebraniu pracowników przedsiębiorstwa transportowego, w którym pracował (najpierw jako kierowca, potem, po ukończeniu “zawodówki” awansował na urzędnika). W którymś momencie prowadzący poinformował, że teraz przechodzi do spraw ścśśle tajnych, których nie można przekazać nikomu, nawet “księdzu na spowiedzi” - zażartował. Ale poważnie ostrzegł: “Kto chodzi do Kościoła, niech lepiej wyjdzie”. Mój ojciec wyszedł. Na drugi dzień wrócił za kierownicę - zupełnie przypadkiem steranych, zdezelowanych ciężarówek. I swoje przeszedł, a z nim cała nasza rodzina. Nakaz opuszczenia mieszkania przez rodzinę z ośmiorgiem dzieci, dokądkolwiek bądź, był tylko jednym z wielu aktów represji. Ale wracam do kapłanów - obchodzimy przecież dzisiaj Narodowy Dzień Duchownych Niezłomnych

         Ksiądz proboszcz zasłużył sobie całym swoim życiem na chwałę niezłomnego, zarówno w latach okupacji niemieckiej, więziony w Bielsku Białej i brutalnie przesłuchiwany na gestapo, jak i w PRL-u, dzielnie radząc sobie z UB i SB. Wspomina o tym ks. Tadeusz Isakowicz Zaleski w swej pracy „Księża wobec bezpieki”. To do parafii ks. prałata Wolnego kierowała krakowska Kuria wyjątkowych, będących nadzieją Kościoła Katolickiego, młodych kapłanów, by dojrzewali pod surową, ale ojcowską opieką księdza Proboszcza. Byli wśród nich: ks. Jan Kościółek, ks. Adolf Chojnacki, ks. Józef Tischner. O nich też możemy czytać w udokumentowanych pracach księdza Tadeusza, który także, ale już znacznie później, został kapłanem w parafii chrzanowskiej.

             Proboszcz wzbudzał wśród nas, dzieci, szacunek połączony z lękiem. Był poważny, małomówny, jakby nieobecny – wydawało się, że niewiele go interesujemy. Ale od czasu do czasu wyprowadzał nas z błędu, surowo upominając za najmniejsze nawet niedopatrzenie, czy zaniedbanie w obowiązkach, często za świadome, niemądre figle - bo przecież byliśmy dziećmi. Widział wszystko, nic nie uszło jego uwagi. Nawet moje zimowe buty. Które miały tę słabość, że gdy tradycyjnie przechodziły ze starszego brata na moje stopy, były już znacznie zdezelowane, z poważnymi w podeszwach ubytkami. I trzeba je było codziennie od wewnątrz wypełniać tekturowymi wkładkami. A żywotność tektury była z kolei krótsza niż droga do Kościoła, więc gdy się uklękło, wytarty i postrzępiony materiał odsłaniał bewstydnie całą swoją szpetotę. I tak ściągnęły surowy wzrok Proboszcza.

           Otóż któregoś mroźnego stycznia, w pierwszych latach 50., czyli w czasach, gdy wszystkie zimy były jeszcze prawdziwymi zimami, wziął mnie po porannej mszy św. do obuwniczego sklepu. Kazał (tak, kazał!) mi zdjąć to coś, co w niewielkim stopniu przypominało buty i przymierzyć nowe. Wstyd mnie sparalizował, bo w butach były niemniej sfatygowane skarpetki. Ksiądz Jan, widząc dziwne moje kombinacje przy najprostszej w swiecie czynności, „zachwycił się” jakimś towarem na półce, zajął nim sprzedawcę, a ja w mig wskoczyłem w nowy towar. I już nie chciałem z niego wyskoczyć. Wracałem do domu szczęśliwy i nie wiem do dziś, z czego bardziej: z butów, pachnących i ciepłych, czy też z tego, że udało mi się uniknąć wstydu. Ale wdzięczność czuję do dziś za jedno i za drugie. I to dziecięce wspomnienie rozświetla mi postać naszego Proboszcza. Dziś szczególnie mocno, bo z materiałów IPN znam codzienny koszmar tego niezłomnego Kapłana. Z późniejszych opowieści kolegów ministrantów wiem, ze nie ja jeden otrzymałem taki prezent od ks. Jana Wolnego.

             Bezpośredni i przez to mocniejszy wpływ na nas wywierali jednak młodzi kapłani prałata Jana Wolnego. Na rekolekcjach księdza Tischnera gromadziły się takie tłumy uczniów chrzanowskich szkół srednich, że nie mógł ich pomieścić Kościół. A przecież, by usłyszeć, trzeba było dostać się do środka, nagłośnienia nie znała siermiężna technika ludowego państwa. A może i znała, bo coś tam gadali przywódcy partyjni przez mikrofon na wiecach i marszach pierwszomajowych, ale to był luksus poza zasięgiem Kościoła. Więc stojąc w ściśniętym tłumie młodzieży z calego powiatu już poza bramą świątyni (wnętrze kościoła znacznie wcześniej wypełniło się ponad miarę), musieliśmy wstrzymywać dosłownie oddech, by słyszeć i chłonąć każde słowo. A słowa były mocne. I każdy z nas je dobrze rozumiał: "A gdy trzeba, na śmierć idą po kolei,/ jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec." Bo wtedy ksiądz Tischner najczęściej wzmacniał i pogłębiał swoje homilie poezją Słowackiego, fascynacja Norwidem “spadła” na niego jakiś czas później. Więc recytował tym swoim magnetycznym głosem: "...niech żywi nie tracą nadziei/ i przed narodem niosą oświaty kaganiec...". A my te zaklęcia wieszcza sprzed ponad 100 lat przenosiliśmy w teraźniejszość, w czas okupacji sowieckiej, w rzeczywistość "dziurawych skarpetek". Każdy na swój sposób, ale podobnie. Czuliśmy się mocni, także mocą wiary księdza Józefa w naszą odpowiedzialność, w naszą dorosłość - “...aż was, zjadaczy chleba w aniołów przerobi!” On w nas wierzył !

            Ksiądz Adolf Chojnacki był moim nauczycielem religii przez trzy lata licealne. Czasem zajęcia w ramach tzw. zastępstw przejmował ks. Tischner i wtedy mieliśmy okazję porównać różne szkoły dydaktyczne. Obaj wspaniali, a inni - Tischner przemawiał do uczuć, porywał i unosił poezją oraz góralskim humorem, Chojnacki poruszał umysł i rozum, wymagał wysiłku, trudnego skupienia. Ceniłem ich obu. Ksiądz Adolf zabierał nas czasem na podmiejskie spacery i tam stawał się jednym z nas. Podwijał sutannę i grał w "nogę", aż miło było patrzeć. A w "siatkę" był najlepszy.

          To były pierwsze lata sześćdziesiąte. Dwadzieścia lat później przyjdzie do księdza Chojnackiego esbek, by wyznać mu na spowiedzi, że ma go zabić. I że tego nie zrobi. Tak przynajmniej informuje jedna z wersji tego zdarzenia. Inna, równie, a może nawet bardziej dramatyczna, znajduje się w opracowaniu Michała Malca "Inwigilacja ks. Adolfa Chojnackiego przez SB". Ale to już miało miejsce nie w Chrzanowie, tylko w Makowie Podhalańskim, po stanie wojennym. Obaj kapłani, podziwiani przez nas w latach licealnych, zaangażowali się w "Solidarność" i każdy na swój sposób: odważnie i skutecznie. Choć los księdza Adolfa, jego przeżycia i doznane krzywdy, także dzisiaj, gdy już z tamtym złem zdajemy się być oswojeni, wstrząsają. To jeszcze jeden życiorys - gotowy scenariusz o bohaterskim kapłanie i o zdegenerowanym, nikczemnym systemie komunistycznym.

          Najmocniej zapadł mi w pamięć ksiądz Kazimierz Suder. Zawsze w tej samej pocerowanej sutannie, wzór ubóstwa i uczynności, wspomagający niemal wszystkich potrzebujących wsparcia duchowego, a najczęściej zwykłej ludzkiej życzliwości. Nic dla siebie, wszystko dla innych. Wszędzie go było pełno, znajdował też czas, by zasłużyć sobie na przydomek "męczennik konfesjonału" (jak o. Pio). Był opiekunem ministrantów - uczył nas szybko i sprawnie mszalnej łaciny i rytuałów wszystkich uroczystości świątecznych i kościelnych. Bywał częstym gościem moich rodziców i matki chrzestnej. To dzięki niemu mogłem dzieckiem zobaczyć Wielkanocne uroczystości w Kalwarii i służyć do mszy św. na Jasnej Górze. Ilekroć go później spotykałem, czy to u św. Anny w Krakowie, czy w Chrzanowie na pogrzebach naszych bliskich, z sympatią stwierdzałem, że nic się nie zmienia. Ta sama energia, ten sam młody wygląd. Niestety ks. Isakowicz Zaleski w swej książce odnotował fakt podjęcia przez ks. Kazimierza pod koniec lat 80. współpracy z SB. Ksiądz Suder był jednym z bardzo nielicznych wyjątków, który odpisał autorowi, że w swoich krótkich kontaktach z SB nie ma sobie niczego do zarzucenia. Odpisał z godnością, ale i z mocnymi emocjami. Ja mu wierzę. Choć sam fakt "dobrowolnych" (w cudzysłowie, bo czyż mogły być one w przypadku tego właśnie księdza dobrowolne?) rozmów z pracownikami bezpieki jest i według mnie naganny, to przecież wierzę, że tylko naganny. Ksiądz Tadeusz tę odpowiedź ks. Sudera uczciwie w książce umieścił.

          O starym księdzu Tadeuszu Marekowskim już tylko wspomnę, bo to temat na dłuższą opowieść. Spacerując z nim po ścieżkach i dróżkach podmiejskich i zbierając mu podbiał (suszył i kręcił z niego papierosy), słuchaliśmy chciwie jego barwnych wspomnień o czasach swego dzieciństwa i młodości. A przypadały one na zamierzchłe dla nas czasy sprzed wieku, z pierwszych lat po Powstaniu Styczniowym.

             Natomiast nie mogę żałować miejsca dla dwóch jeszcze wyjątkowych i niezwykle ważnych w moim życiu kapłanów. Jednym z nich był ksiądz biskup Jan Pietraszko, "Wujek", opiekun i wychowawca "Rodzinki", czyli Akademickiego Duszpasterstwa przy Kościele św. Anny w Krakowie. W swoich raportach SB zaliczyła mnie do "ścisłego aktywu studenckiego do spraw kontaktu z klerem". Tak, z klerem! Nie z duchowieństwem, nie z księżmi, nie z kapłanami, tylko pogardliwie, po esbecku, z klerem. To tak na marginesie filmowych, nieuczciwie generalizująch wydarzeń. Akta esbeckie nie zawierają pełnej prawdy – moje związki z “Wujkiem” były znacznie bliższe, bo rodzinne – spędzałem przez trzy lata wakacje w Jego rodzinnych Buczkowicach, goszczony przez najbliższych Biskupa.

            Miałem 17 lat, kiedy poznałem "Wujka". Byłem świeżym studentem polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, a ksiądz Biskup organizował dwutygodniowy wyjazd nad morze, w okolice Władysławowa, Jastrzębiej Góry i Karwi. Skorzystałem z zaproszenia. Tego wyjazdu nie da się zapomnieć. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy w życiu zobaczyłem morze, że całe dnie spędzaliśmy na plaży, a długie godziny na wędrowaniu kilometrami wzdłuż wybrzeża, że wieczorami grzaliśmy się przy ognisku i uczyliśmy się śpiewać najrozmaitsze rajdowe i żakowskie piosenki. I że w ogóle było radośnie i młodzieżowo, wprost cudownie. Zapomnieć się nie da głównie "z powodu" "Wujka". Codziennie przed południem mościliśmy się na wydmach (rajskie uczucie, dziś dla turystów niedostępne, a w tamte lata, kiedy plaże na dobrą sprawę świeciły pustkami, biwakowanie wszędzie było dozwolone; trochę się zapomniałem, nie wszędzie, liczne tereny nadmorskie uzytkowało wojsko) i spędzaliśmy właśnie te niezapomniane godziny na "wujkowe" rozważania i długie dyskusje. O wszystkim. O sprawach poważnych i błahych, o pluralizmie i o młodzieńczych kompleksach, o Teillarde de Chardin (wtedy modnym) i o sporcie. "Wujek" był bezpośredni, wolał słuchać, niż mówić. Ale my też chcieliśmy go słuchać i nie miał wyjścia. Z każdym tamtym dniem stawał się dla mnie autorytetem. Potem były kolejne obozy nadmorskie i górskie, rajdy beskidzkie i pienińskie - i wszędzie towarzyszyło nam słowo "Wujka". Jego pokorna mądrość. Coniedzielne kazania podczas mszy akademickich w Kościele św. Anny intelektualnie, teologicznie i literacko stanowiły przeżycie najwyższej miary. Wiedziałem, że łączy ze mną jakieś nadzieje. Umożliwił mi wyjazd do Paryża w 1967 roku, wcześniej poprosił, bym się tam uczył i dużo czytał, bo w przyszłości czeka na mnie praca w Tygodniku Powszechnym". Kiedy wróciłem z Paryża w 1968 r. we wrześniu, z "Wujkiem" widziałem się już tylko raz. Domyślałem się, że nielegalne, według ówczesnych praw, przedłużenie pobytu we Francji z miesiąca do roku, nie może mi ujść bezkarnie i co najmniej jestem pilnie obserwowany. I że w takiej sytuacji dla dobra "Rodzinki" nie powinienem się z nimi kontaktować. Dziś wiem, przeglądając materiały z IPN, że słusznie.

            Choć zdarzało się później, w trudnych i dramatycznych dla mnie chwilach życiowych, że bardzo potrzebowałem rozmowy z "Wujkiem". Niejeden raz długo krążyłem po ul. Św. Anny, ale się nie odważyłem wejść i obarczać Biskupa swoimi problemami. Dziś tego żałuję. Może bym jakichś błędów nie popełnił, a pewnych decyzji uniknął?

         Za to kilka ważnych rozmów odbyłem z kapłanem gliwickim, redemptorystą, o. Janem Siemińskim, opiekunem Duszpasterstwa Ludzi Pracy przy Kościele pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego. Ojciec Siemiński był dla nas, ludzi "Solidarności", źródłem nadziei i przykładem chrześcijańskiego sprzeciwu wobec zła. Podziwiałem jego mądrość i radosną, pogodną osobowość. Uczestniczyłem w cotygodniowych czwartkowych spotkaniach i dzięki temu jakoś było łatwiej przetrzymywać te trudne lata osiemdziesiąte. Przyszedł jednak i na mnie czas depresji. Był to już piąty rok od wprowadzenia stanu wojennego i nie umiałem w sobie znaleźć siły, by dalej trwać w tym koszmarze. Poprosiłem podczas kolędy o. Jana o rozmowę. Przyszedł po zakończeniu wizyt, późnym wieczorem. Bardzo mnie pokrzepił. Prosił, bym wytrwał, bo wiele wskazuje na to, że się coś na lepsze zmieni. Dziś domyślam się, że wiedział o przygotowaniach do rozmów, ale nie mógł tego powiedzieć wprost. Kilka lat później poprosiłem go także o rozmowę w kwestiach prywatnych, rodzinnych. I tym razem mi bardzo pomógł.

          Dziś o. Jan Siemiński ma swoją w Gliwicach ulicę, która prowadzi do Kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego. Jego Kościoła.


Pochodzę z wielodzietnej rodziny z ośmiorgiem dzieci, znam wartość takiej rodziny i bardzo wiele zawdzięczam Rodzicom i Rodzeństwu. Od 18 roku życia byłem inwigilowany przez SB i objęty prze te służby wielokrotnie operacjami rozpracowującymi. Przepracowałem 35 lat w zawodzie nauczycielskim jako polonista, dwie kadencje w Sejmie, w Klubie parlamentarnym PiS. Od 12 lat bezpartyjny. Obecnie na emeryturze, ze statusem represjonowanego politycznie w PRL. Uczestniczę w lekkoatletycznej rywalizacji sportowej na Mistrzostwach Polski Mastersów, zdobyłem kilkanaście medali, w tym 7 złotych (w skokach: wzwyż, w dal, trójskok i o tyczce). Sympatyk PJJ.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo