Antoni Z. Kamiński Antoni Z. Kamiński
2914
BLOG

III RP między Redaktorem a Prezesem?

Antoni Z. Kamiński Antoni Z. Kamiński PiS Obserwuj temat Obserwuj notkę 52

Artykuł został opublikowany w Rzeczach Wspólnych, vol. 24, nr 1/2017, ss. 84-96.

W laudacji Piotra Zaremby, z okazji ogłoszenia przez redakcję W sieci Prezesa Jarosława Kaczyńskiego „człowiekiem wolności 2016”, obok nazwiska laureata, pojawia się nazwisko Redaktora Adama Michnika. Piotra Zaremba stwierdza, że zdaniem wielu, w sporze między tymi dwiema postaciami chodzi „już nie o politykę, ale o metapolitykę, nie o czystą władzę, ale o rząd dusz”. Różnica między nimi polega na tym, że „po stronie Jarosława Kaczyńskiego była zawsze i jest wielka wiedza o państwie. […] W jego ujęciu Polska to nie garść szeleszczących papierem haseł, to realna treść społeczna, instytucjonalna”. Pod koniec laudacji Piotr Zaremba oświadcza Prezesowi Kaczyńskiemu, że „[…] metapolityczną wojnę z Adamem Michnikiem chyba pan na naszych oczach wygrywa”. Jaką wojnę, na jakim polu Prezes wygrywa z Redaktorem? Wizja dziejów III RP jako gigantycznego sporu między Prezesem a Redaktorem zakrawa na zabieg egzotyczny, chociaż faktem jest, iż symbolizowane przez Adama Michnika środowisko wywierało od 1989 r. bardzo silny wpływ, bezpośredni, a niekiedy tylko pośredni i z reguły nieformalny, na kolejne polskie rządy.


Przyjrzyjmy się wskazanemu przez laudatora stosunkowi Jarosława Kaczyńskiego do państwa i  „realnej treści społecznej i instytucjonalnej”, jaki można odkryć w publicznych wystąpieniach Prezesa: wykładzie na konferencji „Odpowiedzialność przedsiębiorców za Polskę” w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, wywiadzie udzielonym tygodnikowi Do Rzeczy i w przemówieniu wygłoszonym z okazji nadania mu tytułu „człowieka wolności 2016”. Trudno wątpić, że to Prezes Kaczyński jest głównym architektem wdrażanych obecnie przemian ustrojowych, a zatem ten stosunek powinien w nich znaleźć swój wyraz. Jaka jest Jarosława Kaczyńskiego koncepcja państwa i jego instytucjonalnego kształtu? Odpowiedź na to pytanie jest ważna dla oceny przyszłości Polski, bo to instytucje decydują o rozwoju polityczno-gospodarczym i kulturalnym społeczeństw.  


W swych wystąpieniach Prezes Kaczyński ocenia krytycznie stan polskiego państwa, kondycję administracji i władzy wykonawczej, sądownictwa oraz innych jego dziedzin, w tym samorządu terytorialnego. Oceny te są powszechnie podzielane. Jest też oczywiste, iż obecny stan państwa jest dziedzictwem zaniedbań wszystkich poprzednich rządów. Niemniej, koncepcja państwa, przebijająca w tych publicznych wystąpieniach oraz we wdrażanych przez rząd PiS zmianach ustrojowych budzi wątpliwości. Prezes Kaczyński jest zręcznym i inteligentnym politykiem, lecz jego zręczność nie polega  na rozumieniu państwa i instytucji publicznych, lecz umiejętności manipulowania ludźmi i wykorzystywaniu ich słabości. Jest to cecha przydatna politykowi, lecz nie wystarczająca, by uczynić go opatrznościowym mężem stanu, a za takiego zdaje się uważać go jego polityczne otoczenie, część polskiego społeczeństwa, a także bodaj on sam.


Jarosława Kaczyńskiego problem z instytucjami wynika stąd, że ograniczają one arbitralność władzy konieczną do wdrożenia jego „dobrej zmiany”. Stąd dążenie do osłabiania ich i podporządkowywania wymogom polityki. A przecież instytucje służą między innymi właśnie temu, by władza nie była arbitralną, by zapewnić obywatelom narzędzia umożliwiające rozliczenie polityków z ich działalności. Na czym ma więc polegać ta „dobra zmiana”, skoro jej widocznym efektem ma być wyzwolenie władzy wykonawczej spod publicznego nadzoru? A może w rzeczywistości chodzi o osłabianie instytucji, a hasło „dobrej zmiany” jest tylko tego celu racjonalizacją?  


Ostatni rok rządów PiS przyniósł wiele przykładów działań, które uzasadniają postawienie tych pytań, poczynając od batalii o kontrolę nad Trybunałem Konstytucyjnym. Przypomnę, że drogę do niej otwarło PO łamiąc ustawą z czerwca 2015 r. Konstytucję. Również przewodniczący TK, Andrzej Rzepliński, nie zachował niezbędnego dystansu wobec międzypartyjnych rozgrywek, czego interes tego urzędu bezwzględnie wymaga. Nawet jeżeli przyjąć, że motywem działania PiS w tym konflikcie było dążenie do naprawy instytucji, to osiągnięto skutek wręcz przeciwny – TK zostało pozbawione tożsamości i uzależnione w swych działaniach od rządzącej partii.


Osobisty wpływ Prezesa na bieg tych wydarzeń trudno przecenić. Prezydent Andrzej Duda i premier Beata Szydło zostali przez niego wyniesieni i są od niego zależni, o czym dość regularnie im przypomina. Jego rola w tworzeniu rządu była kluczowa, chociaż formalnie jest tylko posłem do sejmu. Daje często do zrozumienia, że przynajmniej panią Premier może na jej stanowisku łatwo zamienić na kogoś innego. Prezydent, to zupełnie inny problem. Prezes nie kontroluje zapewne wszystkich posunięć rządu, ani inicjatyw poszczególnych jego przedstawicieli, niemniej to on decyduje o najważniejszych działaniach i skutecznie kontroluje głównych aktorów dramatu. W ten sposób władza na państwem przybrała charakter w pełni niekonstytucyjny i nieformalny.

xx      x

Nie trzeba sympatyzować z PO ani inną partią w opozycji do rządu PiS, by krytycznie patrzeć na jego poczynania. Bez Adama Michnika, Donalda Tuska i innych nie byłoby zresztą Jarosława Kaczyńskiego w jego obecnej postaci. Jednak z akceptacji formułowanej przez przywódców PiS, a przede wszystkim jego Prezesa, oceny stanu państwa nie musi wynikać zgoda na proponowane środki. Z właściwej diagnozy schorzenia, nie wynika trafność terapii. Łatwo zgodzić się z opinią, że polskie sądownictwo jest w kryzysie, że są sędziowie ferujący kuriozalne wyroki, a Krajowa Rada Sądownictwa przyjęła na siebie rolę związku zawodowego broniącego partykularnych interesów środowiska sędziowskiego. Można uznać, że jedną z przyczyn tego stanu rzeczy był brak lustracji sędziów po 1989 r. Z tego nie wynika, że jest to jedyna przyczyna patologii ani, że należy wymiar sprawiedliwości podporządkować, nawet pośredniemu, nadzorowi polityków. Po pierwsze, narusza to normy konstytucyjne. Po drugie, nie gwarantuje poprawy działania sądownictwa. Po trzecie, od upadku komunizmu upłynęło lat prawie trzydzieści i niewielu sędziów, którzy w czasie stanu wojennego ferowali wyroki w sprawach politycznych, jest zawodowo czynnych. Źródła zła upatrywałbym przede wszystkim w ustroju sądownictwa, właśnie w braku samodzielności i samoorganizacji dla odpowiedzialności jako jednej z władz. Pojawia się możliwość, że we wdrażanej przez min. Ziobrę zmianie nie idzie o poprawę sądownictwa, której wymaga ono, lecz o podporządkowanie go władzy wykonawczej przez uzyskanie wpływu na „właściwy” dobór kadr. A czyż to nie kadry stanowią o wszystkim?


Rozważmy przykład wprowadzonej przez rząd PiS „reformy” administracji. Jej głównym elementem jest zniesienie niezależności służby cywilnej m.in. przez likwidację  konkursów na wyższe stanowiska w administracji rządowej. Konkursy były za rządów koalicji PO/PSL często fikcją. Ale fikcję tę tworzyli nie urzędnicy, a przede wszystkim politycy. Źródło zła tkwi w relacji polityka – administracja. Zamiast szukać przyczyn zła tam, gdzie się rzeczywiście znajdują i naprawić mechanizm konkursów, by stworzyć sprawną, kompetentną służbę cywilną, PiS konkursy likwiduje, otwierając tym samym już formalnie drogę dla politycznego klientelizmu. Jeżeli intencją prawodawcy była poprawa administracji publicznej, to przyjęty kierunek zmian jest sprzeczny z całą istniejącą wiedzą w tej dziedzinie. Pozwala to domniemywać, że prawdziwym zamierzeniem zmiany, a z pewnością jej skutkiem, jest obsadzenie administracji partyjnymi klientami, co widać już na przykładzie niektórych resortów.


Domysł ten pośrednio potwierdził sam Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla Do Rzeczy odnosząc się do zmian w obsadzie zarządów i rad nadzorczych spółek skarbu państwa. Spółki te od początku III RP służyły lokowaniu w nich polityków i działaczy partyjnych. Zapewniają im źródła dochodów, służąc też interesom partii, jako ukryte źródło finansowania. Prezes nie podważa zasadności obsadzania władz spółek politykami i ich klientami, co z punktu widzenia racjonalności gospodarczej jest patologią. Stwierdza, że nie ma powodu, by utrzymywać tam „układ, który stworzyła Platforma” i, w związku z tym, tworzy układ PiS-u. „Dobra zmiana” zostaje sprowadzona do zmiany wyłącznie personalnej.


Ustawą z 2010 r., rząd PO/PSL wyprowadził spod kompetencji ministra sprawiedliwości urząd prokuratora generalnego. Dokonał tego w typowy dla siebie sposób, tworząc fikcję niezależności urzędu, faktycznie zachowując nad nim pełnię kontroli. W działaniu prokuratury występowały liczne patologie - prosiła się o reformę. Patologie występowały jednak też przed 2010 r., kiedy prokuratura podlegała ministrowi sprawiedliwości. Zatem, to nie rozdzielenie funkcji było ich przyczyną, lecz inne czynniki. Argumentacja przedstawiona dla uzasadnienia „dobrej zmiany” dalece nie zadowala. Kiedy dysponuje się większością w Sejmie, nie trzeba zresztą przekonywać o słuszności stanowiska, wystarczy utrzymać dyscyplinę partyjną przy głosowaniu.


Czy może dziwić, że w tych warunkach opozycja jest „niekonstruktywna”? Zarzut ten postawił jej Prezes Kaczyński w wywiadzie dla Do Rzeczy. Uskarżając się na obstrukcyjne działania wobec inicjatyw jego partii, zapytuje: „Czy z tego względu mamy zaprzestać realizacji pomysłów, które uznajemy za konieczne z punktu widzenia samorządu i rozwoju kraju?”  Ale przecież opozycja jest taką, jaką jest, z powodu ustroju Sejmu. Sam Kaczyński przypomina przy okazji, że politykom PiS-u stawiano podobny zarzut. Opozycja nie wniesie do polityki nic pozytywnego, gdy napotyka rządzących, którzy nie pozwalają debatować wprowadzanych przez siebie rozwiązań, bo te są przecież a priori „konieczne” dla dobra kraju. Z drugiej strony zauważmy, że poziom rzetelności i kompetencji intelektualnych opozycji, podobnie jak strony rządzącej, przynosi Polsce wstyd.


W instytucjach władzy samorządowej mamy do czynienia z licznymi przejawami patologii. Niemniej konia z rzędem temu, kto wykaże, że ich przyczyną jest wielokadencyjność w pełnieniu funkcji z wyboru. Według PiS, „naprawę” instytucji ma przynieść dwukadencyjność. W dwóch krajach UE istnieją ograniczenia kadencyjności, w Portugalii i we Włoszech. Akurat ich przykład nie stanowi dobrego wsparcia dla diagnozy PiS. Nic nie wskazuje na to, by przyczyną korupcji i niesprawności w samorządzie była wielokadencyjność. Każe to uznać, że celem planowanej zmiany nie jest umocnienie i usprawnienie instytucji samorządu, lecz usunięcie ludzi mocno wrosłych w swoje środowiska, czasem w sposób niewłaściwy, by zastąpić ich partyjnymi  klientami. Ma to umożliwić dodatkowo proponowana zmiana ordynacji wyborczej.


Prowadzący wywiad redaktor zauważył, iż projekt ustawy, wprowadzając dwukadencyjność, stanowi jednocześnie, że osoby, które mają już za sobą dwie lub więcej kadencji we władzach samorządu, nie mogą kandydować ponownie. Pyta więc: czy zmiany te nie łamią zasady, że prawo nie może działać wstecz? – Prezes udziela wykrętnej odpowiedzi, sugerując, że „prawo społeczeństwa do zmiany” jest ważniejsze niż ta zasada. Opinia kuriozalna w ustach doktora nauk prawnych. Co to znaczy? Skąd bierze się owo „prawo do zmiany”, jakie jest jego źródło, i jakie miejsce w systemie prawnym RP lub jakimkolwiek innym?


Inną przyczyną zła, zdaniem Prezesa, są jednomandatowe okręgi wyborcze. Uznał zgłoszony przez partyjnych kolegów projekt ustroju metropolitalnego dla Warszawy, za potrzebny. Niemniej zastrzegł, że będą wprowadzone inne rozwiązania niż te, „[…] o których teraz się mówi. Nie będzie żadnych jednomandatowych okręgów wyborczych w gminach, bo to oznaczałoby ogromną dysproporcję w reprezentacji, poza tym jesteśmy przeciwnikami jednomandatowych okręgów wyborczych. Będą normalne wybory proporcjonalne”. Prezes wie, że rozwiązania będą inne, bo to „My” je ustalimy. Kiedy mówi „jesteśmy przeciwnikami”, używa pluralis majestatis.


Prawda jest taka, że ordynacja proporcjonalna w wyborach samorządowych zlikwiduje procesy demokratyczne na szczeblu lokalnym oddając samorządy w ręce partii politycznych. Argumenty, które Jarosław Kaczyński wysuwa przeciwko JOW nie mają podstaw rzeczowych. Nie wiadomo też, z jakiego powodu to właśnie ordynacja proporcjonalna ma być „normalna”. Wszystko wskazuje na to, że rzeczywistym celem jest ograniczenie kontroli obywateli nad władzą samorządową. Politycy boją się JOW - wolą być rozliczani przez „swoich” prezesów partii niż przez wyborców. W warunkach, gdy wyborcy regularne odrzucają partie polityczne na rzecz lokalnych związków i stowarzyszeń, tylko tą drogą mogą oni przejąć samorządy wraz z tysiącami atrakcyjnych stanowisk.


Obawę polityków przed byciem rozliczonym przez obywateli Prezes uzasadnił w wywiadzie. Jego wypowiedź zasługuje na uwagę. Uznał postulat referendum w kwestii projektu ustawy o metropolii warszawskiej za „[…] albo wynik złej woli i cynizmu, albo […] założenie, że społeczeństwo to zespół jednostek i wszystkie są nieuwikłane, nieuwarunkowane i doskonale poinformowane. Nie ma takiego społeczeństwa nigdzie na świecie. Społeczeństwo jest pewną strukturą, na którą można na różne sposoby oddziaływać i którą można manipulować, na której można nawet wymuszać pewne rzeczy […]”. Dziwnie brzmi tak niska opinia o rodakach w ustach polityka, który dzięki tym „niedoskonale poinformowanym” obywatelom zdobył prawie pełną (bo bez większości konstytucyjnej) władzę w kraju.


To prawda, ideały nie są z tego świata. Niemniej wszystko, co Prezes Kaczyński powiedział o społeczeństwie, można odnieść do osób sprawujących najwyższe urzędy państwowe, przywódców partii i rządu. Otrzymują filtrowaną przez „zaplecze” i media rzekę informacji, jawnych i niejawnych, nie są w stanie stwierdzić z pewnością, które są prawdziwe, a które nie; które są ważne, a które błahe. Politycy są „uwarunkowani”, „uwikłani”, „manipulowani” przez podwładnych i często źle poinformowani. Prezes i jego otoczenie w PiS nie są wyjątkiem.


Jarosław Kaczyński tego nie widzi, bo uznał siebie za autorytet ostateczny. Skoro opozycja jest niekonstruktywna, to on weźmie na siebie funkcję, którą powinna pełnić. Mówi: „[…] jestem w sytuacji, w której nie mając normalnej opozycji, muszę sam odgrywać tę rolę i być opozycją, a więc śledzić uważnie poczynania rządu”. Stanowisko to przypomina zdanie innego ważnego twórcy III RP – „jestem za, a nawet przeciw”. Z konstytucyjnego punktu widzenia, jest to pomysł egzotyczny. Jarosław Kaczyński jest prezesem partii, która posiada większość w sejmie. Nie jest premierem ani przewodniczącym klubu poselskiego. Nie  pełni żadnej innej, poza godnością posła, funkcji państwowej. A jednak, od jego decyzji, jako prezesa PiS, zależą losy rządu i jego premiera. Może – i to uczynił – zmarginalizować urząd Prezydenta RP. I oto ten człowiek, dzierżąc w swym ręku nieformalną władzę nad sejmem i rządem, chce w stosunku do tego rządu być opozycją. Czyżby ostatni uczeń mistrza Wałęsy w dziedzinie myśli konstytucyjnej?

xx      x

Krytyczne uwagi polityków PiS na temat stanu państwa odpowiadają ogólnie temu, z czym zgodzi się znakomita większość Polaków, nie wyłączając autora tego artykułu. Rozbieżność opinii pojawia się, kiedy mowa o przyczynach słabości państwa i sposobach ich usuwania. Dotyczy ona pytania o sposób wzmocnienia państwa.


Zmiany ustroju zawsze przebiegają w warunkach słabości instytucjonalnej: stare instytucje przestają działać, nowe nie zdołały się jeszcze umocnić. Sprzyja to budowie podstaw „dobrego państwa” tylko wtedy, kiedy jest to cel ludzi mających wpływ na bieg wypadków, kiedy budowniczy ustroju stawiają na pierwszym miejscu dobro wspólne (a nie „wspólne dobro”). Lecz, gdy ich działaniom przyświecają interesy partykularne i oportunizm, efektem jest państwo ułomne. W tym sensie użyłem przy innej okazji terminu „dezercja elit”. Źródło problemu nie leży w samej treści konstytucji, lecz w instytucjach i ususach, które się wokół niej obudowały, w mentalności i wartościach ludzi, którzy je tworzyli. Monteskiusz zauważył kiedyś, że na początku ustroju przywódcy tworzą instytucje, później – instytucje kształtują przywódców.


Słabość instytucji zakłada ułomność mechanizmów rozliczania urzędników publicznych. W tej sytuacji naturalnym byłoby przyjęcie w pierwszych wyborach do sejmu ordynacji opartej na jednomandatowych okręgach wyborczych, bo jest korzystniejsza dla rozliczalności władzy, wiążąc partie ze społeczeństwem obywatelskim, tj. wprowadzając oddolny wektor zależności władz państwa od woli obywateli. Przyjęta w wyborach do sejmu z 1991 r. i utrwalona w Konstytucji z 1997 r., zasada proporcjonalna przyniosła odgórną budowę partii politycznych, a słabość innych instytucjonalnych mechanizmów rozliczalności władz sprawiła, że partie polityczne zdominowały państwo, a trójpodział władzy stał się w znacznej mierze fikcją. Władza ustawodawcza została podporządkowana władzy wykonawczej. Podobna zależność wystąpiła w stosunku egzekutywy do władzy sądowniczej. PiS kontynuuje tylko tę tendencję.


Innym efektem tego rozstrzygnięcia jest oderwanie partii politycznych od społeczeństwa, oddanie pełnej kontroli nad nimi w ręce prezesów, którzy w głównej mierze decydują o tym, kto znajdzie się w Sejmie i jakie pozycje zajmie. W przypadku zwycięstwa w wyborach decyduje pośrednio, o dystrybucji ludzi partii między pozycje w rządzie, administracji i spółkach skarbu państwa. W tych warunkach państwo przestało być, a raczej – nie stało się, rzeczą pospolitą. Sprowadzono je do zbioru dóbr prywatnych, o zawładnięcie którym, co cztery lata konkurują partie polityczne jako, by użyć zwrotu Maxa Webera, związki „łowców posad”. W tym tkwi strukturalna słabość polskiego państwa. Przy pomocy prymitywnej socjotechniki, przez zmianę ordynacji wyborczej do samorządów, PiS chce de facto rozszerzyć pulę dóbr do zagarnięcia przez partie.


Motyw ciągnięcia ze zdobytej władzy korzyści i przywilejów nie jest obcy partiom politycznym w innych krajach. Lecz, by partie korzystały ze sprawowanej władzy bez szkody dla dobra ogółu, konieczne są mocne instytucje ustrojowe państwa, które skutecznie stawiają granice bezzasadnym roszczeniom polityków. Granice te były w III RP od początku słabe, a ich przestrzeganie - pozorne. Dotąd dbano jednak o zachowanie pozorów, PiS postanowił z nimi zerwać i wkroczyć otwarcie na tereny dotąd formalnie niedostępne lub trudno dostępne. Oznacza to, że słabo strzeżona autonomia instytucji wobec polityki partyjnej, zostaje jeszcze bardziej, tym razem już formalnie, ograniczona. „Dobra zmiana” nie prowadzi do wzmocnienia państwa, lecz przeciwnie - do poszerzenia pola pasożytowania na państwie przez układy partyjne. Dla kogo więc ta zmiana jest dobra?


Mam wątpliwości, czy Jarosław Kaczyński rozumie, czym są instytucje. Weźmy, dla przykładu, jego wyjaśnienie niechęci przedsiębiorców do innowacji i podnoszenia wydajności pracy. W wystąpieniu w toruńskiej Szkole o. Rydzyka, przypisał to oporom psychicznym. Wcześniej sugerował nawet, iż przedsiębiorcami powoduje bliżej nieokreślony motyw polityczny. Pominął rzecz dla wszystkich badaczy rozwoju gospodarczego kluczową – instytucje. Słynny historyk gospodarczy, laureat Nagrody Nobla, Douglas C. North, napisał, że o zachowaniu przedsiębiorców decyduje struktura zachęt zawarta w matrycy instytucjonalnej. Kiedy największe korzyści w danych warunkach przynosi łupiestwo, przedsiębiorstwa będą angażować swą wiedzę i umiejętności w to, by stać się lepszymi łupieżcami. Jeśli zaś zapewnia je innowacja i podnoszenie wydajności pracy, to na tym skupią one swój wysiłek. Ujęcie tej kwestii w kategoriach psychologii, a nie logiki instytucji, uniemożliwia identyfikacją rzeczywistych barier rozwoju gospodarki.


Zamiast psychologizowć, należy przyjrzeć się instytucjom. Tu natrafiamy na dwie przeszkody. Po pierwsze, jak wspomniano, instytucje ograniczają arbitralność władzy politycznej. Według stanowiska Pis, skoro politycy chcą „dobrze” dla Polski, to wszystko, co im przeszkadza, szkodzi interesowi narodu. Wniosek: należy znieść lub, co najmniej osłabić te ograniczenia - czyli instytucje państwa. Woluntaryzm jest immanentną cechą takiego myślenia. Po drugie, myślenie w kategoriach niedomogów instytucjonalnych wymaga badań ich rzeczywistych, systemowych przyczyn. Ujęcie problemu w kategoriach motywacyjnych: „my chcemy dobrze” lokuje przyczyny zła w postawach poprzedników, którzy „chcieli źle”. Nasuwa to wniosek, że to zawarta w ustroju politycznym matryca instytucjonalna zniechęca decydentów do szukania rzeczywistych przyczyn zła.


Dobre, sprawne państwo dysponuje mechanizmami wykrywania i korekty błędów. Wymaga to właściwego projektu instytucjonalnego. W życiu politycznym III RP zdarzały się momenty, kiedy myślenie obywatelskie zdołało się przebić przez partykularne zapory. Ich efektem były zgodne z tradycją polskiej kultury politycznej i wymogiem sprawności państwa, zmiany ustrojowe. Przychodzą na myśl szczególnie reformy samorządowe lat 1990 i 1998 oraz środowiska, które wbrew licznym oporom forsowały je. Początkowo, szczególnie, gdy wpływ na bieg wydarzeń posiadały komitety obywatelskie, najważniejszym źródłem wsparcia dla tych przemian było samo społeczeństwo. Obie reformy były obarczone wadami wynikającymi z ich połowiczności. Szkoda, że reformie z 1998 roku nie towarzyszyła reforma centrum rządowego, że nie stworzono właściwych mechanizmów finansowania instytucji samorządowych. Niemniej, w dorobku ustrojowym III RP są to najbardziej chlubne momenty.


Charakterystyczne też, że autorzy tych reform znajdowali się poza głównym nurtem życia politycznego, a jeśli na krótko się w nim znaleźli, szybko ulegali marginalizacji, wypychani przez oportunistyczne miernoty lub bojących się konkurencji bonzów partyjnych. Próby odrodzenia autentycznej elity, z jej wrażliwością na dobro wspólne, trwały krótko.

x        x        x

Wróćmy do wspomnianej na wstępie laudacji Piotra Zaremby, który śladem niektórych innych prawicowych publicystów, uznał Prezesa Kaczyńskiego i Redaktora Michnika za symbole głównej osi sporu w życiu politycznym III RP.  Obok znaczących różnic między tymi politykami, można wszakże zauważyć podobieństwa. Prezes Kaczyński, zamiast budować państwo silne instytucjami, skupił się na budowie własnej pozycji w partii oraz jej dominacji nad instytucjami państwa, jako samoistnych celach. Partie polityczne związane ze środowiskiem Redaktora Michnika, ROAD, UD, UW, a w końcu PO, zajmowały się problematyką ustrojową o tyle, o ile służyło to ich własnym interesom. Interesem ogólnym zajmowały się akcydentalnie wówczas, gdy był zgodny z ich własnym.


Adam Michnik i jego otoczenie widzą Polaków jako naród ciemny, opanowany przez ksenofobię i antysemityzmem, pozbawiony „społecznego kapitału”, niezdolny do przyjęcia tego, co określa, jako „europejskie wartości”. Pojęcia takie, jak „naród”, „państwo” i „patriotyzm” są dla tego środowiska podejrzane. Niemal przez cały okres swego istnienia „Gazeta Wyborcza” nie tylko zwalczała te pojęcia, jako takie, ale również przejawy szacunku dla treści z nimi związanymi w postaci obchodów rocznic historycznych i czci dla znaczących osób i wydarzeń. Dla Prezesa Kaczyńskiego, Polacy są „uwarunkowanymi”, „uwikłanymi”, „manipulowanymi” ignorantami, których wpływ na politykę powinien być ograniczany. Z niskiej oceny polskiego narodu przez oba środowiska wynika łącząca je, głęboka niechęć do jednomandatowych okręgów wyborczych, jako szansy upodmiotowienia narodu.


Zachowując pozór krzewienia demokracji, Redaktor i jego otoczenie kwestionują wartość polskich tradycji republikańskich, a tępiąc patriotyzm niszczą instytucję obywatela, bez której demokracja nie istnieje. Środowisko to, poza transponowaniem na nasz grunt idei liberalno-lewicowych i wyzwolenia obyczajowego nie jest jednocześnie w stanie zaproponować żadnej doktryny państwa i demokracji - dziedzictwo komunizmu, które zgubiło podstawy teorii marksistowskiej.


Odnosi się często wrażenie, że głoszona obecnie ideologia PiS nawiązuje do tradycji Endecji, choć nie w wydaniu co wybitniejszych przedstawicieli tego obozu, oraz do tradycji Sanacji z epoki schyłkowej, po zgonie Marszałka. Te inspiracje dalece odbiegają od spuścizny, będącej najcenniejszym dziedzictwem polskiej kultury politycznej – swoistej tradycji republikańskiej. W obu przypadkach, Prezesa i Redaktora, choć w każdym w inny sposób, ubezwłasnowolnienie społeczeństwa i władza stały się samoistnym celem.


Oba środowiska polityczne konsekwentnie psują wizerunek Polski na świecie, tocząc swe wewnętrzne boje polityczno-światopoglądowe kosztem polskiej racji stanu. Redaktor i jego otoczenie od lat skutecznie promuje w kraju i zagranicą jednoznacznie negatywny obraz Polaków. Początkowo można było przypuszczać, że chodzi tylko o ujawnienie mało znanych faktów historycznych, ukazujących skomplikowany obraz historii kraju w latach 1939-1949. Obecnie owa „negatywna polityka historyczna” zdaje się służyć przekonaniu odbiorcy, że Polacy są narodem ciemnym, współodpowiedzialnym za tragedię Holocaustu, a jego jedyne pozytywne, „europejskie” elementy reprezentuje Redaktor i jego środowisko.  


Część poparcia dla PiS-u wynika ze zrozumiałej reakcji wyborców na te działania. Z drugiej strony, inicjatywy rządu PiS oraz wypowiedzi samego Prezesa uzasadniają pogląd, iż Interes Polski został w polityce zagranicznej podporządkowany wewnętrznej grze politycznej, której przedmiotem jest konsolidacja elektoratu partii. Mądra polityka zagraniczna polega na tym, by realizując swoje cele, nie mnożyć wrogów ponad to, co nieuniknione. Wymaga ona dbałości o wiarygodność w stosunkach z innymi państwami - to jest kapitał polityczny o znaczeniu, którego nie sposób przecenić. Polityka rządu PiS sprawia wrażenie, że mnożenie różnej maści przeciwników służyć ma za dowód troski o narodową suwerenność. To, co może ewentualnie być efektem ubocznym realizacji racji stanu, staje się samoistną wartością. Polską racją stanu jest obecnie wyłączenie polityki zagranicznej spod wpływu wewnętrznych interesów. Rosjanie, mistrzowie w dziedzinie dyplomacji i skutecznej polityki zagranicznej, mawiają „im ciszej będziesz, tym dalej zajedziesz”.


Właściwszą niż opozycja Redaktor – Prezes jest przeciwstawienie ich obu wyrzuconemu na margines środowisku ludzi, którzy kosztem własnych interesów i karier zawodowych, starali się budować bardziej odpowiedzialne i sprawne polskie państwo. Ten drugi człon opozycji, człon republikański, odpowiedzialny i rozsądny, nie zdołał się na trwałe przebić do głównego nurtu życia politycznego. Przyczyny tego wychodzą poza zakres niniejszego eseju. O przyszłości Polski zadecyduje wynik walki o mocne, sprawnie działające instytucje państwa. Wobec tej kwestii, spór Prezesa z Redaktorem i to, kto w nim wygra, to sprawa wtórna i mało znacząca. W tej grze chodzi o znacznie wyższą stawkę.

Profesor; ​politolog, socjolog; pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN; aktywny uczestnik polskiego życia obywatelskiego, m.in. założyciel i pierwszy prezes Transparency International - Polska; jeden z liderów ruchu społecznego na rzecz reformy ordynacyjnej (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze) oraz przewodniczący Kuratorium Fundacji Konkurs Pro Publico Bono; członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka