1maud 1maud
5312
BLOG

Nie strzelajcie do pianisty! Moje credo.Magnum.

1maud 1maud Blogi Obserwuj temat Obserwuj notkę 150

Ostatni artykuł, zamieszczony w salon 24.pl jest dokładnie pisany jak wszystkie inne, poruszane przeze mnie tematy. Od prawie 12 lat! Zawsze starałam się znaleźć potwierdzenie w odnośnikach linkowanych pod artykułem, na poparcie własnych ocen. Czy zawsze miałam rację? Niekoniecznie· Dawałam ogromną przestrzeń komentatorom do polemiki. Nawet wtedy, gdy ewidentnie miały one charakter uporczywego trollingu. Co często mieli mi za złe inni komentatorzy. Uznając moje wyjaśnienia dla tychże, jako stratę czasu, szkodliwą dla wyrażanych przez mnie opinii. Ja się z takim poglądem nie zgadzałam. Uznając, że komentarze nie na temat, ataki personalne itp. świadczą finalnie nie o mnie, a o samych komentatorach. Cierpliwie moderowałam zapisy na blogu, upominając zapaleńców oraz usuwając ataki personalne na moich gości. Przy bardzo dużej ilości komentarzy, niektóre ataki umykały mojej uwadze...·Jak łatwo policzyć pisałam przez pierwszych 8 lat w okresie sprawowania władzy przez PO/PSL. Ostatnie 4, po zmianie konfiguracji politycznej. Piszę niezmiennie z pozycji moich prawicowych, ale nie ortodoksyjnych –poglądów. Po prostu uważam, że klasyczne podziały prawica, lewica, liberalizm i neoliberalizm mocno się zdezaktualizowały. Wraz z tą zmianą pojawiło się nowe zjawisko: oprócz pisania pod tezę coraz częściej mamy do czynienia czytania po tezę.

Tu dygresja, gdybyście mnie państwo spytali, który z moich komentatorów jest reprezentantem określonej opcji politycznej (może poza bardzo znanymi nazwiskami) – nie odpowiem. Bo nie będę miała pewności, że określę prawidłowo. Z prostej przyczyny. Czytając komentarze skupiam się nie autorze wpisu, a na treści. Od wielu, wielu lat mam przekonanie, ze każdy ma prawo do własnej opowieści. Nawet głupiec. Stąd wielką wagę przywiązuję do argumentów i zgodności treści wpisu z tematem w poruszanym w komentarzu.

Od 4 lat jednym z koronnych zarzutów wobec mnie je, jest zarzut pisania na zamówienie, za kasę itp. Jakiś dowód na dojną zmianę. Podobno jestem „umysłowo przechodzoną kobietką”, cokolwiek to znaczy. Jedynym powodem, dla którego piszę jest chęć podzielenia się moimi, własnymi przemyśleniami i poglądami. I to proszę sobie zakonotować i podkreślić wężykiem.

Przez te 12 lat zarobiłam za moje pisanie, nie pamiętam dokładnie, ale chyba w granicach 300 złotych, w porze, gdy salon 24.Pl miał umowę z reklamodawcami. Zaiste, piszę dla pieniędzy.

Wnioski, jakie wyciągam z ataków są dość przykre. Otóż są one (znowu w moim odczuciu) odzwierciedleniem walki plemiennej, która toczy się wszędzie wokół nas. Ta walka przenosi się na walki pośród rodzin, dawnych przyjaciół, znajomych. Nieważne, o co chodzi- nie podzielasz moich poglądów jesteś nikim. Zniknęła niedopuszczalność do głosu b. niegrzecznych, wręcz chamskich form dyskusji i zachowań. Liczy się moja i mojsza prawda. Dzieci używają agresywnych argumentów wobec rodziców, dziadków. Znajomi obrażają się wzajemnie. Sama pamiętam własny szok, którego doznałam wskutek zachowania pewnych, młodszych ode mnie znacznie ludzi. Na pewnej imprezie, zobaczyli, że się zbliżam do grupy, w której stali. Była moda na demonstrowanie skokami niezgody na poglądy innych. Z jakimś mało istotnym hasełkiem liberalnym rzuconym z uśmiechem w moja stronę, rozpoczęli demonstracyjnie skakać. Najwyżej skakali Ci, którym z całego serca pomagałam w jakichś życiowych potrzebach. Nie obraziłam się na nich. Pomogę w przyszłości, gdy będą w potrzebie. Ale zrozumiałam, że wrażliwość na drugiego człowieka, tak pięknie i ochoczo deklarowana werbalnie przez nich samych, to wymysł. Jeśli uznają wrażliwość to tylko na użytek własny.

O szacunku w postawie i sposobie komunikacji wynikającym ze znaczenia różnicy wieku mowy nie ma. Liczy się tu i teraz. Moc jest z nimi. Fakty, wrażliwość- niekoniecznie. Tyle kazania na dzisiaj,

A także od dzisiaj zapraszam do czytania w odcinkach mojej książki Magnum. Może po jej przeczytaniu niektórzy z Was zrozumieją, jak moje doświadczenia z przeszłości wpłynęły na moją postawę i poglądy, które ujawniam w moich notkach.


image



© Copyright by Wydawnictwo Poligraf, 2018

© Copyright by Małgorzata Puternicka, 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden fragment nie może być publikowany ani reprodukowany

bez pisemnej zgody wydawcy lub autora.

Projekt okładki: Joanna Pasymowska

Opieka redakcyjna: Klaudia Dróżdż

Redakcja: Tomasz Chojecki

Korekta: Hanna Antos, Dominika Ładycka

Skład: Wojciech Ławski

Fotografie: archiwum własne autorki

ISBN: 978-83-7856-780-6

Wydawnictwo Poligraf

ul. Młyńska 38

55-093 Brzezia Łąka

tel./fax (71) 344-56-35

www.WydawnictwoPoligraf.pl

Książka wydana w Systemie Wydawniczym Fortunet™

www.fortunet.eu

Książkę dedykuję z niezmienną miłością mojej wy¬ważonej połówce. W podziękowaniu za wyrozumiałość i sterowanie naszą rodziną na spokojniejsze wody…

Moim dzieciom – za miłość i wsparcie w każdym momencie.

Moim ukochanym wnuczętom – Karolowi, Paulince, Mattiemu i Antosiowi z nadzieją, że doświadczenia dziadków tutaj opisane i finalne przesłania wień¬czące moje wspomnienia i przemyślenia pomogą im przejść przez życie z pogodą ducha.

7

Interes przemawia wszystkimi językami

i odgrywa wszystkie role,

nawet rolę bezinteresowności.

François de La Rochefoucauld


Przedmowa

To był czas fascynujących wydarzeń. Transformacja ustrojowa. Haust świeżego powietrza, które oszołomiło wszystkich. Niektórych tak skutecznie, że jeszcze przez wiele lat nie byli świadomi, jakie imponderabilia towarzyszyły ożywczemu wiatrowi kapitalizmu.

Stoczniowcy, zatrudniani coraz częściej w różnych spółkach korzy¬stających z majątku dawnego zakładu pracy, zarabiali dużo. Wcześniej takie kwoty były dla nich nie do pomyślenia. Liczyło się tu i teraz. Kasa ciekła wartkim strumieniem. Nie dostrzegali braku reinwestycji dochodu w zużyty już (i dalej się zużywający) majątek swoich firm. Nie zauważa¬li, że spółki i decydenci, dzieląc się z nimi chwilowymi dochodami, gros z nich pakują do własnych kieszeni, mając w dupie przyszłość firmy.

Wszystkim w Polsce wydawała się możliwa do realizacji wersja American dream. Świat dla zuchwałych stanął przed nami otworem. Na ulicach kwitł handel. Towary sprzedawano na łóżkach polowych, rozsta¬wianych wszędzie tam, gdzie spodziewano się strumienia przechodniów. Handel prowadzili pracownicy biur firm, które w perspektywie miały znacznie ograniczać zatrudnienie. Wielu z nas przeczuwało koniec cza¬su, w którym praca była zapewniona ustawowo, a liczba zatrudnionych nie zależała od potrzeb rynkowych. Przedsiębiorczy urzędnicy wyrusza¬li w piątki na zakupy (najczęściej do nieodległego Berlina) po to, aby w soboty i niedziele na rynkach i bazarach handlować wszystkim tym, czego Polakom brakowało. Cytrusy, słodycze, ubrania dla dzieci, buty, zabawki. Towar schodził jak przysłowiowe gorące bułeczki.

Zasobni w gotówkę otwierali nieformalne „linie kredytowe”, pożyczając owym weekendowym handlarzom kasę na zakupy na wysoki procent. W ten sam sposób często finansowano transakcje inwestycyjne

8

o szybkiej stopie zwrotu. Niestety, te ostatnie przykłady biznesu obarczone były niezwykle dużym ryzykiem; zdarzało się, że pożyczkodawca okazywał się członkiem grupy żerującej na niepowodzeniach młodych wilków wschodzącego kapitalizmu. Wtedy dochodziło do dramatów: naliczano karne odsetki, procenty od procentów. Długi rosły w tempie przekraczającym jakiekolwiek wyobrażenia, nawet te o galopującej inflacji. Koniec nieszczęśnika bywał zawsze dramatyczny: delikwent albo tracił cały majątek, albo zdrowie lub życie. Mieszkania i samochody zmieniały właścicieli nie wskutek ugody między dwoma kontrahentami, ale pod wpływem spluwy lub ręcznej demonstracji: jak kotlet wyglądać mogła nie tylko dorodna sztuka mięsa, lecz także facjata dłużnika.

Mimo widocznego rozwoju grup przestępczych i napływu informacji o wymuszeniach haraczy przy prowadzeniu biznesu w każdej formie policja i władze nie chciały problemu ani zauważyć, ani tym bardziej zdefiniować.

W takich okolicznościach szybko pojawiały się wokół małe i większe fortuny. Ci, którzy postawili na szybkie wzbogacanie się dzięki produkcji dóbr, stawiali na zakup wysłużonych maszyn i linii technologicznych z różnych części zachodniej Europy, najczęściej nabywając wyposaże¬nie upadłych firm niemieckich. Zyski były duże, bo na rynku brakowało wielu towarów. A bariery celne na granicy polskiej skutecznie jeszcze broniły przed prostą konkurencją produktów z Zachodu.

Wszystkim się wtedy wydawało, że naturalna droga do sukcesu zaczyna się od wspomnianego łóżka polowego czy bazarku, a z czasem będzie można zainwestować w niewielki punkt sprzedaży w powstających halach kupieckich. Uważano, że doprowadzi to do naturalnego wykupu miejsc w planowanych centrach handlowych.

O tym, że miejsc w nich przedsiębiorczy handlarze nie znajdą, a koncerny i sieci handlowe tak naprawdę zniszczą większość tych wczesnokapitalistycznych dorobkiewiczów, mieliśmy się przekonać znacznie później. Wtedy, gdy na korekty działań nie było już czasu ani warunków. Koncerny weszły powoli jak słoń i zdeptały wszystko, co stanęło im na drodze.

W takich ciekawych czasach postanowiliśmy z moim mężem Leszkiem pójść na całość. Zamarzyło się nam zbudować pierwszą w Polsce profesjonalną fabrykę lodów. O lodach kręconych metodą tradycyjną (rzemieślniczą) wiedzieliśmy sporo. Udało nam się za głębokiej komuny bywać za granicą, a od czasów poluzowania polityki wyjazdowej kilkakrotnie odwiedziliśmy Niemcy. Byliśmy zafascynowani ogromnie bogatą ofertą lodów sprzedawanych w każdym tamtejszym sklepie. A w Polsce istniały wtedy jedynie Calypso, Bambino* i niezapomniane lody Pingwin na patyku. W ofercie kilku producentów były też Cassate (my produkowaliśmy je również w swojej cukierni) oraz Palermo – czyli warstwy zamrożonej bitej śmietany z rodzynkami i lodów czekoladowych z kawałkami gorzkiej czekolady. Ale w Europie widzieliśmy nie¬porównywalnie większą ofertę: od tortów lodowych, rolad, przez niezl¬czoną ilość lodów w kubeczkach, na patyczkach, w formach i kształtach budzących nie tylko podziw, ale i niepohamowaną chęć ich jedzenia.

Zamarzyło nam się wybudować w Gdańsku profesjonalną fabrykę z możliwością produkcji tych gatunków lodów, które widzieliśmy w Grecji, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Niemczech, a nawet w dalekiej Nigerii. Produkcja lodów i sprzedaż jest zyskowna z definicji. Nic dziwne¬go, że powiedzenie „kręcić lody” to synonim sukcesu finansowego, chociaż w Polsce ma odcień pejoratywny. Ale pal licho odcienie: na lodach można zarobić. Pomysł był świetny, tylko nie bardzo wiedzieliśmy, skąd wziąć pieniądze na jego realizację. Głównym finansującym musiał być bank – to było oczywiste. Ale zanim zwróciło się do banku po pożyczkę, należało mieć jakiś kapitał początkowy. Ba, zabezpieczenie pod kredyt, dopóki powstająca fabryka nie będzie wystarczającą gwarancją dla ban¬ku. Kasy nie mieliśmy. Zarobione pieniądze inwestowaliśmy w rozwój prowadzonej od lat cukierni. Ona mogła stanowić wstępne zabezpieczenie dla pierwszych transz kredytowych. Potrzebna jednak była też gotówka na założenie spółki z o.o. oraz jakiś, choćby niewielki, kapitał początkowy. No i trzeba było za coś kupić grunt pod fabrykę.

Kiedy wszystkie przeszkody wydające się nie do pokonania udało nam się wziąć z marszu, galopująca inflacja zaczęła pożerać całe zapasy po¬czynione w planie finansowym. Ukrywałam te zapasy w konstrukcji biznesplanu wszędzie, gdzie się dało, po to, aby bezpiecznie dotrwać do mo¬mentu uruchomienia fabryki. Przeszacowałam wydatki na zakup surowców,

* http://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/1,34862,18608584,maciej-nowak-wspomina-lody-z-prl-u-bambino-pingwin-calypso.html (data dostępu: 21.03.2018).9 10 11

zmniejszyłam potencjalne dochody ze sprzedaży, nabijałam nieistniejące koszty tylko po to, aby uzasadnić długi okres spłaty kredytowej oraz okres karencji w spłacie. Te przeszacowania kosztów sięgały nawet czterdziestu procent. Ale inflacja powaliła nasze ostrożnościowe zapory. Czas zaczął nas mocno gonić. Szukanie kapitału stało się sprawą palącą. Peregrynację rynku kapitałowego w Polsce opłaciliśmy słono, nie tylko w formie pieniężnej…

O tych niezaewidencjonowanych kosztach naszej inwestycji chcę dzisiaj opowiedzieć… O kosztach i niezwykłych wydarzeniach im towarzyszących. Gdy skrupulatne rozliczenia z urzędami przeplatały się z kreatywną księgowością, gdy oszustwo finansowe było metodą nie tylko na nabijanie sobie kabzy, ale na podwyższenie wartości tego, co stanowiło prawie do końca jedynie własność banku. Towarzyszyło nam hasło „pierwszy milion trzeba ukraść”. Dlatego nie wahaliśmy się stosować sztuczek, których dzisiaj powinniśmy się wstydzić. Chociaż nasze oszustwa nie przysparzały nam bezpośrednio korzyści materialnych, świadomie wprowadzaliśmy różnych ludzi w błąd.

W tle perypetii i szczęśliwego finału tej budowy i walki o finansowa¬nie fabryki pojawią się moje przemyślenia z tamtych dni, wspomnienia z buntów lat 1956, 1968, 1970 i późniejszych, fascynujące wyprawy realizowane dzięki sukcesowi finansowemu oraz obecna ocena otaczającej nas rzeczywistości, a przede wszystkim realia biznesowe towarzyszące okresowi przemian. Miałam okazję oglądać je od środka.

Z racji tej inwestycji i późniejszych konsekwencji jej sprzedaży spotykaliśmy bandytów z mafii i biznesmenów z pierwszych stron gazet. Nie-którzy z nich zniknęli, za to inni szli jak burza, pnąc się po szczeblach kariery. Podczas bankietów, na których „musiało się bywać”, uczestniczy-łam w różnych rozmowach przybliżających realia zdumiewająco szybko zdobywanych fortun. To był czas, gdy na przyjęciach suto lał się alkohol, a języki, zanim zaplątały się na dobre, mieliły informacje uznane przez nas wówczas za niewiarygodne. Czas pokazał, że były to chwile szczerości.

To były niezwykłe dni. Zastanawiam się, od czego zacząć: czy od wersji w stylu Hitchcocka, czy też zgodnie z kalendarium wydarzeń. Wybieram wersję mieszaną…

Gdańsk Niedziela, 23 stycznia 1994 roku

Udało mi się właśnie ułożyć pięknego scrabble’a. Stanowiące go słowo było niezgorsze: „nieskory”… Dołożyłam je w jedynym miejscu, w którym można było ustawić pożądaną przez wszystkich graczy siedmioliterówkę. Za 96 punktów. Ten niedzielny wieczór nie różnił się specjalnie od innych, takich samych już od dwóch czy trzech lat. Chwile wytchnienia po zamknięciu cukierni i załatwieniu spraw w fabryce i biurze poświęcaliśmy na dwie, trzy partyjki zabawy w słówka.

Tusia przygotowywała się w swoim pokoju do kolokwium z historii. Musiała nadrobić czas przeznaczony na domową randkę z Piotrem. Straciła stosunkowo niedużo, bo Piotr właśnie przed chwilą odprowadził Kajrosa, wyręczając ją tym samym z półgodzinnego wieczornego spaceru z ukochanym psem.

Piotr wszedł do salonu, by się z nami pożegnać.

– Widzę, że nieźle pani staranowała męża – zwrócił się do mnie, patrząc na aktualny wynik gry.

– To tylko rewanż, przed chwilą to ja zebrałam niezłe cięgi… – od-powiedziałam.

– Kajros dał ci popalić? – zapytał Leszek. Pytanie było zasadne, bo nasz bokser respektował wszelkie komendy pod warunkiem powtórzenia ich dwu- lub trzykrotnie. To dla wielu osób oznaczało trudność w przy¬prowadzeniu go w pożądane miejsce. Śmialiśmy się, że każdemu bok¬serowi trzeba powtarzać polecenia, bo nie jest pewny, czy jego pan nie zmieni zdania.

– Wyjątkowo nie – roześmiał się Piotr. – Tylko w ogródku, już pod domem, usiłował udawać, że nie jest pewien, czy mamy wracać. 12 13

Dodatkową motywacją tej niepewności była suczka przechodząca za płotem.

Wilczyca Sisi, drugi z naszych psów, wróciła do domu sama natychmiast po załatwieniu swoich potrzeb. Była znajdą. Znajoma znalazła ją niesłychanie wychudzoną (najszerszą częścią ciała był pysk). Z uwagi na zazdrość jej suczek nie mogła zatrzymać Sisi do chwili ukazania się ogłoszenia w gazecie o znalezieniu psa – poprosiła więc mnie o prze-chowanie zwierzaka przez kilka dni. My mieliśmy w domu samca. Była szansa, że obejdzie się bez konfliktu.

Leszek na obecność kolejnego dużego zwierzęcia zareagował dość nerwowo:- „Psa ma w poniedziałek nie być. Albo ja, albo kolejne zwierzę”. Brzmiało to groźnie, ale znałam go jak własną kieszeń. Właściciel suczki się nie znalazł, a ta koegzystowała z moim mężem w przyjaźni przez następnych jedenaście lat. Pamiętała jednak, że to ja ją odkarmiłam, wyczesywałam i od tamtej pory nikt nie miał prawa w mojej obecności do gwałtownych ruchów. No i nie odstępowała mnie na krok. Towarzyszyła mi nawet w nocy, gdy szłam do toalety. Nie wolno było podnieść na mnie głosu. Reagowała zawsze szczerzeniem zębów i warczeniem, gdy przy stole Leszek nagle dla zabawy, nie zmieniając tembru głosu, pytał: „Mam zbić Gosię…?”.

Sisi nie chciała wychodzić z domu w przeciwieństwie do naszego boksera, który odwiedzał sam wszystkich sąsiadów oraz dalej mieszkających znajomych, preferując wizyty w domach właścicieli bokserów płci mu przeciwnej.

– Pozdrów od nas rodziców, Piotrze.

Leszek zamknął drzwi za gościem, a ja przed decydującą rozgrywką zajrzałam do Krzysia. Nasz synek musiał czuć się zdecydowanie lepiej, skoro zapamiętale ćwiczył ulubioną grę rodzinną na komputerze. Gra¬nie w River Raid nie pozwalało mu często się drapać, chociaż w zasadzie przestał już to robić. Widocznie smarowanie gencjaną każdej no¬wej krostki, która pojawiała się na jego ciele, (uzupełnione porcją maści przeciwświądowej) było skuteczne. Liczba fioletowych plamek na jego twarzy i głowie była iście imponująca. Nasz szesnastolatek wyglądał jak nakrapiany strach na wróble…

„Niedługo dogoni wzrostem Leszka” – pomyślałam, wracając do salonu i przerwanej partii scrabble’a. Pierwsze ruchy na planszy nie dały nikomu z nas większej przewagi. Grę przerwał dźwięk telefonu. Skończyłam układanie słowa i odebrałam.

– Puternicki? Mamy na was zlecenie… – Usłyszałam. Od dawna nie dziwiło mnie, że barwa mojego głosu wprowadzała w błąd wielu telefonicznych rozmówców w kwestii mojej płci. Pomyślałam sobie, że ktoś myli zlecenie z zamówieniem na dostawę słodkości z naszej cukierni…

Kiedy przekazywałam słuchawkę Leszkowi, mówiąc: „To do ciebie, ktoś chce złożyć zamówienie”, usłyszałam dziwne słowa: „Zaczniemy od dzieci…”.

– Puternicki, słucham.

Patrząc na zmieniający się wyraz twarzy Leszka, zrozumiałam, że rozmowa ma niepokojący charakter. Usłyszałam, jak mój mąż pyta:

– Jaki dług? Nie mamy u nikogo żadnego długu! O co panu chodzi?

Odpowiedź musiała być krótka, bo Leszek prawie natychmiast odłożył słuchawkę na widełki.

– O co chodziło? O jakim długu i zleceniu mówił ten facet? – spyta-łam zaniepokojona.

Leszek spróbował odtworzyć całą rozmowę.

– Jakiś facet twierdził, że otrzymał zlecenie od naszego wierzyciela (któremu winni jesteśmy duże pieniądze) na zabicie naszych dzieci, jeśli nie oddamy natychmiast całej pożyczonej kwoty. Że wiedzą o odebraniu przez nas „dużych pieniędzy”, więc mamy z czego oddać. Że będą do nas strzelać, zaczną od dzieci, a potem zabiją ciebie… To jakiś absurd, na pewno pomyłka. Durny żart. – Mimo wypowiadania na głos takich ocen Leszek nie wyglądał na spokojnego.

– To musi być pomyłka, skoro nie jesteśmy winni nikomu żadnych pieniędzy – powiedziałam z nadzieją. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że pierwsze słowa były skierowane do Leszka.

– Leszku, ale ten facet zapytał mnie, czy to Puternicki, wyraźnie. Na pewno to słyszałam! Boże, więc to jednak do nas – może ktoś chciał z nas zakpić? Albo nas wystraszyć…14 15

Oboje coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ten telefon może rzeczywiście oznaczać poważne kłopoty. Przed trzema laty, a zdecydowanie przed rokiem, weszliśmy w świat wielkiego biznesu. A to, co się działo po polskiej transformacji w 1989 roku, mogło nas napawać niepokojem. Ciągle słyszeliśmy od różnych ludzi o mafijnych wymuszeniach, o powiązaniach biznesmenów ze środowiskiem przestępczym, o udziale różnych oficjeli i służb w dziwnych, szemranych interesach. I chociaż prasa i policja zaprzeczały istnieniu w Polsce mafii i tych opisanych zjawisk biznesowych – każdy z naszych znajomych wiedział o wielu przypadkach wyłudzeń pieniędzy, konieczności opłacania haraczu w zamian za spokój i tak zwaną ochronę, a także o tym, że w Gdańsku dochodziło do pobić i uprowadzeń biznesmenów i że próżno było oczekiwać ochrony od policji, która tkwiąc korzeniami w poprzednim systemie, była dziwnie ślepa na przestępcze działania tego typu.

– To chyba nie chodzi o haracz – stwierdził Leszek. – Gdyby chodziło o opłaty za spokój, to wyraźnie powiedzieliby, że będziemy mieli spokój, jeśli zapłacimy. Oni nam kazali oddać pieniądze… pożyczone. Chyba ten facet mówił, że wiedzą, iż dostaliśmy teraz dużą kasę.

Po krótkiej wymianie zdań postanowiliśmy metodą eliminacji prze¬analizować, z kim mieliśmy jakieś kontakty, które mogły narazić nas na te groźby. Najważniejsza i najpilniejsza jednak była próba zabezpieczenia dzieci przed potencjalnym zagrożeniem, które uznaliśmy oboje za bardzo poważne. Nieważne, czy chodziło o próbę wymuszenia pieniędzy, czy też haracz za ochronę. Nie zamierzaliśmy ulegać, bo to oznaczałoby oddanie się w ręce szantażystów.

– Zadzwonię do oficera dyżurnego województwa, powiadomię go o groźbach i poproszę o ochronę…

Wykręciłam numer 997 i poprosiłam o połączenie z oficerem. Dyżur¬ny z pogotowia policji podał mi jakiś numer do komendy wojewódzkiej.

Rozmowa nie była satysfakcjonująca. Zostałam poinformowana, że sprawę powinnam zgłosić do prokuratury rejonowej następnego dnia w godzinach porannych.

Oficer oznajmił:

– Powiedziałem, że właściwe jest zawiadomienie prokuratora rejo-nowego, co może pani uczynić jutro z samego rana, od godziny ósmej. Albo zgłosić zdarzenie w dzielnicowej komendzie policji.

– Ale córka wyjeżdża przed ósmą! – zaprotestowałam.

– Nic na to nie poradzę, taka jest procedura. Zresztą jest już późny wieczór, państwo przebywacie w domu i obecnie nic raczej nikomu nie zagraża – odpowiedział funkcjonariusz i odłożył słuchawkę.

– Może komuna upadła, ale milicja obywatelska działa, jak działała. Nazwa się tylko zmieniła. Oni mi kazali iść rano na komendę we Wrzeszczu! – wyraziłam głośno swoją frustrację.

Odszukałam telefon do dyżurnego prokuratora. Rozmowa wyglądała podobnie. Według obu panów nie było powodów do wszczynania jakichkolwiek interwencji przed zgłoszeniem sprawy i oceną stopnia za¬grożenia.

– Rozumiem, że zagrożenie życia jest dla pana powodem na tyle błahym, iż nie zechce pan przyjąć zgłoszenia w trybie natychmiastowym…

– Wie pani, to mógł być głupi żart, a właściwą oceną zajmą się fachowcy w rejonie.

– Proszę pana, prowadzimy z mężem poważną inwestycję, prasa informowała o tym, że pozyskaliśmy inwestora kapitałowego, którym jest brytyjski fundusz, i podano, że inwestycja opiewa na dużą kwotę pieniędzy. W dodatku informowano o sprzedaży fabryki. Żąda się od nas oddania pieniędzy, oskarża o oszustwo i grozi śmiercią mnie i moim dzieciom. Pan to uważa za żart?

– Ja nic nie uważam, ale muszę stosować się do procedur. Jest już po dwudziestej drugiej. Rano zgłosi pani ten fakt w prokuratorze rejonowej, gdzie zostanie podjęta właściwa decyzja i ewentualne działania…

– Czego mogliśmy się spodziewać po tych panach… Oni jeszcze tkwią z butami w komunie – skomentowałam wyniki obu tych rozmów.

– Dla nich inwestycje rzędu milionów dolarów to abstrakcja. – Leszek zdiagnozował postawę policjantów.

Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak wielu owych panów, tkwiących rzeczywiście butami w komunie, rękami mocno grzebie w kupkach pieniędzy różnych nowobogackich, tworzy immunitety dla gangsterów 16 17

(często na polecenie służb specjalnych związanych z podziemiem przestępczym robiącym interesy w świetle jupiterów).

Przez ostatnie trzy lata prowadzenie inwestycji budowy pierwszej w Polsce profesjonalnej fabryki lodów wiązało się z szukaniem dofinansowania. Działanie to pochłonęło nas tak dalece, że realia toczące¬go się życia biznesowego i więzy łączące podziemie z oficjelami różnych szczebli i dziedzin urzędowych (w tym ochrony prawa) były nam stosunkowo mało znane. Jedno było dla nas jasne: biznesmeni płacili haracze, a wymuszenia pieniędzy miały miejsce. Mieliśmy niestety pewność, że podane w prasie kwoty inwestycji, zarówno w momencie przyjmowania udziałowca brytyjskiego, jak i samej sprzedaży fabryki, musiały rozbudzić czyjeś żądze łatwego zarobku. Byliśmy pewni, że przerażający telefon ma związek z ogłoszeniem przez prasę pierwsze¬go przypadku zainwestowania przez zagraniczny fundusz kapitałowy ponad miliona dolarów w małą, prywatną firmę wywodzącą się z rze-mieślniczego zakładu, a potem wspólnej sprzedaży fabryki ze sporym zyskiem.

– Przede wszystkim musimy uprzedzić Tusię – zdecydował Leszek.

– Ją tak. Natomiast Krzysiowi nie powiemy nic – odparłam. – Jemu nic nie grozi, bo siedzi w domu i nie będzie wychodził jeszcze przez kilka dni. Zdążymy ten szantaż zgłosić do prokuratury i potem postanowimy, co dalej.

– Okej. Masz rację.

Poszłam do pokoju Tusi i poprosiłam ją do salonu. Nasza powaga ją mocno zaniepokoiła.

– Co się stało? Dlaczego wyglądacie, jakbyście zobaczyli upiora, nie¬koniecznie w operze? – próbowała nas rozchmurzyć.

– Mieliśmy przed chwilą bardzo niepokojący telefon. Ktoś żąda od nas pieniędzy i grozi zrobieniem krzywdy tobie i Krzysiowi. Jesteśmy po rozmowie z policją i prokuraturą, ale dopiero jutro możemy liczyć na po¬moc stróżów prawa. Na wszelki wypadek wolimy zachować ostrożność.

– Może ktoś robi sobie z was jaja? – spytała z nadzieją Tusia.

– Może i tak, ale musimy poważnie potraktować ostrzeżenie – odpowiedział spokojnie Leszek.

– Zdecydowaliśmy z tatą, że jutro pojedziesz na uczelnię taksówką. Gdy¬by nie kolokwium, zostałabyś w domu do czasu, aż nie dowiemy się czegoś na temat źródła tego szantażu. Musisz po zajęciach pójść do dziekanatu, stamtąd zadzwonić po kolejną taksówkę i przyjechać prosto tutaj. Dasz nam też znać, jak będziesz wyjeżdżała, żeby ktoś przyprowadził cię z taksówki…

– Przecież nie odważą się porywać mnie w biały dzień! Chyba prze-sadzacie. – Tusia wyraziła swoje wątpliwości.

– Może tak, ale wolimy dmuchać na zimne.

Nie zamierzaliśmy jej mówić, że nie grożono porwaniem, a strzela-niem do nich. Sądziliśmy, że przed domem i w obecności osób trzecich nasza córka będzie bezpieczna.

Mimo braku przekonania co do stopnia zagrożenia Tusia wyraziła zgodę na proponowany scenariusz następnego dnia.

– A co z Krzysiem? – zapytała. – Jemu też już powiedzieliście?

– Na razie nic mu nie mówimy. Ty też zachowaj informacje dla siebie – zdecydowałam.

– A Piotrowi mogę powiedzieć?

– Możesz – zgodził się Leszek.

Po tej rozmowie już trochę spokojniejsi wróciliśmy do rozważania, kto może być autorem tych gróźb. Bo oboje z Leszkiem wiedzieliśmy, że musi to być ktoś z kręgu ludzi, którzy wiedzą o prowadzonej przez nas budowie fabryki w Baninie i szczegółach finansowych. Pozyskanie finansowania z brytyjskiego funduszu mogło się kojarzyć z pierwszym etapem wzbogacenia, a kropkę nad i stanowiły informacje o sprzedaży fabryki. Od enuncjacji prasowych o sprzedaży liczba potencjalnych szantażystów znacznie wzrosła.

Żadne z nas nie zdawało sobie tak naprawdę sprawy ani ze skali, ani miejsca zagrożenia. Groźbę potraktowaliśmy poważnie, ale rozwiązanie tej zagadki odłożyliśmy w czasie.

Od alarmującego telefonu i późniejszych rozmów z policją i prokura¬turą upłynęło nie więcej niż dwadzieścia pięć minut. Nagle z pokoju Tusi dobiegł nas jakby głośny huk i tuż po nim w drzwiach salonu pojawiła się nasza przerażona córka. Nie miałam pojęcia, co to znaczyło. Tylko Leszek rzucił się biegiem do pokoju syna, krzycząc po drodze:18 19

– Krzysiu, padnij na podłogę! Nie podchodź do okna, padnij na pod¬łogę! Wszyscy na podłogę! Strzelają do nas!

Kilka sekund po tym dotarły do nas dźwięki dwóch kolejnych strzałów. Teraz i dla mnie, i dla Tusi było jasne, że strzelano do naszych okien. Brzękowi tłuczonych szyb towarzyszył tupot nóg biegnących korytarzem Krzysia i Leszka. Zanim znaleźli się w salonie, obaj padli na kolana, aby nie pokazywać się w oknach…

Nasze ówczesne mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze domu, którego parter zajmowały cukiernia i sala kawiarniana ze sprzedażą wraz z zapleczem, czyli pomieszczeniami produkcji cukierniczej i produkcji lodów. Rozkład mieszkania był następujący: usytuowanie salonu od strony ulicy Bohaterów Getta Warszawskiego zmniejszało potencjalnie ryzyko swobodnego ostrzeliwania w przeciwieństwie do lokalizacji pokojów dzieci (znajdowały się od strony garaży, gdzie napastnik mógł zdecydowanie łatwiej ukryć się przed przypadkowymi świadkami). Jednak w trakcie strzelaniny ta świadomość była skutecznie stłumiona przerażeniem. Leżeliśmy na podłodze, a wyłączenie oświetlenia było dla mnie wyczynem porównywalnym do wystawienia się z bezpiecznych okopów na strzały. Błyskawicznie wstałam i zgasiłam światło, równocześnie zrzucając aparat telefoniczny na podłogę. Już leżąc, wybrałam numer policji.

– Proszę przyjechać. Ktoś do nas strzela.

– Proszę podać nazwisko i adres.

– Puternicka, cukiernia Roma, Wrzeszcz…

– Strzela w cukierni?

– Nie, do mieszkania na piętrze.

Radiowozy przybyły stosunkowo szybko, chociaż nam wydawało się, że oczekiwanie trwało wieczność. Cała ekipa przyjechała z nieodległego od naszego domu komisariatu znajdującego się przy ulicy Białej we Wrzeszczu. Dopiero później pojawili się jakiś prokurator razem z oficerem z komendy wojewódzkiej.

Musieliśmy najpierw wytłumaczyć Krzysiowi, skąd tata wiedział, co się dzieje. Nasz syn nie należał do dzieci pokornie wykonujących polecenia. Tym razem ton głosu Leszka spowodował, że bez szemrania i sakramentalnego pytania „A dlaczego, tato?” padł na ziemię tuż przed strzałem oddanym w jego kierunku, co skutecznie ochroniło go od zranienia kulą, która rykoszetem odbiła się od metalowego okucia szafy na wysokości około 1,2 metra.

Byliśmy wszyscy w szoku, kiedy policja rozpoczęła czynności operacyjne. Minęło sporo czasu, zanim mogliśmy spróbować odtworzyć, co się tak naprawdę stało kilkanaście minut wcześniej.

Otóż po naszej rozmowie Tusia wróciła do przerwanej nauki do swojego pokoju, jednak nie potrafiła się skupić i zaczęła analizować otrzymane informacje. W pewnym momencie postanowiła przyjść do nas i zapytać o to, czy czasem nie skojarzyliśmy głosu naszego rozmów¬cy. Odsunęła fotel od biurka i natychmiast wyszła z pokoju. Prawdo¬podobnie kiedy jej sylwetka ukazała się w oknie, padł pierwszy strzał. Na szczęście naszą córkę od fotela do wyjścia dzieliły tylko dwa, trzy kroki, więc zdążyła zniknąć za drzwiami. Jak potem odtworzyliśmy – praktycznie minęła się z Leszkiem biegnącym do Krzysia z okrzykiem „Padnij na podłogę!”. 20 21

Krzyś, usłyszawszy dziwny huk od strony okna w pokoju Tusi, od¬szedł od komputera, żeby sprawdzić przez swoje okno, skąd dobiegł ten hałas. Krzyk Leszka i wykonanie polecenia uchroniły naszego syna przed postrzałem. Potem policja wyjaśniła, że nie tylko same strzały były dla niego zagrożeniem. Równie niebezpieczny był sam rykoszet. Gdyby Krzyś nadal stał, kula utkwiłaby w jego ciele.

Rozpoczęło się przesłuchanie. Opowiedzieliśmy na zmianę z Leszkiem o naszych kontaktach. Podaliśmy nazwiska partnerów biznesowych, wskazując zgodnie, że najbardziej prawdopodobnym reżyserem tych wydarzeń mógł być w naszej ocenie pewien biznes¬men, bardzo znany na Wybrzeżu od czasów transformacji. Bo tylko on jeden na krótki czas zainwestował trzy miliardy starych złotych w naszą firmę. Tyle że nie pasował do przedstawionego żądania, bo cała kwota zainwestowana przez niego na chwilę w spółkę została dawno oddana wraz z odsetkami za cały okres jej ulokowania na koncie naszej firmy. Domyślaliśmy się głośno, że w grę wchodzili także dziwni (tak nam się wtedy wydawało) ludzie wywodzący się z gro¬na uczestników transformacyjnych przejęć byłych sklepów Społem. Byli przez bardzo krótki czas naszymi wspólnikami, ale rozstaliśmy się w zgodzie. Jak się szybko okazało, panowie chyba chcieli finansować rozwój swoich sklepów z pieniędzy przeznaczonych na fabrykę. Ich intencje od razu rozpoznaliśmy z naszym prawnikiem: wyobraża¬li sobie, że strumień pieniędzy na fabrykę będzie płynął z kolejnych dofinansowań przez naszego francuskiego partnera Daniela Pecora¬riego. Kiedy okazało się, że możliwości Daniela skończyły się na częściowym wkładzie początkowym i załatwieniu preferencyjnego kredytu z banku Credit Nationale, ich entuzjazm umarł śmiercią natychmiastową. Nasze rozstanie było sprawne i bezbolesne. Zaraz potem do spółki próbowali wejść właśnie ludzie, których podejrzewaliśmy o związek z tym gangsterskim zleceniem.

– Rozumiem, że nie macie państwo sprecyzowanych podejrzeń, kto może stać za tą strzelaniną – stwierdził policjant.

– Nie. Ale wiele poszlak wskazuje, że może to być ktoś z firmy Ideal Salary.

– Na jakiej podstawie budowaliście państwo swoje wątpliwości wo¬bec tej firmy? – zainteresował się pan porucznik. – Możecie państwo wyjaśnić, jak nawiązaliście kontakt z tą spółką i skąd podejrzenia o jej udział w dzisiejszym napadzie?

Zaczęłam wyjaśniać:

– Podczas pierwszego spotkania z potencjalnymi inwestorami w nasz biznes wszyscy, czyli mąż, ja i mecenas Tarnowski, odnieśliśmy bardzo pozytywne wrażenie co do obu panów. Spółkę Ideal Salary reprezentowali syn – władający biegle językiem angielskim, ze studiami i kursami zagranicznymi w dziedzinie biznesu – i ojciec – wieloletni, doświadczo¬ny pracownik wysokiego szczebla centrali handlu zagranicznego. Dla mnie pozycja ojca była swego rodzaju dodatkowym atutem. Sama mia¬łam w życiorysie pracę w Centromorze*. Firma, na której czele stoją obaj panowie, reklamowana jest w najbardziej ekspozycyjnych miejscach Gdańska. Zajmują się na dużą skalę handlem paliwem. Jako rekomendację podali związki z pewnym funduszem kościelnym (jak się okazało rok później, wykorzystali go do przekrętu – nie zapłacili dostawcy, pobierając z funduszu całość należnej opłaty). Ich wyniki finansowe były imponujące.

– Dlaczego państwo przyjęli tę firmę na udziałowca?

– Nie do końca przyjęliśmy. To była umowa warunkowa. Zaraz pa¬nom wyjaśnię: po doświadczeniach z właścicielami sieci sklepów Proseco Ltd. mecenas Tarnowski postawił jako warunek zawarcia z nimi umowy ostatecznej miesięczny okres na sprawdzenie wiarygodności firmy i intencji jej właścicieli. Warunkiem pierwszym była wpłata trzech miliardów złotych na konto Roma International sp. z o.o. i załatwienie promesy na kredyt na firmę Ideal Salary z przeznaczeniem na

* Ponieważ mój etat w Centrali Handlu Zagranicznego pozyskałam w wyniku poparcia ówczesnego prezydenta miasta Gdańska, po pracy w wybrzeżowej gazecie, nie wiedziałam, jakimi ścieżkami prowadzona była rekrutacja w Centrali i jakie zależności łączyły wielu jej pracowników ze służbami specjalnymi, czyli albo wojskówką, albo SB. Na początku lat dziewięćdziesiątych tylko starzy wyjadacze – czyli działacze opozycji komunistycznej – mieli tego świadomość.22 23

dofinansowanie Roma Int. w kwocie sześciuset tysięcy dolarów. Obie strony mogły w tym okresie odstąpić od woli zawarcia ostatecznej umowy spółki, jeśli badanie dokumentów spółek uzasadni taki krok bądź Ide¬al Salary nie przedstawi promesy kredytowej na dofinansowanie budowanej fabryki. Mniej więcej dwa tygodnie później mecenas Tarnowski poinformował nas, że dokumenty tej spółki są w prokuraturze. To mogło świadczyć o niewiarygodności firmy. Dlatego prawnik doradził nam odstąpienie od umowy. Postanowiliśmy wtedy zintensyfikować rozmowy prowadzone z funduszami kapitałowymi i szybko wycofać się z umowy przedwstępnej z tą spółką. Zażądany sposób zwrotu złożonego przez nich wadium, czyli trzech miliardów złotych w gotówce, wzbudził w nas kolejne podejrzenia co do sposobu działania firmy i jej właścicieli.

– W gotówce? I państwo się na to zgodzili?

– Nie mogliśmy mieć żadnej pewności co do szemranego charakteru takiej formy działania. Transakcje gotówkowe i walizki pełne pieniędzy są jeszcze dopuszczalnym sposobem rozliczeń, chociaż, przyznaję, nietypowym. Pieniądze oddaliśmy, więc długu nie mamy – uzupełniłam.

– Ale nikt inny w tej chwili nie przychodzi nam do głowy – dodał Lesio.

Podczas tej rozmowy wróciły niedobre emocje, jakie towarzyszyły moim decyzjom w tamtych dniach. Odstąpienie od tej umowy oznaczało dla mnie ostateczną klęskę na drodze do realizacji marzenia, jakim była inwestycja oparta na rodzimym kapitale. Szlag mnie trafiał, kiedy słyszałam wokół o sprzedawaniu wszystkiego, co się da spieniężyć, w ręce zagranicznych inwestorów. Jestem ekonomistką z wykształcenia. Wie¬działam, że zyski będą transferowane poza Polskę. Inżynierię finansową zachodnich koncernów i mniejszych firm zdołałam poznać w praktyce, od tak zwanej podszewki, przy transakcjach przeprowadzanych przez Centromor i (w mniejszym stopniu) Polfracht, w którym odbywałam praktyki, w tym dyplomową.

– Czyli tak naprawdę nie macie państwo długu w tej firmie?

– Nie – zaprzeczyliśmy oboje z Leszkiem.

– A jakieś inne długi? W innych firmach?

– Żadnych. Po sprzedaży fabryki spłaciliśmy wszystkie nasze zobowiązania – zarówno bankowe, jak i prywatne.

– A może dzieci narobiły jakichś długów?

Te pytania zaczynały być mocno wkurzające. Szczególnie w aspekcie żądań kierowanych ewidentnie pod naszym adresem. Nie naszych dzie¬ci. One miały być tylko zakładnikami.

– Wie pan, córka ma własne pieniądze, w dodatku jest bardzo oszczędna. A syn ma szesnaście lat i skala potencjalnej pożyczki w jego przypadku to nie są pieniądze, zwrotu których w dodatku żąda się pod groźbą użycia broni palnej… To nie ten kierunek poszukiwań sprawców.

– Proszę się nie denerwować, musimy sobie wszystko wyjaśnić – uspokajał porucznik. – Proszę także zostawić fachowcom ocenę motywów działań sprawcy bądź sprawców.

Ekipa śledczych w tym czasie przeprowadzała oględziny w pokojach dzieci. Mierzyli odległości od okna do śladów po kulach na suficie i ścianach w obu pomieszczeniach. Robili zdjęcia. Jak się później okazało, inny technik badał ślady na zewnątrz budynku.

– Czy zauważyliście państwo coś za oknami, co mogłoby mieć znaczenie? Jakichś nieznanych ludzi, samochód?

– Nie. W zasadzie ani my, ani dzieci nie podchodziliśmy do okien przed tą strzelaniną. Tylko syn po pierwszym strzale zbliżył się do okna, ale natychmiast położył się na podłodze. Na żądanie męża.

Tusia włączyła się do naszych zeznań:

– Piotr też nie zauważył niczego dziwnego, przecież był kilkanaście minut wcześniej na spacerze z Kajrosem. Gdyby ktoś się tutaj kręcił, na pewno by o tym wspomniał. Machałam mu na pożegnanie przez okno, zauważyłabym jakiś samochód. Kilkanaście minut wcześniej na pewno nikt tam nie stał.

– Rzeczywiście, zapomnieliśmy o Piotrze i jego co najmniej kilku-minutowym pobycie w ogrodzie z powodu niechęci Kajrosa do powrotu do domu.

– Czy w cukierni na dole nikogo nie ma? – kontynuował porucznik.

– Nie, wszyscy dawno skończyli pracę, a lokal też zamknęliśmy po-nad dwie godziny temu. 24 25

– Czy nie macie państwo jakichś zatargów ze swoimi pracownikami?

– Nie. Załoga cukierni to osoby, które znamy od wielu lat, a ludzi ze spółki Roma Int. wybieraliśmy bardzo starannie. Również z nimi nie mieliśmy żadnych konfliktów. Nie jesteśmy też nikomu winni żadnych pieniędzy.

Po chwili do salonu wszedł technik operacyjny i poinformował porucznika o dotychczasowych ustaleniach ekipy:

– Wszystko wskazuje wstępnie na to, że strzały zostały oddane z da¬chu garażu. Sprawcy posługiwali się najprawdopodobniej bronią kalibru siedem sześćdziesiąt dwa. Wygląd pocisku może na to wskazywać. Jeden strzał do okna pokoju państwa córki, a dwa strzały oddane zostały do pokoju syna. Więcej można będzie powiedzieć po analizach w komendzie.

– Macie wszystkie łuski?

– Tylko dwie. Trzeciej szukamy, poruczniku. Więcej podamy w raporcie po obliczeniach i analizie.

– A pociski?

– Mamy.

– Czyli kończycie już działania na miejscu?

– Tak – potwierdził technik. – Wracamy do siebie. Ma pan jeszcze coś dla nas?

Po chwili zastanowienia porucznik pokręcił przecząco głową. Śledczy powrócił do rozmowy z nami.

– Reasumując, nie macie państwo pewności, ale wydaje się wam, że to ktoś z firmy Ideal Salary stoi za szantażem i dzisiejszą akcją.

Popatrzyłam na Leszka i oboje przytaknęliśmy.

– Nie mamy żadnego innego podejrzenia – potwierdził głośno Lesio.

– W naszych kontaktach biznesowych jedynie właściciele tej spółki, a szczególnie młodszy Czystek, mogą nasuwać takie skojarzenia – do¬dałam.

Spisywanie naszych oświadczeń oraz protokołu trwało kilka godzin. Była późna noc, kiedy policja zakończyła formalności.

– I co teraz? Dacie nam panowie ochronę? – zapytał Leszek.

Porucznik spojrzał na nas jak na idiotów.

– Ochronę? Proszę państwa, my nie mamy funduszy na paliwo… Nie dysponujemy odpowiednią liczbą funkcjonariuszy. Ponadto sprawcy już wykonali to, co mieli do zrobienia: zastraszyli państwa. Teraz trzeba cze¬kać na kolejne próby nawiązania kontaktu.

– Czekać? Jak czekać? Czy pan oszalał? Jak mamy zabezpieczyć ży¬cie dzieci, które mogły dzisiaj przecież je stracić?! – zaczęłam prawie krzyczeć. – Chcecie nas zostawić samych z tym problemem? Nie dacie ochrony?

– Niech się pani uspokoi. Jedyne, co możemy zrobić, to dać wam dwóch funkcjonariuszy do rana… No i chyba powinniście państwo prze¬nieść się ze spaniem do salonu. Od tej strony jest mniejsze niebezpieczeństwo ponownych strzałów. Swoich ograniczeń nie przeskoczymy. Zawsze możecie się zabezpieczyć prywatnie, wynajmując jakąś profesjonalną ochronę. Oczywiście jeżeli czujecie się nadal zagrożeni.

– A pan nie czułby się zagrożony w takiej sytuacji? Czyli na ochronę naszego życia ze strony policji liczyć nie możemy, bo policja jest nie¬dofinansowana. Mamy sobie wynająć prywatnych ochroniarzy. A kasę chociaż nam zwrócicie? Za organizowanie czegoś, co należy do waszych obowiązków?

– Niech pani nie będzie niepotrzebnie złośliwa – skwitował funkcjonariusz.

Podpisaliśmy protokoły, a pan porucznik na odchodne zaapelował, abyśmy jeszcze raz spróbowali przypomnieć sobie ważne szczegóły z naszych kontaktów biznesowych, które mogą mieć znaczenie w roz¬poczętym śledztwie.

Dwóch policjantów pozostało na zewnątrz budynku. „Chociaż tyle” – pomyślałam. „Dzisiaj możemy w miarę spokojnie zasnąć”.

– Co robimy dalej? – zapytałam.

Lesio bez wahania zdecydował:

– Szukamy firmy ochroniarskiej. Nie możemy zostać bez pomocy.

Spojrzałam na zegarek. Dochodziła czwarta rano… Oczywiście nie rozmawialiśmy wcale o kosztach tej ochrony. Życie dzieci i nasze było dla nas warte każdych pieniędzy. 27

Gdzie szukać ochrony? Oboje z Leszkiem znaleźliśmy prawie natychmiast gotowy adres: Kaziu. Nasz pracownik, a wcześniej dzielnicowy w policji. Przypomniało nam się, jak opowiadał, że jego były szef założył jakąś firmę ochroniarską. Ponieważ była noc, a na dworze mieliśmy policyjną ochronę, działania w tym zakresie przełożyliśmy na poranek.

Postanowiliśmy salon zamienić w sypialnię. Nikt nie chciał spać w pokojach, których okna wychodziły na garaże. To była niezwykle krótka noc dla całej rodziny. Marta rano musiała pojechać na uczelnię, na nas czekała organizacja ochrony. Nie mogliśmy też uciec od ogromu codziennych obowiązków. Na dole musiały normalnie funkcjonować kawiarnia i cukiernia. Sporo formalności było do załatwienia w fabryce w Baninie. No i jeszcze jeden szkopuł: o całej sprawie nie powinni dowiedzieć się w Unileverze. Nie wiedzieliśmy, jak mogą zareagować na wieść o rzekomych długach. Nasze rozliczenia z koncernem nie były zakończone, natomiast w umowie sprzedaży udziałów zapłata była uwarunkowana różnymi gwarancjami wiarygodności.

Zrobiliśmy krótki plan. Ja wzięłam na siebie wyciszanie sprawy na policji i w mediach, a Leszek w międzyczasie znalazł kontakt do firmy ochroniarskiej. Od pierwszej chwili oboje mieliśmy dziwne przekona¬nie, że zleceniodawcą był Czystek. Dopiero po niecałych dwóch latach mieliśmy poznać prawdę.

Od dnia brutalnego ataku na życie naszych dzieci przez wiele miesięcy próbowaliśmy odtworzyć krok po kroku poszczególne decyzje i podejmowane przez nas działania finansowe w realizacji inwestycji. Bo we wspomnieniach czaił się trop wiodący do zamachowców.

c.d.n.


1maud
O mnie 1maud

Utwórz własną mapę podróży.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura