Artur Bazak Artur Bazak
3344
BLOG

Dysydenci a sprawa polska

Artur Bazak Artur Bazak Polityka Obserwuj notkę 37

Na inicjatywę grupy dysydentów pod przewodnictwem Joanny Kluzik-Rostkowskiej patrzę z mieszaniną nadziei i sceptycyzmu.

Próba „wbicia klina między PO i PiS" przez tzw. liberałów, do których dołączą być może muzealnicy to jedna z poważniejszych prób przełamania duopolu dwóch partii postsolidarnościowych, które zabetonowały scenę polityczną. Chęć wprowadzenia trzeciego języka politycznego i wyjście poza ograniczoną ofertę programową dzisiejszego PiS i PO wydaje się taktycznie słuszna i niezwykle potrzebna, ponieważ wielu wyborców nie ma swojej reprezentacji politycznej i dokonuje wyboru negatywnego.

Jednak to, co wzbudza moją nadzieję i sympatię (głównie ze względu na ewentualny udział w projekcie grupy ludzi, którą zwykło określać się muzealnikami, w imieniu której głos zabrał jeden z twórców „Teologii Politycznej") napawa mnie jednocześnie sporym sceptycyzmem.

1.Po pierwsze, dotychczasowe próby stworzenia alternatywy PiS i PO kończyły się porażką i słabym poparciem wyborców. I to nie tylko dlatego, że system partyjny jest szczelny w wyniku finansowania partii z budżetu państwa, a dwie główne partie zagospodarowały cały prawicowy elektorat. Jest wiele osób, które ma poglądy zbliżone do Marka Jurka i brakuje im reprezentacji politycznej w postaci partii konserwatywnej, katolickiej i nowoczesnej (patrz ostatnie teksty Tomasza P. Terlikowskiego). A mimo to oddaje głos na jednego z dwóch liderów głównych partii.

Już choćby to powinno dać idącym tą samą drogą do myślenia. Nowej partii politycznej nie stworzy się tylko metodami PR, magicznymi sztuczkami spin doktorów, sukcesu wyborczego nie zagwarantuje samą obecnością w mediach, ponieważ dzisiejsze zainteresowanie mediów jest podszyte nieukrywaną wprost radością z osłabiania PiS-u. Walenie w PiS, jak  w bęben tego sukcesu także nie wróży. Bez finansowego zaplecza, struktur partyjnych i lokalnych oraz codziennej, żmudnej partyjnej roboty, a przede wszystkim poważnej, wyrazistej wizji programowej wejście do przyszłorocznego parlamentu jest mało prawdopodobne.

Siłą i jednocześnie słabością dwóch głównych partii są karne struktury partyjne oraz wyrazisty niekwestionowany przywódca, który rządzi partią na sposób autorytarny. Robi to zarówno Donald Tusk jak i Jarosław Kaczyński. Z tą różnicą, że lider Platformy morduje aksamitną wstążeczką, a swoje „ofiary" Kaczyński „rozrywa na strzępy" publicznie ku wielkiej radości telewizyjnej gawiedzi.

Jeśli poważnie traktować zarzuty wobec obecnego kierownictwa PiS o to, że uczyniło ze swojej partii fundusz emerytalny, to jak należy rozumieć programowe nierządzenie Donalda Tuska, które jest najwyraźniej obliczone na jakąś unijną synekurę bez oglądania się na stan państwa i gospodarki, jaki się po sobie zostawi?

Jarosław Kaczyński stawia sprawę otwarcie: dla niego najważniejsze jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy smoleńskiej i pociągnięcie do odpowiedzialności politycznej, a może i karnej osób odpowiedzialnych za pośrednie przyczynienie się do tej tragedii. Drugim celem jest zagwarantowanie zrównoważonego rozwoju wszystkich regionów Polski. Dla Donalda Tuska celem, kto wie, czy nawet nie ważniejszym niż się powszechnie sądzi, jest także wyjaśnienie tej katastrofy w taki sposób, żeby odpowiedzialność za to, co się stało 10 kwietnia spadła na ludzi, którzy dzisiaj nie mogą się już bronić. Chcąc nie chcąc, realizuje tym samym cel zbieżny z interesem Moskwy. Strategii zrównoważonego rozwoju przeciwstawia plan Michała Boniego, zakładający rozwój opierający się na wielkich metropoliach, które mają za sobą pociągnąć inne regiony kraju.

Jak widać z powyższej, mocno uproszczonej rekonstrukcji zasadniczych celów dwóch liderów największych partii, ich spór nie sprowadza się tylko do kwestii osobowościowych (szaleństwo Kaczyńskiego i resentyment Tuska), ani do rzekomych intencji (chęć podpalenia Polski oraz obsługa dobrobytu Polaków tu i teraz). Walka rozgrywa się na o wiele wyższym poziomie. Stawka jest bardzo wysoka, bowiem od tego, w którą stronę pójdzie wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej oraz od sytuacji portfela klasy średniej, będącego efektem stanu państwa i gospodarki (na co zwrócił słusznie uwagę Andrzej Urbański) zależy przyszłość polskiej demokracji i kierunku w jakim wszystko się potoczy.

Tusk i Kaczyński nie spoczną dopóki nie dopną swojego celu. To realny kontekst, z którego muszą sobie zdawać liderzy nowych ruchów politycznych, które chcąc przełamać monopol POPiS-u. Nie chodzi tylko o to, że następcy Tuska i Kaczyńskiego będą porządkować gruzy, które po sobie pozostawią dwaj nienawidzący się liderzy polityczni. Oprócz pobojowiska pozostaną im być może w spadku fundamentalne wyzwania, przed jakimi stoi obecnie polskie państwo.

Osobną kwestią, wymagającą zupełnie odrębnego tekstu, jest kontekst międzynarodowy, od którego nie da się uciec. Wystarczy w tym miejscu wspomnieć starą prawdę, że Polską rządzi geografia i historia. Kto jak nie muzealnicy powinni o tym wiedzieć najlepiej.

2. Po drugie, jeśli przyjąć spekulacje medialne za prawdziwe, ruch Joanny Kluzik-Rostkowskiej miałby skupiać te nurty polityczne, które wypadły z, bądź zostały zmarginalizowane w głównej partii opozycyjnej. Poza tym wspólnym doświadczeniem odrzucenia łączy je programowo czasem niewiele. Dotychczas Jarosław Kaczyński spinał te nurty w jedno, a ich liderzy grali na swojego lidera. Kolejne rozstania ze środowiskami spoza ścisłego grona dawnego PC nie osłabiały – jak wieszczyła większość komentatorów – partii Jarosława Kaczyńskiego.

Czy dzisiaj jest możliwe stworzenie PiS-u light, opartego o sojusz często luźno powiązanych ze sobą nurtów politycznych (liberałowie, muzealnicy, spin doktorzy, Ludwik Dorn, może ktoś jeszcze) pod przewodnictwem Joanny Kluzik-Rostkowskiej? Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle trudna.

Ale już teraz widać problemy, jakie się będą piętrzyły przed taką koalicją dysydentów z PiS: łatwo kwestionowane przywództwo, wielonurtowość, która jest wartością samą w sobie, ale w walce o władzę często okazuje się balastem oraz ewentualna zdolność koalicyjna z którąś z partii rządzących w przyszłym parlamencie. Zakładam, że bliżej programowo dysydentom do PiS niż do PO. Sęk w tym, że już zdążyły paść słowa, po których trudno sobie taką współpracę wyobrazić biorąc pod uwagę stopień emocji po jednej i po drugiej stronie oraz rozpoczynający się właśnie spór o to, kto lepiej realizuje testament śp. Lecha Kaczyńskiego. Wbijanie klina między PO i PiS może skończyć się skazaną na porażkę próbą wbijania klina między Jarosławem i Lechem Kaczyńskim.

Jeśli dobrze rozumiem przesłanie tekstu Marka Cichockiego (który odbił się szerokim echem w mediach i został przez większość odebrany jako polityczny gest muzealników zapoczątkowujący tworzenie nowej partii) to autorowi „manifestu muzealników" nie chodziło o danie sygnału do budowy partii, która zawalczy o miejsce w przyszłym parlamencie. Cichocki zachęca raczej do stworzenia warunków możliwości dyskusji ludzi, którzy nie zachowują się jak sfora biegająca za jednym lub drugim liderem dwóch głównych ugrupowań politycznych. Jednym słowem nawołuje do cierpliwego budowania alternatywy.

Czy to jest naiwność czy przejaw dalekowzroczności i realizmu czas pokaże. Na pewno warto mieć w pamięci w tym kontekście los Jana Rokity, który w roku 2005 r. reprezentował reformatorskie i konserwatywne oblicze PO, będące gwarantem koalicji z PiS do czasu aż Donald Tusk uznał, że Rokita już mu do niczego nie jest potrzebny. Udział muzealników w nowym projekcie politycznym nie jest przesądzony, ale w tym układzie mogą zostać sprowadzeni do roli kwiatka do kożucha. A znając wrażliwość części z nich na zagadnienie podmiotowości politycznej, nie pozwolą się sprowadzić do recenzenta czy żyranta reakcyjnej polityki antypisowskiej pod kierunkiem ludzi, których głównym celem jest pognębienie Zbigniewa Ziobro z liderką, która dzieli się swoimi przemyśleniami na temat przejęcia władzy w PiS z Januszem Palikotem na tajnym spotkaniu (jeszcze tego nie zdementowała) i której poglądy na sprawy ważne dla każdego konserwatysty są, mówiąc oględnie, kontrowersyjne.

Obserwując to wszystko, nie można też uciec od, być może ułomnych, historycznych analogii. W Polsce stanisławowskiej również działały grupy reformatorów, na których w końcu oparł się ostatni król wolnej Rzeczypospolitej, kiedy uchwalano Konstytucję 3 maja. Sęk w tym, że niejednokrotnie z winy obu stron reformatorzy i król Staś dawali się wcześniej  wiele razy rozgrywać przeciwko sobie przez...ambasadora „Jej Wysokości Cesarzowej Rosji" Katarzyny Wielkiej. Występując w słusznej sprawie, nie umiejąc rozpoznać do końca zagrożenia płynącego z zewnątrz, stworzyli historyczną Uchwałę Rządową, która została obalona rok później w wyniku konfederacji targowickiej i najazdu wojsk rosyjskich. Nie dalej jak trzy lata później Rzeczpospolita Obojga Narodów przestała istnieć. A następnym pokoleniom żyjącym 123 lata pod zaborami na otarcie łez pozostała pamięć o drugiej na świecie spisanej konstytucji, będącej ucieleśnieniem tego, co najlepsze w polskim myśleniu oświeceniowym.

 

opublikowano w : www.wPolityce.pl

Artur Bazak
O mnie Artur Bazak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka