Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka
448
BLOG

Święty Andrzej Bobola, cena niezłomności w obronie Wiary

Albatros ... z lotu ptaka Albatros ... z lotu ptaka Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Chodzącym po naszych domach Świadków Jehowy,

http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53668,18316058,opowiesc-swiadka.html?disableRedirects=true


Jako 15-latek prowadziłem zebranie wspólnoty. Z jednej strony rozpierała mnie duma, że dane mi jest coś, co nigdy nie będzie dostępne żadnej z zebranych tam kobiet. Z drugiej strony miałem ogromne poczucie winy - rozmowa z Robertem Rientem, byłym świadkiem Jehowy i autorem książki "Świadek"

 Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Nadal trzymasz w domu walizkę z "rzeczami nie do spalenia"?

Tak, stoi za łóżkiem. Wciąż są w niej listy, nawet sprzed 25 lat. Sama teczka jest paskudna - czarna, modna w latach 90. aktówka. Zawsze była smutnym balastem, który trzeba było ze sobą zabierać. Przeprowadzałem się ponad 20 razy. Nigdy mi się nie przydała do tego, do czego ją wymyśliłem. Gdy w 1984 r. spalił nam się dom, podsłuchałem rozmowę dorosłych, że najpierw trzeba było zabrać dokumenty. Postanowiłem więc, że wszystkie swoje skarby będę trzymał w jednym miejscu, łatwym do zabrania na wypadek pożaru. W teczce zawsze były listy, dziennik, zapiski, później testament. Całe moje życie było tam schowane.

Podczas pisania książki też do niej sięgnąłeś. Do czego najchętniej?

Do listów Eweliny - mojej przyjaciółki, jednej z bohaterek "Świadka". Rozłożyłem też listy rodziców - ułożenie ich w odpowiedniej kolejności zajęło mi wiele dni. W 1973 r. tato został skazany na trzy lata więzienia za odmowę służby wojskowej. Miał 19 lat, mama 18. Czekała na niego. Pisali długie, 16-kartkowe, listy. Wziąłem je od rodziców osiem lat temu, nie wiedząc jeszcze, dlaczego to robię. Opowiadały historię bardzo romantyczną. Przez chwilę czułem, że tam jestem - świadek zakochania własnych rodziców. Chciałem w książce umieścić więcej fragmentów listów, coś w ten sposób podarować rodzicom, może wskrzesić. Teraz wiem, że było to pragnienie małego dziecka, które chciałoby, żeby jego rodzice zawsze byli szczęśliwi.

Wystąpiłeś ze świadków Jehowy, oni - nie. Masz z nimi kontakt?

Miałem to szczęście, którego nie ma wiele osób występujących ze wspólnoty, że rodzice nie zerwali ze mną kontaktu. Jesteśmy w bliskiej relacji. To niezwykli ludzie. Choć jest kilka osób, które się od nich za to odwróciły.

Wystąpiłeś ze świadków po wielu latach życia w bardzo silnej doktrynie. Wyliczasz w książce "grzechy" tej wspólnoty. Które według ciebie to "grzechy główne"?

Jednym ze straszniejszych dla mnie jest "rózga karności". To przyzwolenie na "wychowawcze" bicie dzieci. Generalnie świadkowie Jehowy nie pochwalają przemocy - szli przecież do więzienia za odmowę służby wojskowej. Jednocześnie uważają, że sensownym rozwiązaniem w dziedzinie wychowania jest fragment "Przysłów" Salomona o tym, że warto czasem bić. Świadkowie Jehowy używają zwrotu "jaśniejsze światło". To moment, w którym stare nauki przestają być aktualne, ponieważ zarządzający organizacją, tzw. Ciało Kierownicze, wymyślają nową naukę lub interpretują Biblię ponownie. Informacja o "rózdze karności" znajdowała się w książce do studiowania Biblii z lat 90. Podczas pisania "Świadka" byłem przekonany, że przyszło jednak "jaśniejsze światło". Okazało się, że nie. Uważam, że największym grzechem jest odbieranie ludziom wolności.

Świadkowie Jehowy mówią wyznawcom, jak należy się ubierać, z kim należy się spotykać, co należy myśleć.

Można być wykluczonym za "myślozbrodnie", czyli artykułowanie wątpliwości lub powtarzanie nauk sprzecznych ze "Strażnicą". Doktryna odbiera przyjemność poszukiwania, kontaktu z kulturą, rozwijania pasji - można to robić w małym zakresie, najlepiej we własnym pokoju, ale nie można iść na studia artystyczne ani na filozofię, bo to dzieła szatana.

Z jednej strony świadkowie mają niezwykle głęboką wiarę, która powoduje, że są gotowi zapukać do obcych drzwi i głosić naukę o zbawieniu, z drugiej - muszą stłumić pragnienie rozwoju, żeby nie zostać wykluczonymi ze wspólnoty. Dlatego nie wierzę w grzech. Uważam, że nie można zgrzeszyć, co nie oznacza, że nie można czynić zła lub popełnić zbrodni. Grzech jest wymyślony przez systemy religijne po to, żeby kontrolować wyznawców, tak jak to się dzieje u świadków.

Robert Rient "Świadek", wyd. Dowody na Istnienie. Fot. Materiały Prasowe

Od kiedy opublikowałeś książkę, codziennie dostajesz listy.

W ciągu około miesiąca dostałem ich już kilkaset. Pomimo spędzenia w religii większości swojego życia, pomimo traum, których doświadczyli moi bliscy, mam o świadkach Jehowy gorsze zdanie niż przed napisaniem książki. Przerażająca liczba osób pisze do mnie o różnego rodzaju nadużyciach. To są opowieści ludzi molestowanych, wyrzuconych z domu, czasami doświadczających pedofilii. Łapię się na tym, że jak ktoś pisze, że odchodząc z religii, stracił rodziców, bliskich i że nikt nie mówi mu "dzień dobry", to uznaję to za normę.

A co nie jest normą?

Depresja, stany lękowe, pobyt w szpitalu. Pewna kobieta, bita przez męża, poszła do starszych zboru, chciała odejść. Przypomnieli jej, że tylko zdrada i śmierć małżonka jest w oczach Jehowy powodem do przerwania małżeństwa. Wróciła do męża. Piszą osoby doświadczające pedofilii - wskazane jest, by zgłaszając sprawę starszym zboru, mieli dwóch świadków zdarzenia. Niedawno spotkałem się z taką osobą, gwałciciel był z nią na posiedzeniu komitetu sądowniczego świadków Jehowy, który orzeka o winie. I jedna, i druga osoba zostały napomniane, odesłane do domu i zachęcone, by nie poruszać tej sprawy publicznie. Starsi zboru w wewnętrznym liście dostali zalecenie, by przypadki pedofilii w pierwszej kolejności zgłaszać do działu prawnego organizacji, a nie na policję czy do prokuratury.

Piszą do mnie osoby, które żyją z poczuciem wstydu. Myślę, że dostaję te historie w rewanżu za podzielenie się swoją. Próbując obnażyć system, wiedziałem, że sam w książce również muszę być nagi. Piszą tacy, którzy pytają o pomoc. Część chce się dowiedzieć, jak mogą wyciągnąć z religii kogoś bliskiego.

A ty co robisz?

Odpisuję, czasem polecę dobrego terapeutę, czasem się spotkam. Jeśli na cztery listy jeden jest o gwałcie, a drugi o utracie rodziny, to rośnie we mnie bezradność. I złość. Obok nas żyje 125-tysięczna wspólnota, która zgadza się na przedmiotowe traktowanie kobiet, bicie dzieci i na ich śmierć w wyniku braku transfuzji krwi.

Komitet sądowniczy prowadzi trzech mężczyzn - ich jedyną kompetencją musi być zaangażowanie w służbę Jehowy. Często są to osoby bez wykształcenia i przygotowania psychologicznego.

W książce opisuję amerykański proces wytoczony świadkom przez molestowaną we wspólnocie Conti Candace. Sąd przyznał jej 21 mln dol. odszkodowania. Zarządzający organizacją namawiają wyznawców, by sprawy rozstrzygali pokojowo, nadstawiali drugi policzek, by nie chodzili do sądu. Ci sami zarządzający, otoczeni prawnikami, złożyli apelację, powiedzieli w ten sposób zgwałconej: nic od nas nie dostaniesz. Ofiary "Strażnicy" często pozostają w zrozumiałym lęku. Na rzecz byłych świadków działa w Polsce jedynie stowarzyszenie Wyzwoleni.

Role kobiet i mężczyzn u świadków różnią się? Kobiety mają coś do powiedzenia?

Zarządzają wyłącznie mężczyźni - bezpośrednio z Nowego Jorku. Mężczyźni mogą być starszymi zboru, czyli liderami społeczności, prowadzą komitety sądownicze, czyli decydują o dalszej przynależności wyznawcy do zboru. Ci najwyżej postawieni decydują o budowie nowych Sal Królestwa, czyli miejsc spotkań. Mężczyźni piszą artykuły znajdujące się w "Strażnicach" i innych publikacjach, otrzymują od Jehowy to "jaśniejsze światło". Żaden z tych szczebli władzy nie jest przeznaczony dla kobiet. Kobieta może poprowadzić zebranie świadków Jehowy wyłącznie wtedy, gdy nie jest na nim obecny żaden ochrzczony mężczyzna, czyli w praktyce - prawie nigdy. Przywilejem dla kobiet jest sprzątanie Sali Królestwa.

A w małżeństwie?

Tak jak głową zboru jest Chrystus, tak głową kobiety jest mężczyzna. Już sama ta definicja zaprasza do nadużyć władzy. Mężczyźni są zachęcani, by byli pełni wyrozumiałości i szacunku dla swoich grzesznych żon, ale to oni zawiadują rodziną. Jeśli żony mają inne zdanie niż mąż, to lepiej, by zachowały je dla siebie. Kobiety nie powinny uchylać się od "powinności małżeńskiej".

Są jakieś kobiety, na których się można wzorować?

Są Rut i Noemi ze Starego Testamentu, Maria Magdalena, Maria, matka Jezusa, która nie jest jednak uważana za świętą. Wielkimi figurami są mężczyźni: Jezus i apostołowie, Abraham, Jakub, Mojżesz. Świadkowie mają do zaoferowania kobietom dokładnie to, co patriarchat nieskażony żadną feministyczną myślą.

Ten mizoginizm teologiczny pasuje mi zresztą nie tylko do świadków Jehowy. Moje zainteresowanie buddyzmem osłabło z tego samego powodu. W Tajlandii w jednym z klasztorów buddyjski mnich tłumaczył mi, że w poprzednim życiu kobiety musiały popełnić coś złego, bo nie odrodziły się jako mężczyźni. Nie znam systemu religijnego, który dawałby kobietom sprawiedliwe miejsce.

W książce piszesz o swoim wczesnym związku z dziewczyną - Gają. Traktowałeś ją zgodnie z doktryną?

Dziś mi wstyd, ale wielokrotnie tak się wobec niej zachowałem. Dlatego w książce pojawił się jej głos, zapis tamtego czasu dokonany jej ręką. Dyscyplinowałem ją na przykład za strój. Byliśmy kiedyś umówieni na zakupy z moimi rodzicami, miała na sobie wytarte dżinsy. Powiedziałem jej, że ubrała się niestosownie. Na zebrania kobiety przychodzą w sukienkach i spódnicach, tak by nie było widać kolan. Mężczyźni - w garniturach. Z binarnego podziału na płeć wypływają konkretne konsekwencje w postaci rozpisanych ról, tego, co męskie i kobiece, oraz tego, co nienormalne, na co w zborze nie ma miejsca.

W jakim stopniu twoje przekonania o kobietach były kształtowane przez nauki "Strażnicy"?

W zupełnym. Jako 15-latek prowadziłem zebranie wspólnoty. Zebraliśmy się w domu: kilkanaście starszych, doświadczonych kobiet, w tym moja mama, i ja, taki gówniarz. Do dziś pamiętam to uczucie - pomieszanie siły i wstydu. Z jednej strony rozpierała mnie duma, że mam dane coś, co nigdy nie będzie dostępne żadnej z zebranych tam kobiet. Z drugiej strony miałem ogromne poczucie winy - były przecież mądrzejsze ode mnie, bardziej doświadczone. Zastanawiałem się, jak to możliwe, by Bóg chciał, żebym to ja zajmował najwyższe stanowisko na tym spotkaniu tylko ze względu na moją płeć.

Napisałeś tę książkę ku przestrodze?

Chciałbym, żeby została tak odebrana. Nie chciałem dłużej nic ukrywać, to był najsilniejszy pretekst do tego, żeby sięgnąć po tak osobistą historię. Chciałbym, żeby po przeczytaniu tej książki czytelnicy mieli w zanadrzu kilka pytań, które mogą zadać świadkom Jehowy. Szczególnie "zainteresowani" - czyli ci, którzy otworzyli drzwi i zgodzili się na wspólne studiowanie Biblii. Chcę, żeby zapytali, jaki będą mieć status, za co mogą zostać wykluczeni, co naprawdę ich wówczas czeka. Niewiele osób ma świadomość, że odwrócą się od nich dosłownie wszyscy, w których wcześniej znajdowali oparcie. Jeśli ktoś mimo tej wiedzy zdecyduje się być świadkiem, to będzie jego wybór.

Świadkowie Jehowy są często adresatami nienawistnych komentarzy. Sam byłeś w szkole samotny z powodu "kociej wiary". Nie boisz się, że ta książka to pogłębi?

Nie jest moją intencją, by cierpieli pojedynczy głosiciele. Chcę, byśmy poznali system przekonań, który krzywdzi ludzi. Z doświadczenia wiem, że najbardziej zainteresowani rozmową z głosicielem są cierpiący, doświadczający wykluczenia, leczący się z uzależnień, ci, którzy stracili bliskich. Jeśli zatem ta książka choć trochę poszerzy społeczną świadomość tego, na co naprawdę decydują się zainteresowani, bardzo się z tego ucieszę.

Czy coś ci grozi za odsłanianie kulis?

Świadkowie generalnie są przeciwni przemocy - wiedzą, że "miecze przekute zostaną na lemiesze". Już samo to, że mówię o naukach "Strażnicy" jako o naukach grupy ludzi, powoduje, że nie chcą ze mną rozmawiać, spotykać się. Co nie znaczy, że nie otrzymuję czasami pełnych jadu wiadomości.

Robert Rient. Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta

W książce występujesz jako Łukasz i Robert. Od kiedy jesteś tym drugim?

Pierwsza informacja o Robercie pojawia się w moich zapiskach - zeszycie z szarą okładką - w 1991 r. Miałem wtedy 11 lat. Robert pojawił się w pamiętniku, bo korespondował z Łukaszem. Robert mógł więcej, był z założenia starszy, to on pouczał Łukasza, to on mógł się onanizować bez miażdżącego poczucia winy.

Myślę, że wcześniej fantazjowałem o Robercie w sposób bezosobowy. Moja terapeutka uważała natomiast, że nowa tożsamość jest rozdwojeniem jaźni - formą nieradzenia sobie z rzeczywistością. Ona pozostała z niezrozumieniem, ja - z zażenowaniem, że nie umiem tego dobrze wytłumaczyć.

Moja podróż do wolności jeszcze się nie zakończyła. Czuję się wolny od systemu religijnego, a przez to zachęcony do tego, żeby dekonstruować inne ograniczające mnie systemy - np. pojęcia męskości, związku romantycznego, polityki.

Na początku myślałem, że podróż do wolności polega na tym, żeby zbudować siebie od nowa - tyle że opierając się na innym systemie wartości. Zostałem więc fanatycznym wyznawcą psychologii. Teraz rozumiem, że wolność uzyskuje się przez dekonstruowanie tych pojęć, tracenie wiary. To raczej rozbieranie się niż ubieranie. Nagle wokół jest więcej przestrzeni, zachwytu, choć pustki i samotności również.

Jak się zachowywałeś jako fanatyczny wyznawca psychologii?

Po wystąpieniu ze świadków łatwo mi było uwierzyć w psychologię, bo pomagała się chronić i wyrażać siebie - mogłem się złościć, nie pozwalać przekraczać granic. Równocześnie nie zauważyłem, że znów wiem lepiej od innych. Byłem ekspertem od życia. Egotycznym, lekko zarozumiałym "nowym człowiekiem", który potrafi wysłuchać, ale chrząknie, żeby pokazać drugiej stronie "zajmij się sobą", albo spyta, czy na pewno nie chodzi o relację z matką.

Kiedy się zorientowałeś, że znów jesteś fanatykiem?

Po tym, jak rozpadł się mój ponadsześcioletni związek. Dom, wspólny pies, kredyt na 35 lat. Pytałem się, jak to możliwe, bo "przecież wszystko zrobiłem dobrze". Zwolniłem się wtedy z dwóch prac, a z jednej mnie zwolniono. Zacząłem weryfikować przyjaźnie - patrząc na to, w jak wielu pełnię funkcję ratownika, odnajduję się przez pomaganie i jak bardzo głoszę światu "mądrość psychologiczną", samemu nie chcąc dowiedzieć się o sobie niczego ważnego. Dopiero kiedy ponownie straciłem wszystko i wyprowadziłem z Poznania, postanowiłem, że czas przyjrzeć się sobie uczciwiej, i zdjąłem psychologię z piedestału.

Mam wrażenie, że psychologia jest dzisiaj w ogóle nowym bóstwem - w ciągu ostatnich kilku tygodni widziałem co najmniej trzy wydarzenia, w których - na stadionie, na którym spotykają się również świadkowie Jehowy - występuje bóg-coach: mówi ludziom, jak żyć, zbawia.

Dziś myślę, że oprócz pomagania w cierpieniu terapia usypia. Pomaga odzyskać realny obraz idealizowanych lub nienawidzonych rodziców albo obraz siebie jako nie tylko ofiary, również krzywdziciela, ale często zaprasza nie do wolności, lecz do budowania sobie sali więziennej tak, żeby było najwygodniej.

O tylu rzeczach piszesz w "Świadku" bardzo szczerze. Zostało coś jeszcze do opowiedzenia?

W książce nie ma ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Rozbierając się w niej prawie do naga, chciałem zachować dla siebie - mimo wszystko - sporo. Nie ma więc w niej historii miłosnych i tego, co dla mnie znaczyły. Nie ma bardzo ważnej relacji z moim bratem. Nie ma nic na temat tego, o czym chciałbym kiedyś napisać: że czuję się człowiekiem, który nie ma płci. Chyba nie umiem jeszcze o tym opowiadać.

Mam nie pytać?

Spróbuję. Moi rodzice byli pewni, że urodzę się dziewczynką. Mama dokonała jakichś skomplikowanych wyliczeń i wszyscy czekali na mnie jako Martę.

Gdy w końcu lekarz podniósł mnie i zobaczył moje genitalia, oświadczył, że jestem chłopcem. To on mi nadał płeć, sam nie czuję, żebym ją posiadał.

Bliżej mi do świata, który tworzą kobiety, ale nie mam potrzeby przynależeć do niego. Na co dzień używam męskiego rodzaju i strojów - bo się opłacają. Ale wypisałem się ze świata tzw. prawdziwych mężczyzn - związanego z walką, udowadnianiem, zawłaszczaniem, potwierdzaniem, wytrzymywaniem.

Od odejścia ze świadków Jehowy z uwagą badam różne systemy i każdy zbadany znika. To frustruje i cieszy. O tym, że męskość, choć prawdziwa w doświadczeniu, jest wymyślona, wiedziałem. Zdumiało mnie, gdy zniknęła płeć.

Ktoś jeszcze zwraca się do ciebie per Łukasz?

Niektórym było bardzo smutno, kiedy mówiłem, że "Łukasz umarł". Niektórzy uważali, że bycie Robertem jest tylko formą lansu. Dziś jest mi znacznie łatwiej, bo wszyscy poznają mnie już jako Roberta.

Tylko moi rodzice mówią do mnie Łukasz i nie wymagam od nich, żeby to zmienili. Są jedynymi, którzy mają do tego prawo, w końcu wybrali dla mnie to imię. Ono nie jest złe, ma po prostu inną historię.

Robert Rient - dziennikarz, pisarz, debiutował powieścią "Chodziło o miłość". Urodził się i dorastał w Szklarskiej Porębie. Właśnie pojawiła się jego książka non-fiction "Świadek" 

sekty założonej w Stanach Zjednoczonych Ameryki Pólnocnej przywitajmy serdecznie wręczając Im do ręki obrazek Świętego Andrzeja Boboli.

DZIEDZICE, OŚWIĘCIM ROK 1938

https://www.youtube.com/watch?v=UeraPkdHdOQ


Reportaż filmowy z uroczystości sprowadzenia do kraju relikwii św. Andrzeja Boboli. Wędrówka relikwii chrześcijańskiego rycerza kresowego po ziemiach polskich przy adoracji tłumów wiernych w każdym mieście w drodze do Warszawy i miejsca wiecznego spoczynku w kaplicy Jezuitów przy ulicy Rakowieckiej.

Powitanie relikwii na stacji w Zebrzydowicach. Msza przed kościołem w Zebrzydowicach. Przystanek i msza w Dziedzicach. Przystanek i msza w Oświęcimiu. Postój w Libiążu. Uroczystości w Krakowie. Uroczystości w Warszawie.

Józef Haller (generał Wojska Polskiego), Adam Stefan Sapieha (arcybiskup metropolita krakowski), Edward Rydz-Śmigły (marszałek Polski), Eugeniusz Felicjan Kwiatkowski (minister skarbu, przemysłu i handlu), Tomasz Stefan Arciszewski (polityk, poseł na Sejm), Aleksander Kakowski (arcybiskup metropolita warszawski), Ludwik Maria Łubieński (hrabia), Ignacy Mościcki (prezydent Polski), August Hlond (arcybiskup), Warta (adiutant pułkownik), Stefan Starzyński (prezydent Warszawy), Julian Spitosław Kulski (wiceprezydent Warszawy), Zygmunt Słonimski (prezydent Warszawy), Maria Mościcka (pierwsza dama)


361. rocznica męczeńskiej śmierci św. Andrzeja Boboli

Wiesław Bojarczuk

16 maja br. mija 361-sza rocznica męczeńskiej śmierci wielkiego polskiego świętego, jezuity Andrzeja Boboli ( 1591-1657 ). Mimo, że urodził się w podkarpackiej Strachocinie był kojarzony z Kresami, zwłaszcza z Janowem Poleskim i Pińskiem ( obecnie Białoruś).

Sposób w jaki Andrzej Bobola upomniał się o swoją cześć, stanowi przestrogę dla wszystkich, którzy powątpiewają w istnienie tego typu zjawisk, z drugiej zaś strony podkreślają Jego doniosłą rolę w duchowym orędownictwie nad naszym krajem.

 Duchowe pojawienie się w Strachocinie to nie był pierwszy przypadek [ o czym na końcu] , gdy święty Andrzej „interweniował” w swojej sprawie. Dopominał się bowiem o należną mu część wielokrotnie i w sposób bardzo intensywny. Już 40 lat po swojej męczeńskiej śmierci, kiedy niemal zupełnie o nim zapomniano, święty ukazał się rektorowi kolegium jezuickiego w Pińsku. Kiedy w 1702 roku ksiądz ks. Marcin Godebski modlił się o pomyślność dla przeżywającej trudności szkoły ukazał mu się nieznany jezuita, przedstawił jako Andrzej Bobola, i zapewnił, iż będzie miał klasztor w opiece pod warunkiem, że jego ciało zostanie odnalezione i otoczone odpowiednią czcią. Aby ułatwić spełnienie tego żądania zakonnik dwukrotnie wskazał miejsce swojego spoczynku. Po trzech godzinach pracy wykopano z ziemi trumny z łacińskim napisem: „Ojciec Andrzej Bobola z Towarzystwa Jezusowego przez Kozaków zabity”. Jak wielkie musiało być zaskoczenie kiedy po otwarciu trumny ujrzano zwłoki, zachowujące świeży wygląd ze wszystkimi śladami tortur.

A należy pamiętać, że męki jakim poddano Andrzeja Bobolę należały do szczególnie okrutnych, podobne do tych jakie zadawali ludności polskiej na Wołyniu w latach 40-tych XX stulecia banderowscy oprawcy. Bicie nahajami, kopanie i wielokilometrowy bieg z rękami przywiązanymi do pary koni stanowiły jedynie preludium do okrutnej kaźni, która miała czekać jezuitę. Jej najokrutniejsza część rozegrała się w miejskiej rzeźni w Janowie Poleskim. Rządni krwi oprawcy wcisnęli męczonemu duchownemu na głowę uplecioną z gałązek dębowych koronę. Policzkowanie szybko przerodziło się w zadawanie brutalnych, wybijających zęby uderzeń pięścią. Udręczone ciało wylądowało na stole, na którym przypalano je żywym ogniem. Na miejscu tonsury kozacy wycięli mu ciało do kości, zaś z pleców zdjęli skórę wykrawając na nich krwawy „ornat”. Rany posypali sieczką, a następnie odcięli męczonemu nos, uszy i wargi, a pod paznokcie wbili drzazgi. Nie mogąc już dłużej znieść niezłomnej postawy męczonego kapłana, który mimo straszliwego bólu nieustannie trwał przy świętej wierze, powtarzając : „Jestem księdzem katolickim kapłanem. W tej wierze się urodziłem i w niej też chcę umrzeć. Wiara moja jest prawdziwa i do zbawienia prowadzi. Wy powinniście żałować i pokutę czynić, bo bez tego w waszych błędach zbawienia nie dostąpicie. Przyjmując moją wiarę, poznacie prawdziwego Boga i wybawicie dusze swoje” . Okrutni oprawcy wyrwali Andrzejowi Boboli język wycinając w karku otwór. Ciało szarpane drgawkami powieszono głową w dół. Po dwóch godzinach dalszych tortur odcięto je, a dowódca oddziału około godziny trzeciej po południu, dwukrotnym uderzeniem szabli w szyję zakończył te nieludzkie męczarnie dobijając zakonnika.

Dla Rusinów i Kozaków o. jezuita był wrogiem najgorszego sortu. Jako znany „duszochwat” odnosił duże sukcesy w przywracaniu ludności prawosławnej na łono Kościoła Świętego, stąd taka opozycja i nienawiść. W owym czasie na Polesiu, zamordowano ok. 40 innych jezuitów. Królestwo Polskie w obliczu wojny polsko-rosyjskiej, potopu szwedzkiego oraz powstania wznieconego przez Bohdana Chmielnickiego nie było w stanie zapewnić bezpieczeństwa wszystkim swoim poddanym.

Odnalezione dzięki nadprzyrodzonej interwencji udręczone ciało, owinięto w nowe prześcieradło, okryto sutanną, czarnym ornatem i przełożono do nowej trumny, którą umieszczono na rusztowaniu w środku krypty. Wieść o cudzie szybko rozeszła się po Polesiu. Ludność chcąca oddać hołd Andrzejowi Boboli przypominała sobie opowieści snute przez ojców o heroizmie jezuickiego kapłana. Niezłomny kapłan potrafił także odwdzięczyć się współbraciom za spełnienie jego prośby. Szwedzi grabiący Rzeczpospolitą nie zniszczyli Pińska, a epidemia, która pochłonęła w tym czasie wiele tysięcy istnień ludzkich ominęła tę ziemię.

 Interwencja Andrzeja Boboli zakończona odnalezieniem jego ciała nie była ostatnia. Po stu latach trwania lokalnego kultu zamordowanego przez kozaków kapłana, jezuita ponownie przypomniał się Polakom.

 W 1819 objawił się dominikaninowi Alojzemu Korzeniewskiemu. Zakonnik po dłuższych modlitwach zanoszonych w intencji odzyskania przez Polskę niepodległości ujrzał postać, która przedstawiła się jako Andrzej Bobola. Ojciec Korzeniewski otrzymał polecenie spojrzenia przez okno, wówczas jego oczom ukazała się – zamiast znajomego widoku wirydarza wileńskiego klasztoru – rozległa równina. Widok ten miał przedstawiać, jak powiedział Andrzej Bobola, ziemię pińską, gdzie dostąpił „chwały cierpień męczeństwa za wiarę Chrystusową”. Wkrótce widok uległ gwałtownej zmianie – równinę pokryło walczące zaciekle wojsko. „Gdy skończy się wojna, którą widzisz, wtedy, królestwo Polski zostanie przywrócone przez miłosierdzie Boże, a ja zostanę w nim uznany jako główny patron” – usłyszał o. Korzeniewski.

Zadanie uczynienia z Andrzeja Boboli patrona do najłatwiejszych nie należało, nie był on bowiem wówczas nawet beatyfikowany. Do zakończenia przedłużającego się m. in. z powodu kasaty Jezuitów i rozbiorów Polski procesu doszło dopiero 24 czerwca 1853 r.

 Sprawa patronatu nad Polską powracała wielokrotnie podczas dramatycznych wydarzeń, których nie brakowało w historii naszej Ojczyzny. W 1920 r. w obliczu sowieckiego zagrożenia relikwię ręki bł. Andrzeja obnoszono w procesji po ulicach Warszawy. W 1922 r. do zbadania zwłok znajdujących się wówczas w Połocku przystąpili sowieci. Próbowano „naukowo” potwierdzić religijne oszustwo. Bolszewicy wyjęli ciało z trumny i cisnęli nim o ziemię. Ku ich zdziwieniu zwłoki nie rozsypały się. Po miesiącu, ciało pod eskortą zawieziono do Moskwy i ukryto w magazynie gmachu Wystawy Higienicznej Ludowego Komisariatu Zdrowia. Rok później wykupili je dyplomaci watykańscy w zamian za dostawy zboża dla głodujących Rosjan. Poprzez porty w Odessie, Konstantynopolu i Brindisi ciało męczennika dotarło do Rzymu i zostało złożone w kościele Il Jesu.

Sprawa patronatu ponownie zaistniała po kanonizacji, która miała miejsce w Rzymie 17 kwietnia 1938 roku. Starania biskupów polskich przerwał jednak wybuch II wojny światowej. Ognik nadziei na szczęśliwe doprowadzenie jej do końca tlił się przez niemal cały okres komunistycznego zniewolenia jakiemu po 1945 roku uległa Polska.

O potrzebie uznania świętego za Patrona Polski przypomniano również po ogłoszeniu w 1957 r. przez papieża Piusa XII w trzechsetną rocznicę chwalebnego męczeństwa św. Andrzeja Boboli w encyklice Invicti athletae Christi (Niezwyciężony Atleta Chrystusa). W papieskim dokumencie zawarto m. in. odezwę do narodu polskiego z wezwaniem do nieugiętego trwania przy religii i Kościele:

Niechże więc idąc za jego świetlanym przykładem nadal bronią ojczystej wiary przeciw wszystkim niebezpieczeństwom, niech usiłują obyczaje do norm chrześcijańskich dostosować, niech to sobie mają mocnym przekonaniem za największą chwałę swojej Ojczyzny, jeżeli przez nieugięte naśladowanie niezachwianej cnoty przodków to osiągną, żeby Polska zawsze wierna była dalej „przedmurzem chrześcijaństwa”. Zdaje się bowiem wskazywać „historia, [...] jako świadek czasów, światło prawdy [...] i nauczycielka życia”, że Bóg tę właśnie rolę narodowi polskiemu przeznaczył. Niechże więc mężnym i stałym sercem usiłują tę rolę wypełnić, unikając wrogich podstępów i zwalczając przy pomocy łaski Bożej wszystkie przeciwności i próby. Niech spoglądają na nagrodę, jaką Bóg obiecuje tym wszystkim, co nie szczędząc wysiłków z najwyższą wiernością i gorącą miłością żyją, działają i walczą dla zachowania i rozszerzenia na ziemi Bożego Królestwa pokoju.

Trzeba było jednak czekać, aż do 2002 roku kiedy to święty Andrzej został drugorzędnym Patronem Polski (oznacza to m.in. iż w kościelnej liturgii nie przysługuje mu „uroczystość”, a jedynie „święto”).

Choć do uroczystego sprowadzenia ciała świętego męczennika z Rzymu do Warszawy doszło w czerwcu 1938 roku, to do lat osiemdziesiątych XX wieku w jego rodzinnej Strachocinie mało, lub z goła nikt nie upominał się o należyte upamiętnienie świętego. I znów święty Andrzej musiał wziąć sprawy w swoje ręce.

 Przez lata kolejni lokatorzy strachocińskiej plebanii byli świadkami niepokojących zdarzeń.

Proboszczowie i ludzie przebywający na plebanii słyszeli dziwne odgłosy. Tajemnicza zjawa siadała na łóżku, ściągała kołdrę, stąpała pod drzwiami, spadały lampki, brewiarz, z pustego chóru zleciał kamień, huśtał się żyrandol w kościele. Księża bali się mieszkać na plebanii, a jeden z nich w nocy uciekał nawet na drzewo. Wspominali o nich m. in. Wiesław Kielar, siostrzeniec ks. Władysława Barcikowskiego, proboszcza w Strachocinie w latach 1912-1942, oraz ks. Ryszard Mucha, proboszcz w latach 1970-1984. Ten ostatni szczególnie dotkliwie przeżył potkania z „nieznanym przybyszem zza światów”.

Jak relacjonował – obejmujący w niecodziennych okolicznościach probostwo – ks. Stanisław Niźnik : „przyjmuje się, że to z powodu wydarzeń na plebanii, ks. Ryszard podupadł na zdrowiu. Pojawiająca się i znikająca postać nigdy nie czyniła krzywdy ks. Ryszardowi. Jedynie przypominała, że czegoś oczekuje. Problem sprowadzał się do odkrycia prawdy, o nieznanej postaci, której strój sugerował, że jest kapłanem. Długa czarna sukmana, ciemna broda i smukła sylwetka - oto charakterystyczne cechy pojawiającej się osoby. To wszystko wiemy z przekazów ks. Ryszarda. Ludzie nie bardzo wierzyli w to, co przeżywał proboszcz, a odwiedzający go koledzy, nie zawsze z uwagą słuchali jego opowiadań. Stan zdrowia kapłana ulegał pogorszeniu, aż przyszła poważna choroba i ks. Ryszard znalazł się w szpitalu”.

 Także i swemu następcy święty Andrzej nie zamierzał dać spokoju. Usłyszałem pukanie, a później poczułem mocne uderzenie w prawe ramie. Zobaczyłem nad sobą zwalistą postać w czarnej sutannie. Była druga w nocy. W pierwszej chwili pomyślałem, że to napad na plebanii- tak wspomina swoje pierwsze „spotkanie” z Andrzejem Bobolą ks. Stanisław Niźnik. Opisane gwałtowne interwencje powtarzały się przez następne cztery lata. W nocy 16 na 17 maja 1987, zjawiająca się postać na pytanie duchownego: Kim jesteś i czego chcesz? - odpowiedziała: „Jestem Święty Andrzej Bobola. Zacznijcie mnie czcić w Strachocinie”. Kiedy ksiądz S. Niżnik podjął się realizacji tego wezwania nękające go wizje ustąpiły.

Relikwie świętego Andrzeja Boboli trafiły do Strachociny 16 maja 1988 roku i zostały umieszczone na nowo wybudowanym ołtarzu w prezbiterium kościoła. Od tego dnia kult z każdym rokiem rozwija się bardzo dynamicznie i obejmuje coraz to większą rzeszę wiernych. Św. Andrzej jest tutaj postrzegany jako skuteczny orędownik ludzkich modlitw a same początki kultu wzbudzają ludzką ciekawość i prowadzą ich do Strachociny.

https://www.youtube.com/watch?v=QPL4qcFCLos


https://www.youtube.com/watch?v=EaFL_nthsbE




W lipcu 2015r. odwiedziłem to niezwykle miejsce. W zwykły dzień roboczy zastałem je jako oazę ciszy i refleksji. W centrum zadbanego parku znajduje się tzw. Bobolówka, gdzie odbywają się uroczystości lub są odprawiane nabożeństwa. Można też pomodlić się w ciszy za wstawiennictwem świętego. Poniżej kaplicy znajdują się dróżki tajemnic bolesnych św. Andrzeja i Pana Jezusa. Ok. 0,5 km dalej znajduje się murowany kościół pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej, który od niedawna stał się sanktuarium św. Andrzeja Boboli na prawach diecezjalnych oraz klasztor Sióstr Franciszkanek Rycerstwa Niepokalanej obsługujących to miejsce.

Opisana wyżej historia ukazuje trudną do zaakceptowania dla wielu prawdę, że Niebiosa ingerują w naszą rzeczywistość. „Upartość” świętego Andrzeja Boboli w dążeniu do objęcia jego osoby należytą czcią powinna być wyraźnym ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby zafałszować jego prawdziwą tożsamość. Można domniemywać, że jest to ostrzeżenie skuteczne.

Andrzej Bobola wciąż pozostaje bowiem świętym bardzo niewygodnym. Trudno się dziwić – jego radykalizm i zapał w niesieniu wszystkim bez wyjątku Świętej Wiary Katolickiej kłócą się z tak silnie promowaną dziś tendencją do dialogu ekumenicznego i zawierania kompromisów z „wierzącymi inaczej”. A przecież Andrzej Bobola został bestialsko zamordowany właśnie dlatego, że na żadną ugodę iść nie chciał, a dialog uznawał za słuszny jedynie wtedy, gdy mógł w jego ramach bez skrępowania głosić prawdy Wiary. Prawdy które tak bohatersko bronił św. Andrzej Bobola zostały potwierdzone przez św. Jana Pawła II w jego ostatniej encyklice „Dominus Iesus”, którą opublikowano tuż przed jego śmiercią. Jej głównym przesłaniem jest bowiem jedyność i powszechność zbawcza Jezusa Chrystusa i Kościoła Katolickiego.


Zakorzeniony w historii Polski i Kresów Wschodnich. Przyjaciel ludzi, zwierząt i przyrody. Wiara i miłość do Boga i Człowieka. Autorytet Jan Paweł II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo