Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka
418
BLOG

Wykład na czasie: "PLANDEMIO TRWAJ 2019-2022"

Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka Polityka Obserwuj notkę 4

Nie znalazłem do tej pory żadnej informacji o studium w aspekcie wojny biologicznej na przykładzie koronowirusa Covid-19 na Uniwersytetach Medycznych Europy!

https://naszapolska.pl/2021/12/29/ponad-8-miliardow-zlotych-wyplacono-na-dodatki-covidowe-lekarz-rekordzista-zarobil-milion-w-rok/?utm_source=newsletter&utm_medium=push&utm_campaign=notifications


Ponad 8 miliardów złotych wypłacono na dodatki covidowe. Lekarz rekordzista zarobił milion w rok

Do tej pory Narodowy Fundusz Zdrowia wypłacił już ponad 8,2 miliarda złotych na dodatki covidowe dla personelu medycznego i niemedycznego – wynika z informacji opublikowanej przez NFZ. Rekordzista to lekarz w pilskim szpitalu, który zarobił milion złotych w rok. Oznacza to, że zarabiał średnio 85 tys. miesięcznie.


Od 1 listopada 2021 roku personel medyczny otrzymuje dodatkowe wynagrodzenie covidowe za każdą godzinę opieki nad pacjentem z podejrzeniem i z zakażeniem wirusem SARS-CoV-2. Dla placówek medycznych, które leczą pacjentów z COVID-19, oznacza to czytelniejsze reguły przyznawania dodatku covidowego.

Narodowy Fundusz Zdrowia odpowiada za przekazanie placówkom medycznym środków na sfinansowanie dodatkowego wynagrodzenia. Fundusz wypłaca placówkom należne środki w terminie 3 dni, pod warunkiem, że przesłane dokumenty są prawidłowe i nie wymagają korekty lub uzupełnienia. Czas potrzebny na wypłatę dodatkowego wynagrodzenia zależy w największym stopniu od jakości i kompletności danych otrzymanych przez NFZ z placówek medycznych.


Kto otrzymuje dodatkowe wynagrodzenie i w jakiej wysokości?

Dodatek covidowy wynosi 100% wynagrodzenia, które wynika z umowy o pracę lub z umowy cywilnoprawnej, należnego za każdą godzinę pracy osoby, która (kryteria poniżej muszą być spełnione łącznie): wykonuje zawód medyczny, uczestniczy w udzielaniu świadczeń zdrowotnych i ma bezpośredni kontakt z pacjentami z podejrzeniem i z zakażeniem wirusem SARS-CoV-2, pracuje na oddziałach, w których placówka medyczna zapewnia łóżka dla pacjentów z podejrzeniem oraz z potwierdzonym zakażeniem SARS-CoV-2 (tzw. II poziom zabezpieczenia covidowego).


Czy szpitalom zależy na końcu pandemii?

Czemu szpitale masowo testują pacjentów w kierunku Covid-19, nawet, jeśli ktoś zgłasza się z zupełnie innym problemem zdrowotnym i nie ma żadnych objawów przeziębienie? Czy pozytywny wynik testu PCR jest korzystny dla szpitala? Czy tu nie tworzą się patologiczne schematy?


Szpitale tradycyjne dzielimy na 2 typy, w zależności od poziomu zabezpieczenia covidowego:


I poziom: szpitale, w których utworzono tzw. łóżka buforowe, przeznaczone dla pacjentów z PODEJRZENIEM zakażenia koronawirusem

II poziom: szpitale, które zajmują się LECZENIEM CHORYCH NA COVID-19, czyli pacjentów z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa. Obejmują opieką także pacjentów z podejrzeniem zakażenia koronawirusem

Szpitale I i II poziomu zabezpieczenia covidowego otrzymują opłatę za dobową gotowość do udzielania świadczeń medycznych, wyłącznie dla pacjentów podejrzanych i zakażonych koronawirusem. Mowa o placówkach, które musiały przekształcić np. jeden oddział do opieki wyłącznie nad pacjentami podejrzewanymi i zakażonymi koronawirusem.


Opłata za gotowość jest rekompensatą za utracone wpływy, które szpital uzyskałby z umowy z NFZ, lecząc pacjentów na tym oddziale w normalnym trybie, w czasie poza covidowym. Wysokość rekompensaty liczona jest względem wynagrodzenia za świadczenia wypłacone tym szpitalom przez NFZ w styczniu i lutym 2020 r., czyli średniej z okresu przed pandemią.


Średnia to ponad 717 zł/dobę za łóżko.


Szpitale I i II poziomu zabezpieczenia covidowego za każde dodatkowe łóżko (niefinansowane wcześniej w ramach umowy z NFZ) otrzymują 100 zł/dobę za dostępności tego łóżka dla pacjentów podejrzewanych i zakażonych wirusem SARS-CoV-2.


Ponadto placówki II poziomu zabezpieczenia covidowego dostają środki za dostępność do respiratora dla pacjentów podejrzewanych i zakażonych wirusem SARS-CoV-2. Opłata wynosi 200 zł/dobę dostępności do każdego dodatkowego respiratora, który nie jest ujęty w dotychczasowej umowie szpitala z Funduszem.image

Placówki I i II poziomu zabezpieczenia covidowego otrzymują 185 zł za pobyt pacjenta podejrzanego o zakażenie wirusem SARS-CoV-2.


Szpitale II poziomu zabezpieczenia covidowego za leczenie pacjenta z COVID-19, z uwzględnieniem poziomu jego saturacji otrzymają odpowiednio 330 zł/osobodzień w przypadku saturacji równiej lub wyższej niż 95% i 630 zł/osobodzień w przypadku saturacji poniżej 95%.


Za hospitalizację pacjentów chorych na COVID-19, którzy wymagają wentylacji mechanicznej poza oddziałem intensywnej terapii szpitale II poziomu zabezpieczenia covidowego otrzymują 1154 zł/osobodzień. W sytuacji, gdy pacjent z COVID-19 wymaga wentylacji mechanicznej na oddziale intensywnej terapii, wówczas szpitale II poziomu zabezpieczenia covidowego otrzymują od 987 zł do 5691 zł/osobodzień (wysokość środków zależy od pomnożenia wartości punktowej zgodnej z wartością określoną w załącznikach nr 1ts oraz nr 1c do obowiązującego zarządzenia Prezesa NFZ w sprawie określenia warunków zawierania i realizacji umów w rodzaju leczenie szpitalne i świadczenia wysokospecjalistyczne i ceny za punkt równiej 1,16 zł).


Źródła: – https://nfz.gov.pl/aktualnosci/aktualnosci-centrali/finansowanie-leczenia-pacjentow-z-covid-19-w-szpitalach-tradycyjnych-i-tymczasowych,7849.html#Op%C5%82ata%20za%20gotowo%C5%9B%C4%87… –


https://nfz.gov.pl/aktualnosci/aktualnosci-centrali/dodatki-covidowe-dla-medykow-nowe-zasady-rozliczania,8084.html…

Aktualności Centrali


Drukuj

Dodatki covidowe dla medyków: nowe zasady rozliczania

04-11-2021

Od 1 listopada 2021 roku personel medyczny otrzyma dodatkowe wynagrodzenie covidowe za każdą godzinę opieki nad pacjentem z podejrzeniem i z zakażeniem wirusem SARS-CoV-2. Dla placówek medycznych, które leczą pacjentów z COVID-19, oznacza to czytelniejsze reguły przyznawania dodatku covidowego.

Od 1 listopada 2021 roku tzw. dodatek covidowy przysługuje personelowi medycznemu za każdą godzinę pracy z pacjentami z podejrzeniem i z zakażeniem wirusem SARS-CoV-2.


Koniec z incydentalnością

To zmiana oczekiwana przez placówki medyczne leczące pacjentów z COVID-19. Kierownicy tych placówek mieli często trudności z doborem kryteriów, po spełnieniu których personel medyczny kwalifikował się do otrzymania dodatkowego wynagrodzenia. Wątpliwości budziła tzw. incydentalność w udzielaniu pomocy pacjentom hospitalizowanym ze względu na podejrzenie i zakażenie koronawirusem.


Wprowadzenie godzinowego rozliczania czasu pracy przy pacjencie covidowym znacznie ułatwia placówkom medycznym wskazanie osób, które powinny otrzymać dodatek oraz indywidualne określenie jego wysokości. Nowe zasady są jednolite w skali kraju i obowiązują na oddziałach placówek medycznych, które zapewniają łóżka dla osób z COVID-19 (tzw. II poziom zabezpieczenia covidowego).


Nie będą więc możliwe sytuacje, jak jeszcze na wiosnę tego roku, gdy do dodatków covidowych w pełnej wysokości za cały miesiąc pracy zgłaszani byli pracownicy, którzy przy pacjentach covidowych przepracowali kilka godzin w ciągu 30 dni.


Konkretny termin na korekty informacji o dodatkach

Znowelizowane polecenie Ministra Zdrowia dla Prezesa NFZ w sprawie wypłaty dodatkowego świadczenia pieniężnego w związku z COVID-19 doprecyzowuje ramy czasowe na wprowadzanie korekt do informacji o liczbie personelu, który kwalifikuje się do otrzymania dodatku i wysokości środków niezbędnych do wypłaty dodatku.


Zgodnie z nowymi przepisami korekty informacji (za okres do 30 września 2021) o wysokości środków niezbędnych do wypłaty dodatkowego wynagrodzenia, łącznie z kosztami pracodawcy [1], kierownicy placówek medycznych muszą przekazać do NFZ, do 15 listopada 2021.


W przypadku korekt informacji w kolejnych okresach, kierownicy placówek medycznych będą musieli przedstawić w ciągu dwóch miesięcy, licząc od końca miesiąca, którego dotyczy informacja. Do 10 listopada placówki medyczne mają czas na przesłanie do NFZ informacji za październik 2021. Ewentualne korekty tej informacji placówki, według nowych reguł, będą mogły złożyć maksymalnie do 31 grudnia 2021 roku.


Wprowadzenie jasnych ram czasowych zapobiegnie przedłużaniu czasu na poprawki dokumentów, w efekcie personel medyczny, który zostanie zakwalifikowany do otrzymania dodatku po korekcie, szybciej otrzyma wypłatę.


Kto otrzymuje dodatkowe wynagrodzenie i w jakiej wysokości?

Dodatek covidowy wynosi 100% wynagrodzenia, które wynika z umowy o pracę lub z umowy cywilnoprawnej, należnego za każdą godzinę pracy osoby, która (kryteria poniżej muszą być spełnione łącznie):


wykonuje zawód medyczny

uczestniczy w udzielaniu świadczeń zdrowotnych i ma bezpośredni kontakt z pacjentami z podejrzeniem i z zakażeniem wirusem SARS-CoV-2

pracuje na oddziałach, w których placówka medyczna zapewnia łóżka dla pacjentów z podejrzeniem oraz z potwierdzonym zakażeniem SARS-CoV-2 (tzw. II poziom zabezpieczenia covidowego).

Maksymalna miesięczna kwota dodatku nie może przekroczyć 15 tys. zł.


Środki na dodatkowe wynagrodzenie pochodzą z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19.


Trzy dni na wypłatę dodatku covidowego

Narodowy Fundusz Zdrowia odpowiada za przekazanie placówkom medycznym środków na sfinansowanie dodatkowego wynagrodzenia. Fundusz wypłaca placówkom należne środki w terminie 3 dni, pod warunkiem, że przesłane dokumenty są prawidłowe i nie wymagają korekty lub uzupełnienia. Czas potrzebny na wypłatę dodatkowego wynagrodzenia zależy w największym stopniu od jakości i kompletności danych otrzymanych przez NFZ z placówek medycznych.


Ponad 8 miliardów złotych na dodatkowe wynagrodzenie

Do tej pory Narodowy Fundusz Zdrowia wypłacił już ponad 8,2 miliarda złotych na dodatki covidowe dla personelu medycznego i niemedycznego, w tym:


8,06 miliarda złotych dla personelu medycznego

219 milionów złotych (dodatki jednorazowe) dla pozostałego personelu.

[1] Składki na ubezpieczenie społeczne, Fundusz Pracy, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych i Fundusz Emerytur Pomostowych, koszty wpłat na Pracownicze Plany Kapitałowe.Zagadnienia etyczne i prawne.

image

Autorzy:

Jerzy Kruszewski Jerzy Kruszewski

Andrzej Chciałowski Andrzej Chciałowski

PZWL Wydawnictwo

Warszawa 2021, wyd.1


Oprawa: miękka foliowana, 194 str.,

Wymiary: 150 x 235 mm,

Waga: 0.29 kg.

ISBN: 978-83-200-6571-8

Publikacja COVID-19 i jego powikłania – przypadki kliniczne została przygotowana pod redakcją dr. hab. n. med. Andrzeja Chciałowskiego, prof. WIM, oraz prof. dr. hab. n. med. Jerzego Kruszewskiego. Monografia opisuje, jak różny przebieg kliniczny może mieć zakażenie SARS-CoV-2 i jakie mogą być odległe konsekwencje przebycia COVID-19. Przedstawia również, jak gromadzona wiedza i doświadczenia wpływały na doskonalenie metod diagnostycznych i postępowanie terapeutyczne nie tylko COVID-19, ale bardzo różnych jego powikłań, np. zakrzepowo-zatorowych, nerkowych, płucnych, endokrynologicznych itd. Podkreśla też szczególne trudności w tym zakresie u zakażonych chorych leczonych z powodu innych przewlekłych chorób, jak nowotwory, choroby układu krążenia czy zakażenie HIV. Istotnym elementem, z dydaktycznego punktu widzenia, jest załączony materiał zdjęciowy.


Współautorami publikacji COVID-19 i jego powikłania – przypadki kliniczne jest grono ponad 50 wybitnych specjalistów klinicznych z całej Polski.

>

Publikacja adresowana jest do lekarzy specjalizujących się w dziedzinach hematologia, choroby zakaźne, choroby wewnętrzne i anestezjologia Z całą pewnością powinni po nią sięgnąć także pediatrzy i lekarze rodzinni.

>>

Szkoda, że dawno temu odszedł do Pana profesor medycyny pulmonolog na Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku Tadeusz Kielanowski.

Grób Jego jest na Cmentarzu na Srebrzysku.

Data urodzenia: 12 września 1905

Data śmierci: 6 maja 1992

Profesor Tadeusz Kielanowski urodził się 12 września 1905 r. we Lwowie w rodzinie o tradycjach lekarskich. Miał

możliwość kształcenia się w szkołach zachodniej Europy: w gimnazjum w austriackim Grazu, a następnie w Nancy we

Francji, gdzie uzyskał świadectwo dojrzałości w 1923 roku. Studia medyczne ukończył na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza w Lwowie, uzyskując dyplom lekarza w 1929 r. W 1937 r. rozpoczął pracę w Klinice Chorób

Wewnętrznych kierowanej przez prof. Romana Renckiego i uzyskał specjalizację z ftyzjatrii. Tytuł profesora zwyczajnego przyznano mu w 1957 r. W czasie okupacji był członkiem Armii Krajowej. Po wojnie zlecono mu organizację

Wydziału Lekarskiego nowo tworzonego Uniwersytetu imienia Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Pełnił funkcję

dziekana Wydziału Lekarskiego i rektora tegoż Uniwersytetu. W 1950 r. zaczął organizować od podstaw Akademię

Medyczną w Białymstoku i również został jej rektorem. W 1956 r. objął Katedrę i Klinikę Ftyzjatrii Akademii Medycznej

w Gdańsku, którą kierował przez ponad 20 lat, do czasu przejścia na emeryturę. Ożenił się z Zofią Zielińską i miał z nią

jedynego syna Macieja, który obecnie mieszka w Anglii. Profesor Kielanowski za zasługi dla polskiej medycyny został

odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Komandorskim. Zmarł 6 maja 1992 r. w Gdyni. Wtedy to Gdański Telefon Zaufania Anonimowy Przyjaciel obchodził 25-lecie istnienia. Został pochowany na

cmentarzu Srebrzysko w Gdańsku-Wrzeszczu.


http://www.wiw.pl/wielcy/kwartalnik/KielanowskiTadeusz_01.asp

Tadeusz Kielanowski (1905-1992)

[1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8]

MÓJ ŻYCIORYS NAUKOWY


Zwykły przypadek, najzwyklejszy zbieg okoliczności, jakiś zamiar, który się powiódł albo właśnie nie powiódł, wpływają często w sposób decydujący na życie każdego z nas. Losy ludzi mojego pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, zależały od kierunku, w jakim przypadek kazał lecieć pociskom karabinowym i odłamkom bomb. Mnie los pozwolił dożyć starości, choć w drugiej wojnie nosiłem nawet mundur polskiego żołnierza, a młodość i wiek dojrzały spędzałem wśród chorych na chorobę zakaźną i zabójczą.


Przypadek wielokrotnie odegrał ważną rolę także w moim życiu, ale wspominam o tym dlatego, że wyboru zawodu przypadkowi jednak raczej nie zawdzięczam. Na odwrót: przypadek wiele razy mnie od pracy we właściwym zawodzie odsuwał i odrywał.


Oto mój życiorys, moja zawodowa biografia, poprzedzona krótkim wstępem i pokazana na tle wydarzeń, których byłem świadkiem lub czasem uczestnikiem.


1. Rodzina. Muzyka, języki obce. Pierwsza wojna światowa. Szkoła i matura we Francji


Urodziłem się we Lwowie 12 września 1905 roku jako drugie dziecko lekarza, Bolesława. Moja matka, Maria, była córką lekarza, dra Leopolda Lityńskiego, który wykonywał swój zawód we własnym majątku ziemskim na zachodnim Podkarpaciu, gdzie podobno trzeba było orać czwórką koni. Jeżeli istnieje atawizm, to stąd pochodzić może moja wielka miłość do gór. Dziadka Leopolda jednak nie znałem, ale dziadek Władysław Kielanowski, którego znałem i pamiętam doskonale, był postacią tajemniczą. Lubił mnie i opowiadał mi o Powstaniu Styczniowym i o jakichś walkach w Paryżu, gdzie mieszkał do roku 1873, ale w domu niemile patrzono na to opowiadania, zawsze przerywane. Ponieważ brat dziadka, Karol, zginął w Powstaniu - pozostała po nim tylko bezcenna pamiątka, fotografia - a dziadek opisywał mi walki w Paryżu, przyszło mi na myśl już po drugiej wojnie, że mógł brać udział w walkach Komuny Paryskiej, lub przynajmniej z nią sympatyzować. To właśnie stało się - być może - przyczyną pewnej tajemniczości, jaka otaczała osobę dziadka, człowieka zresztą tak jak mój ojciec niewierzącego i nie praktykującego, a więc w tej epoce szokującego.


Dom nasz był zamożny mieszczańską zamożnością dziewiętnastowieczną (wiek XIX trwał wszak chyba do 1914 roku), na czym skorzystałem, mówiąc od dziecka, a raczej "od zawsze" po niemiecku i po francusku, dzięki bonom i nauczycielkom, spędzającym z nami cały dzień lub mieszkającym a nas. Jako dziecko rozpocząłem też naukę muzyki i tu od razu pojawia się pierwsza okoliczność, która mogła mnie odsunąć od mojego przyszłego zawodu. Okazało się bowiem, że byłem muzycznie utalentowany, miałem dobry słuch muzyczny i wyjątkową, jak na ten wiek, pamięć muzyczną, że ręce moje były jakby stworzone do fortepianu itd. Pamiętam, że badało mnie szereg coraz ważniejszych i coraz bardziej mnie irytujących muzyków i znawców (wśród nich Jan Gall, mieszkający w tym samym domu, piętro wyżej nad nami), aż... zrobiłem piekielną awanturę (miałem sześć lat) i kategorycznie odmówiłem zgody na uczenie się gry na fortepianie. Zgodziłem się na skrzypce i grałem potem na skrzypcach przez lat kilkadziesiąt, solo, z fortepianem, w kościele w czasie cichych mszy (co za akustyka!), w kwartetach i w orkiestrze symfonicznej (2 lata), poznając na własny użytek cały repertuar klasyczny, nie wyłączając Paganiniego, ale zawsze z uczuciem, że gram źle, bo mam palce źle dla skrzypiec zbudowane i inne wady. Kiedy miałem lat 10, sądzono, że będę wirtuozem, ale kiedy miałem lat 14, rozmawiałem z serdecznym przyjacielem Stefanem Langierem - zginął w Oświęcimiu - i zapewniałem go, że muzyka to czysta forma, że nie ma w niej treści i że nigdy bym życia takiej pustej formie nie poświęcił. Nie zmieniłem zdania do dziś i jest mi obojętne, czy dobrze, czy też źle o mnie świadczy taka niezmienność zdania, przetrwałego z dzieciństwa do starości.


Kiedy się już przedstawiłem, mogę szybko iść dalej. Część Pierwszej Wojny Światowej spędziłem w Grazu, w Austrii, tam chodziłem do gimnazjum i udoskonaliłem niemiecki do perfekcji, ale po powrocie do Lwowa były ze mną kłopoty, bo źle pisałem po polsku, nie mogąc na przykład pojąć, jak można rzeczowniki pisać małą literą. Dzięki jedynej w życiu korepetycji (mój korepetytor kaszlał i miał wkrótce umrzeć na gruźlicę) stałem się szybko dobrym polonistą, ale znowu nie na długo. W roku 1921 wysłano mnie bowiem z grupą 18 prymusów z całej Polski do Nancy we Francji, gdzie w internacie, w bardzo surowej dyscyplinie spędziłem dwa lata i zdałem maturę. Teraz z kolei język francuski, który znałem zresztą, jak wspomniałem, "od zawsze", stał się moim językiem codziennym, a w listach do rodziców zaczęły się pojawiać błędy, surowo przez ojca wytykane i poprawiane.

...

8. Budowa Akademii Medycznej w Białymstoku


Ale ja jednak naprawdę marzyłem o opuszczeniu Lublina, uniwersytetu, chciałem wrócić do pracy klinicznej w dziedzinie ftyzjatrii, gdziekolwiek, choćby w Zakopanem, i mówiłem o tym Sztachelskiemu. Powstanie wydzielonych akademii medycznych powitałem więc z zachwytem.


Propozycja budowania nowej akademii w Białymstoku wydała mi się interesująca, choć nie znałem miasta, o którym znający je sprzed wojny lub obecnie wyrażali się albo z przekąsem, albo ze śmiechem. Pojechałem tam w marcu 1950 r. (do marca urzędowałem wciąż jako rektor UMCS) samochodem Sztachelskiego i zobaczyłem spalone miasteczko, ze spalonym pałacem, którego odbudowę dopiero rozpoczęto, a który miał być odrestaurowany wraz z przylegającą doń dużą dawną szkołą z epoki carskiej, bazą przyszłej akademii. Prymityw szpitali był taki, że w zakaźnym leżały nawet kobiety z mężczyznami na jednej sali ("chorym na tyfus, półprzytomnym albo nieprzytomnym to nie przeszkadza"), a nie wszystkim chorym na internie badano mocz... Lublin, nawet ten, który zastaliśmy bezpośrednio po okupacji w 1944 roku, był w stosunku do Białegostoku europejską stolicą.


Po Białymstoku oprowadzał mnie dr Witold Stasiewicz, kierownik Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia, człowiek miły, bardzo kulturalny, a - jak się miałem później przekonać - znakomity organizator i w każdym znaczeniu człowiek bardzo mądry. Kiedy mu oświadczyłem, że moim zdaniem w tym mieście - nie tylko w ogóle nie posiadającym gazowni, ale mającym zupełnie niedostatecznie sprawne wodociągi i tak słabą elektrownię, że się żarówki wieczorem rzeczywiście tylko "żarzyły" - akademii medycznej tworzyć się nie da, posmutniał i zaproponował, abym na pożegnanie pojechał jeszcze zobaczyć w okolicy miasteczko Supraśl, jakoby ciekawe i piękne. Zanim przebyliśmy jednak tych około dziesięciu kilometrów, zobaczyłem coś, za czym tęskniłem boleśnie od wielu lat: prawdziwy, piękny, stary las, przepiękny las puszczy Knyszyńskiej, podchodzącej pod sam Białystok. Poprosiłem o zatrzymanie samochodu i nie wiedzącemu o co chodzi doktorowi Stasiewiczowi powiedziałem: "panie doktorze, a jednak budujemy akademię!". Była to najbardziej romantyczna, najbardziej lekkomyślna, rzekłbym najbardziej polska decyzja w moim życiu. Niemniej Sztachelski powiedział w Warszawie tylko te słowa: "spodziewałem się po panu tej decyzji", a ja sam tej decyzji nigdy nie żałowałem.


Nie będę tu opisywał, jak tę uczelnię budowaliśmy, choć gdzieś, kiedyś warto by to szczegółowo utrwalić na piśmie. Tu notuję tylko, że – oczywiście - nie pracowałem sam, ale na czele gromady kilkunastu lekarzy i lekarek, moich uczniów, absolwentów Akademii Medycznej w Lublinie, ludzi młodych, którzy zdecydowali się jechać ze mną. Władze miejskie, wojewódzkie, komitety partyjne z wojewódzkim na czele, były do idei budowania uczelni ustosunkowane nad wyraz pozytywnie, ale jak to bywa w życiu, nie wszyscy rozumieli, że sprowadzając ludzi z zewnątrz, trzeba także ponosić ofiary, np. dawać im mieszkania. Zapomnijmy jednak o trudnościach.


Pierwszym nauczycielem akademickim, którego pozyskałem do nowej uczelni i nakłoniłem do objęcia kierownictwa katedry anatomii prawidłowej, choć z wykształcenia był magistrem antropologii i doktorem medycyny, był 32-letni wówczas Tadeusz Dzierżykray-Rogalski, dziś znany, wybitny afrykanista paleopatolog. Był młody, pracowity, pełen inwencji i nie tylko zbudował naprawdę piękny zakład naukowy i pełnił funkcje pierwszego historycznie dziekana uczelni, ale zainicjował pierwsze na tych ziemiach prace badawcze, których celem było poszukiwanie grobowców i śladów kultury materialnej wymarłego narodu Jaćwingów. Poszukiwania dały bogaty plon. Pierwszym krajowym Zjazdem Naukowym, jaki się odbył w Białymstoku w oparciu o Akademię, był zorganizowany przez Dzierżykray-Rogalskiego Zjazd Anatomów.


Drugim współpracownikiem, tym razem ochotnikiem, którego nie musiałem namawiać, był biochemik, przyrodnik, botanik, profesor zwyczajny UMCS - dr Witold Sławiński, który objął katedrę biologii, ale poza uczelnią rozwinął od razu żywą działalność naukową i popularyzacyjno-naukową. Niestety, nie mogę tu opisywać kolejnych sukcesów i niepowodzeń w obsadzaniu dalszych katedr, bo piszę swój życiorys, a nie historię uczelni.


Fakt tworzenia akademii medycznej, a więc uczelni akademickiej, w Białymstoku mnóstwo ludzi przyjęło z niewiarą, ze śmiechem, z kpinami, a nawet z pewnego rodzaju złością. Dla wielu ludzi ze środowisk akademickich było rzeczą zaskakującą, że ową inicjatywę rządu i partii, ów niewydarzony - jak mówiono - pomysł realizuje profesor habilitowany, były dziekan i rektor uniwersytetu wprawdzie młodego, ale przecież "prawdziwego"; z istnieniem UMCS już się bowiem na ogół pogodzono. Ktoś wpadł na pomysł, że zostałem przeniesiony do Białegostoku za karę i pytał mnie, co ja takiego w Lublinie zbroiłem. Mnóstwo ludzi zaś sądziło całkiem serio, że białostocka akademia zostanie przy najbliższej okazji porządkowania naszej gospodarki - zlikwidowana.


Cóż mogę o tym dziś, po prawie trzydziestu latach, powiedzieć? Uczelnia nie została zlikwidowana, a jej zakłady naukowe i kliniki należą do najnowocześniejszych i najpiękniejszych w kraju, wychowankowie Akademii zaś nie tylko zmienili oblicze sanitarne ziem północno-wschodnich, ale zajmują liczne wysokie i najwyższe stanowiska naukowe i organizacyjne w całym kraju, nie wyłączając stolicy. A ja w dniach starości wspominam z sentymentem piękno Białostocczyzny, jej lasów, jej surowych zim, oraz czasy, kiedy byłem codziennie przed robotnikami, bo już o piątej rano, na niejednej budowie, a później niejedną cegłę sam kładłem - w przenośni, a czasem dosłownie.


W Białymstoku niemal od początku udało mi się założyć (dzięki pomysłom Dra Stasiewicza, który "zagęścił" administrację) i poprowadzić klinikę ftyzjatryczną. Wprowadzaliśmy kolejno wszystkie nowości diagnostyczne i lecznicze, a po sprowadzeniu ze Szpitala w Hajnówce, spośród pierwszych drzew Puszczy Białowieskiej, zakochanego w niej Dra Adama Dowgirda (później docenta) - mieliśmy już wielką chirurgię płuc oraz odwiedziny i konsultacje czołowych torakochirurgów polskich.


Nadszedł moment w roku 1955, w którym pierwsi absolwenci białostockiej akademii mieli otrzymać dyplomy. Zrozumiałem, że czas już najwyższy, by zacząć żyć normalnie, zająć się swoim lekarskim i nauczycielskim zawodem, coś napisać i coś wydać i przestać stanowić wreszcie tarczę strzelniczą dla zawistnych, intrygantów i psychopatów. Sztachelski obiecał mi więc, że mnie zwolni z funkcji rektora od nowego roku akademickiego i przyjął moje podanie. W dniu wydania pierwszych dyplomów udekorował mnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.


9. Gdańsk. Kierownictwo kliniki. Praca naukowa i społeczna, publicystyka, książki, podróże naukowe. Akademia Nauk Medycznych w Paryżu. Telefon Zaufania. Emerytura.


W marcu 1956 roku objąłem kierownictwo Katedry Ftyzjatrii Akademii Medycznej w Gdańsku, osieroconej przez cenionego przeze mnie organizatora ftyzjatrii polskiej - profesora Michała Telatyckiego. Moja decyzja pozostania już na tym stanowisku na stałe była kategoryczna, nie przyjąłem więc nawet narzucanej mi w dwa lata później, w 1958 roku, dyrektury Instytutu Gruźlicy w Warszawie. Chciałem być, jak pisałem i powtarzam, wreszcie lekarzem i nauczycielem akademickim, a nie administratorem, urzędnikiem.


Dwie osoby spośród dziewięciu lekarzy, zaangażowanych przez Telatyckiego, osoby po pięćdziesiątce, odeszły; młodsi przyjęli chętnie i ze zrozumieniem do wiadomości zasadę, że klinika akademicka to tylko i przede wszystkim dobry szpital. W związku z tym leczenie chorych jest naszym pierwszym obowiązkiem, drugim dopiero - nauczanie studentów, a trzecim - praca naukowa. Drugi i trzeci obowiązek nie mogą nigdy, ani pod żadnym warunkiem, naruszać interesów ludzi, którzy nam swoje życie powierzyli i chcą wyzdrowieć.


Kierownikiem gdańskiej kliniki pozostałem do emerytury, to jest prawie dwadzieścia lat, zrzekając się tylko stopniowo obowiązków administracyjnych na rzecz adiunktów.


Prac naukowych dotyczących głównie (ale nie wyłącznie) gruźlicy wykonano w klinice w tym czasie i ogłoszono drukiem ponad sto, ale nie wiem dokładnie ile, bo ich nigdy nie rachowałem. Były to prace asystentów; mojego nazwiska jako współautora nie dopisywałem. Odbitki tych prac mam zebrane, pięknie oprawione w czerwoną skórę w dwóch tomach. Niemal wszyscy asystenci uzyskali stopnie doktorskie, tak iż mój dorobek jako promotora doszedł do liczby 30. Nie jest to zbyt dużo jak na 31 lat wykonywania profesorskiego zawodu, ale przypominam, że przede wszystkim byliśmy lekarzami i nauczycielami, a ja prócz tego byłem długo dziekanem i rektorem. W oparciu o gdańską klinikę habilitowały się cztery osoby, z tego tylko jeden lekarz będący istotnie i w pełni jej uczniem.


I wreszcie rzecz najważniejsza: w ciągu tych kilkudziesięciu lat, które poświęciłem mojej lekarskiej specjalności - leczeniu gruźlicy i walce z gruźlicą - choroba to przerodziła się z groźnej, zabójczej epidemii w schorzenie o wiele, wiele rzadsze i bardzo dobrze uleczalne; odczułem to tak jak żołnierz odczuwa zwycięstwo, bo nie byłem wprawdzie zwycięskim wodzem jak Selman Waksman, odkrywca streptomycyny, ale szeregowym żołnierzem byłem na pewno. Waksmana poznać miałem osobiście w Konstantynopolu w 1959 roku na Międzynarodowym Kongresie; tym razem wielki uczony i dobroczyńca ludzkości okazał się człowiekiem skromnym, uroczym, który cieszył się jak dziecko, że Rosjanie (mówił wszak płynnie i chętnie po rosyjsku, bo tam się urodził i wychował) zdołali "trafić w księżyc" rakietą z emblematem swojej ojczyzny. Ale nie odbiegajmy od tematu.


W latach od 1961 do 1973 ukazały się cztery polskie i jedno rosyjskie wydanie mojej książki zatytułowanej Propedeutyka medycyny. Miała to być w mojej intencji pierwsza książka studenta medycyny pierwszego roku studiów, coś w rodzaju podręcznika, ale nie do nauki, lecz do przeczytania i przemyślenia. Książka miała powodzenie także u czytelników spoza zawodu i otrzymałem za nią nagrodę I-go stopnia Ministra Zdrowia. Chciałem napisać podobnie ujętą książkę dla studentów kończących studia, ale nigdy się na to nie zdobyłem, choć w zarysie wiem doskonale, o czym w niej będzie mowa. Czyżbym miał stracić nadzieję na napisanie jej już w ogóle?


Tragikomiczna, ale pouczająca jest historia wydania przez pewne wydawnictwo mojej monografii pt. Elementy etiologii gruźlicy człowieka. Problem przyczyn choroby gruźliczej człowieka jest tam przedstawiony oryginalnie, inaczej niż w klasycznych podręcznikach, omówione są nowe dowody dziedziczenia skłonności do tej choroby, oparte na pracy porównawczej, wykonanej równocześnie w mojej klinice i klinice paryskiej profesora Etienne Bernard itd. Niestety, nie zauważyli tego dwaj recenzenci, omawiający ją w fachowej prasie, bo jej nie przeczytali! A nie przeczytali, bo była wydana tak beznadziejnie brzydko, drobnym drukiem na niemal gazetowym papierze. Taka była w roku 1965 oszczędnościowa moda, ale i tak niesumienni byli koledzy recenzenci. Nie chciało mi się wszczynać z nimi polemiki, do jednego tylko (St. H.) napisałem list, zapytując go, czemu nie przeczytał?


Z innych przyczyn nie znalazła pełnego zrozumienia książka o odpowiedzialności uczonych, którą wydałem w roku 1970 i której tez broniłbym do dziś. Jest u nas jednak jeszcze sporo uczonych, którzy pojęcie wolności nauki interpretują - jakby to delikatnie powiedzieć? - bez głębszego zastanowienia się nad tym pojęciem. Wolność nauki to, oczywiście, prawo do interpretowania faktów tak, jak się sądzi, że należy je rozumieć, interpretować i głosić, ale to nie jest równocześnie prawo do prowadzenia takich badań, jakie dyktuje fantazja. Fundusze na badania nie są nieograniczone, trzeba więc dokonywać selekcji tematów, a selekcji nie można, niestety, pozostawić fantazji samego badacza. Moralne oblicze posiadają poza tym nie tylko i dopiero zastosowania odkryć, dobre lub złe ("nożem można krajać chleb albo zabić człowieka" - jak pisał Stanisław Mazur), ale mogą być dobre lub złe już w samej intencji - np. poszukiwanie nowych leków albo poszukiwanie nowych broni ludobójczych.


Dość dużą popularność zdobyła moja książka o śmierci, pod nieco eufemistycznym tytułem Rozmyślania o przemijaniu, wydana w roku 1975 i ponownie w 1976. Książka ta zrobiła mi opinię znawcy zagadnienia śmierci, tanatologa, opinię niekoniecznie przyjemną dla klinicysty, który chce przecież przede wszystkim leczyć. Pojęcie leczenia, jak wyjaśniałem w wielu artykułach w prasie fachowej i ogólnie dostępnej, nie jest jednak synonimem przywracania zdrowia. Ludzi chorych beznadziejnie - a wszyscy raz w życiu przecież beznadziejnie chorujemy - także trzeba leczyć, bo należy zwalczać ich cierpienie, co również jest jednym z podstawowych zadań lekarza.


Sprawą sztuki przynoszenia ulgi cierpiącym fizycznie i moralnie w ostatniej chorobie zajmowała się kierowana przeze mnie klinika przez kilka lat dlatego, że miejsce chorych na gruźlicę zajęli w niej chorzy na nieuleczalnego raka oskrzela (raka płuc). Twierdziłem i twierdzę, że sztuka przynoszenia ulgi umierającym jest niedoskonała, ale mogłaby zostać znacznie udoskonalona, gdyby nie panowała zasada, iż człowiek nieuleczalnie chory zajmuje niepotrzebnie w szpitalu miejsce, na którym można by położyć z pożytkiem (może i ekonomicznym? - bo ekonomia rządzi światem, a nie abstrakcyjna etyka) człowieka uleczalnego. Jest to bardzo brutalna zasada, a niesłuszna tym bardziej, że istnieje wiele innych sposobów rozładowania tłoku w szpitalach.


Tyle o moich publikacjach, a teraz parę słów o moich powojennych kontaktach z Francją i w ogóle podróżach naukowych.


Byłem po wojnie jako profesor kilka razy w Anglii i we Francji, byłem w Turcji, we Włoszech, w Finlandii, nawet w Indiach, ale w sumie podróżowałem mało. Wiele razy rezygnowałem z atrakcyjnego wyjazdu, bo nie zezwalała na to praca w dziekanacie lub rektoracie, a później, kiedy się z prac w administracji akademickiej wyzwoliłem, podróżowali już inni - koledzy, którzy sobie odpowiednie pozycje zdobyli, a zresztą byli dzielni, wartościowi, młodsi.


W roku 1958 byłem kilka tygodni we Francji i zwiedzałem akademickie domy posanatoryjne, założone, jak pisałem, według moich projektów, a nawet regulaminów. Znano mnie tam z nazwiska jako "przodka", bo moje nazwisko było cytowane we francuskich podręcznikach, dziwiono się więc, że nie jestem "starcem z siwą brodą" jak na podręcznikowego mędrca przystało. Byłem w Paryżu, pod Paryżem, w Alpach i na Riwierze (w Vence).


W Paryżu odwiedzałem stare kąty i starych przyjaciół, w tym prof. Van Deinse, pracującego jeszcze (ostatni rok przed emeryturą) w Instytucie Pasteura. Zaprosił mnie na obiad do domu, żeby mi przedstawić syna - lotnika wojskowego, który właśnie wrócił z Algierii, gdzie walczył przeciwko powstańcom. Podzielałem radość rodziców z odzyskania syna i zapytałem młodego lotnika, czy się nie bał. "A czegóż mógłbym się bać" - odpowiedział. "Latałem wszak odrzutowcem, a przeciwko moim karabinom maszynowym mogli Algierczycy wystawiać tylko swoje pięści lub rzucać kamieniami, bo są przecież prawie nie uzbrojeni!". Moja stara miłość do Francji narażona była na ciężką próbę...


Dwa razy wygłaszałem na zaproszenie referaty na posiedzeniach Académie Nationale de Médecine, której członkiem korespondentem wybrano mnie wreszcie w roku 1963 jako wówczas jedynego Polaka w jej składzie i pierwszego Polaka od kilkudziesięciu lat. Wybory były tajne, wszyscy członkowie rzeczywiści (około stu osób) otrzymali francuskie streszczenia moich prac i osiągnięć, w ostatniej jednak chwili okazało się, że moim kontrkandydatem na wakujący fotel jest Amerykanin, Filip Hench, który w roku 1950 otrzymał nagrodę Nobla za wprowadzenie kortyzonu do terapii. Groźny rywal! W tajnym głosowaniu pokonałem jednak laureata nagrody Nobla. Dlaczego? Myślę, że dlatego, że mnie wielu członków Akademii osobiście znało, a jego nie, że ja mówiłem bardzo dobrze po francusku, a on nie i że Amerykanów było zawsze wielu wśród korespondentów zagranicznych, a oto nawinął się egzotyczny Polak. Tak to jest z wyborami do wszystkich akademii nauk świata. Hench otrzymał kolejny wolny fotel.


Z okazji swego 15-lecia, obchodzonego w roku 1972, uczyniła mi paryska Akademia wielki zaszczyt, zlecając wygłoszenie na uroczystym posiedzeniu jednego z programowych sześciu referatów; tytuł mojego referatu brzmiał Le droit à, la santé et le droit d'ętre malade, a jego tezą była obrona społecznych i obywatelskich praw ludzi chorych oraz fizycznie lub psychicznie niedoskonałych. Akademia przyznała mi też nagrodę naukową i dożywotni tytuł jej laureata; moim rewanżem za to było kierownictwo naukowe francusko-polskiego i polsko-francuskiego słownika lekarskiego, opracowanego przez Dra Brunona Neumana. W kraju uzyskałem dwa wyróżnienia, które cenię sobie wysoko: doktoraty honoris causa Akademii Medycznych w Białymstoku (1965) i Lublinie (1975). Cenię sobie także nagrody naukowe i członkostwa honorowe Towarzystw Naukowych, którymi mnie zaszczycono.


Publicystycznie angażowałem się wiele razy w walkach o sprawy, które wydawały mi się słuszne. W latach 1957 i 1958 polemizowałem w prasie z pasją, jeszcze wówczas prawie młodzieńczą, z przeciwnikami legalizacji przerywania ciąży ze wskazań społecznych. Nie po raz pierwszy obserwowałem wówczas stosowanie nieetycznych metod polemicznych przez środowiska mieniące się obrońcami moralności. Nazywano mnie "zwolennikiem przerywania ciąży", choć powtarzałem raz po raz, że jestem zwolennikiem planowania ciąży, a przeciwnikiem umierania kobiet i dziewcząt w następstwie zabiegów wykonywanych nielegalnie, brudno, prymitywnie, przez osoby do tego fachowo nie kwalifikujące się. Nie cofano się też przed innymi oszczerstwami, co przypomniało mi czasy Boya, którego zresztą znałem i radziłem się, próbując kilka lat przed wojną założyć wspólnie z dr Michaliną Pawlukową drugą po Warszawie poradnię świadomego macierzyństwa we Lwowie. Boy nam odradził, kazał czekać, aż poradnia warszawska przełamie lody ciemnoty i złej woli. Nie przeczuwał nieszczęsny Boy, jak długo trzeba będzie czekać.


***


W roku 1965 odwiedziłem w Londynie założyciela pierwszego na świecie telefonu zaufania, jedynego dotąd wartościowego oręża w walce z samobójstwami, rektora anglikańskiej parafii w City - Edwarda Chad Varah. Parafia ta tym się charakteryzuje, że nie ma parafian, bo nikt w tej dzielnicy nie mieszka i rektor może poświęcać się całkowicie swojej specjalności - walce z plagą samobójstw. Zaprzyjaźniliśmy się szczerze z Chad Varah, odwiedzałem go ponownie w Londynie, a on sam był dwa razy w Polsce i pomógł nam założyć w Gdańsku pierwszy polski telefon zaufania.


W gdańskim telefonie zaufania dyżurują pod łatwym do zapamiętania numerem 31 00 00 wyłącznie ochotnicy, a więc ludzie pracujący społecznie, przez nikogo nie opłacani. Tak jak Chad Varah jesteśmy w Gdańsku zdania, że człowiek zrozpaczony, który by poszukiwał porady kapłana (dowolnej religii) lub lekarza (np. psychiatry), łatwo ich znajdzie i poradę uzyska; ale człowiek zrozpaczony szuka nie kapłana czy lekarza, ale przyjaciela, który by go chciał wysłuchać, trudno zaś sobie wyobrazić, by można było być przyjacielem za pieniądze, przyjacielem "zawodowym", opłacanym. W Gdańsku liczni specjaliści, a więc psychiatrzy i lekarze innych specjalności, adwokaci i sędziowie dla nieletnich, działacze społeczni itd., są doradcami organizatorów telefonu, natomiast dyżurują ludzie młodzi i starsi wszelkich możliwych zawodów, jeżeli w okresie próbnym wykażą się zdolnością prawdziwego i szczerego współczucia ludzkim kłopotom, z jakim zrozpaczeni telefonujący się zwracają.


Jako że pisałem życiorys naukowy i zawodowy, a nie życiorys prywatny, prawie nie pisałem, poza wstępem, o moich sprawach rodzinnych i osobistych. Na zakończenie podam nieco danych stylem telegraficznym.


Ożeniłem się w 45-ym roku życia, a więc w wieku o rok młodszym niż mój dziadek Władysław. Żona moja nosi dobrze pasujące do Tadeusza imię Zofii i cierpliwie znosi pewną abnegację życiową charakteryzującą jej zbyt wiele czytającego i pisującego męża. Syn nasz - Maciej - jest prawnikiem.


Doceniałem w życiu znaczenie wypoczynku, rozrywki, wakacji, sportu. Polskę w granicach powojennych przejeździłem samochodem drogami i niemal ścieżkami, poznając kąty i zakątki. Póki mogłem, chodziłem w Tatry, poznając większość dróg turystycznych i niektóre wspinaczkowe, do czego nakłaniał mnie dobry kolega lwowski Stanisław Groński, późniejszy "Mojżesz", tragicznie zaginiony w lodowcach Mont Blanc. W roku 1929 zdobyłem parę łatwych dróg w Dolomitach włoskich w okolicy Corona d'Ampezzo i w Alpach francuskich.


W czerwcu roku 1933 uległem ciężkiemu wypadkowi motocyklowemu z pęknięciem podstawy czaszki. Spieszony, nabyłem już w roku 1934 stary samochód. Na wiosnę roku 1939 uczyłem się wspaniałej sztuki latania na szybowcu w Czerwonym Kamieniu pod Lwowem i gdyby nie wojna, byłbym na pewno pozostał wierny tej sztuce.


Muzyka odgrywała zawsze i odgrywa wielką rolę w moim życiu, ale po wojnie nie mogłem już ćwiczyć ani nawet grać na skrzypcach. Moje gusta muzyczne zmieniały się; moimi bogami byli i Bach, i Beethoven, Rachmaninow, Czajkowski, Prokofiew i Borodin, ale także Ryszard Strauss, wreszcie Igor Strawiński. Nie lubiłem i nie lubię Szymanowskiego, interesuje mnie Penderecki, ale królem kompozytorów mojego wieku dojrzałego i starości jest znowu romantyk, Robert Schumann.


Psy, małe i duże, rasowe, choć może raczej kundle, były zawsze i są mi istotami prawie tak bliskimi jak ludzie. Niemal zawsze miałem własne, bo żona wcale nie różni się pod względem tej miłości ode mnie. W czasie długich godzin samotności, które są nieodłącznym atrybutem starości, rozmawiam z psami na różne tematy, bo znam psi język doskonale. Niezwykle piękne i ciekawe rzeczy opowiadają mi te szlachetne istoty, ale tych tajemnic nie wolno mi, niestety, zdradzać nikomu.


***


Czytam chętnie i dużo. Wcale nie pogardzam dobrą powieścią, kryminałem. Zdaje mi się, że pod niektórymi względami pozostałem młody; nie mogąc już na przykład uprawiać sportu, pozostałem zapalonym kibicem i dyskutuję na tematy sportowe z młodymi bez obawy o kompromitację. Kiedy byłem rektorem UMCS, studenci urządzili turniej pingponga i poprosili mnie o udział. Przyjąłem zaproszenie chętnie, grałem przecież nieźle, mimo że z młodzieżą przegrywałem. Poważni ludzie mieli jednak udział w tym turnieju Jego Magnificencji bardzo za złe i może mieli rację; dlatego przyznaję się do winy dopiero w ostatnich słowach naukowego życiorysu.

Na studium doktoranckim prowadził wykłady z etyki w nauce i seminarium.

Czy dzisiaj są jeszcze tego typu wykłady jako obowiązujące.

https://www.uni-heidelberg.de/presse/news2014/pm20140528_konflikt_zwischen_clara_immerwahr_und_fritz_haber_veranstaltung_im_studium_generale.html

https://www.youtube.com/watch?v=YlrCXCUI9RI

Wykład: Konflikt między Clarą Immerwahr a Fritzem Haber

Komunikat prasowy nr 106/2014

28 maja 2014

Wydarzenie w Studium Generale z berlińską chemiczką Gudrun Kammasch

Plakat Studium Ogólne

Plakat do Studium Generale (PDF)

„Clara Immerwahr – Fritz Haber. Czego możemy się nauczyć z historii?” – to pytanie będzie tematem kolejnego wykładu w Studium Generale na Uniwersytecie w Heidelbergu, który odbędzie się w poniedziałek 2 czerwca 2014 r. Prof. Dr. Gudrun Kammasch z Beuth University of Applied Sciences w Berlinie na przykładzie konfliktu między małżeństwem Immerwahr i Haberem przyjrzy się etycznym wymiarom nauki i badań. Wydarzenie z cyklu „Pierwsza wojna światowa i jej konsekwencje” odbywa się w audytorium Nowego Uniwersytetu przy Grabengasse 3 i rozpoczyna się o godzinie 19.30.


Chemik i późniejszy noblista Fritz Haber badał trujący gaz podczas I wojny światowej i kierował operacjami gazów bojowych, podczas gdy jego żona Clara Immerwahr, również chemik, była bardzo krytyczna wobec jego działań. Konflikt między dwoma naukowcami i ich małżonkami zakończył się samobójstwem Immerwahrs: w 1915 roku zastrzeliła się we wspólnej willi w Berlinie po tym, jak pierwsze użycie przez Niemcy trującego gazu we Flandrii pochłonęło tysiące ofiar. W swoim wykładzie prof. Kammasch wyjaśni, co przeszkodziło Fritzowi Haberowi w wysłuchaniu ostrzeżeń żony o konsekwencjach używania gazu i czego możemy się dzisiaj nauczyć z zajmowania się tym aspektem badań Habera.

Studium Generale to cykl wydarzeń na Uniwersytecie w Heidelbergu skierowany do wszystkich członków uniwersytetu i zainteresowanej publiczności. Semestralne wykłady mają wspólny temat ogólny, który jest traktowany przez naukowców z różnych dyscyplin z punktu widzenia ich dyscypliny. W semestrze letnim 2014 Studium Generale poświęcone jest tematowi „I wojny światowej i jej konsekwencji”. Seria z czterema innymi wydarzeniami kończy się 7 lipca 2014 r.

Redakcja: E-mail

Ostatnia zmiana: 28 maja 2014

Dziękuję Blogerce @Kobieta Kula za odszukanie w przepastnych zbiorach internetu:

Film porusza bardzo istotne problemy etyki w nauce. Żona Clara Immerwehr jedna z wielu Ofiar "patriotyzmu pruskiego-niemieckiego" Męża Fritza Habera Noblisty z roku 1918.

*PLANDEMIO TRWAJ!*

Zakorzeniony w historii Polski i Kresów Wschodnich. Przyjaciel ludzi, zwierząt i przyrody. Wiara i miłość do Boga i Człowieka. Autorytet Jan Paweł II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka