Bazyli1969 Bazyli1969
3337
BLOG

Dlaczego topnieją szeregi katolików?

Bazyli1969 Bazyli1969 Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 92

Największym ślepcem jest ten, kto nie chce przejrzeć.
J. Saramago

image

„Albo Kościół wychodzi do ludzi albo nie jest to Kościół” - tak podczas jednego z wywiadów odrzekł papież Franciszek na pytanie o gorączkę trawiącą współczesny Kościół. Niby prawda. Niby... Gdy organizm gorączkuje należy przyjąć, iż coś w nim szwankuje i czym prędzej postawić diagnozę przyczyn takiego stanu rzeczy. Równie ważnym jest jednak zaordynowanie odpowiedniego leku, który zdoła uleczyć i przywrócić normalność. Mamy więc sytuację polegająca na tym, że dzisiejszy Kościół, rozumiany jako zhierarchizowana instytucja, jak i wspólnota wszystkich wiernych, słabnie w oczach. I to przywódca duchowy rzymskich katolików potwierdza. Niestety nie daje jasnej odpowiedzi na pytanie o medykamenta, które należałoby zastosować. Co więcej, nie zachowuje się na wzór doświadczonego, odpowiedzialnego oraz budzącego zaufanie lekarza, ale w poszukiwaniu rozwiązania niecierpliwie wertuje podręczniki i zasięga opinii specjalistów od suplementów diety. Czy tego oczekuje pacjent? Śmiem wątpić. Widząc co się dzieje woli zatem poszukać innego specjalisty lub skorzystać z oferty tzw. medycyny naturalnej. Takie – w gruncie rzeczy zrozumiałe – zachowanie  budzi zdziwienie niezdecydowanego medyka, który przyczyny własnej porażki upatruje nie w sobie, lecz po stronie chorego. Rzecz jasna nie mam możliwości zaprezentowania własnej oceny sytuacji głowie mojego Kościoła, ale napisać kilka zdań na ten temat z pewnością nie zaszkodzi.

Mogłoby się wydawać, iż obecne harce odprawiane w Kościele rzymskokatolickim przez część duchownych – w tym najważniejszych - mają charakter ekstraordynaryjny. To błędny pogląd. Jeśli bowiem spojrzymy wstecz i przypatrzymy się kilkuset gospodarzom Stolicy Piotrowej poprzedzającym obecnego papieża, to wielu z nich winniśmy uznać nie za namiestników Chrystusa na ziemi ale raczej za reprezentantów księcia piekieł. Brzydota czynów popełnianych przez duszpasterzy w tiarze była wielowymiarowa i dotyczyła zarówno ducha jak i ciała. Zdarzali się przywódcy chrześcijańskiego Zachodu skłonni przychylać ucha ku zwolennikom gnozy, dla utrzymania władzy naginać odwieczne zasady, z powodu osobistych skłonności do nowinkarstwa lub na żądania możnych majstrować przy doktrynach wypracowanych przez Ojców Kościoła, a nawet dokonywać autorskiego „tłumaczenia” Wulgaty… bez poprawnej znajomości łaciny. To jednak nie wszystko.

Dopóki Kościół zmagał się z wszechstronną opresją, dopóty trzymał fason. Aż po IV stulecie przywódcy duchowi (na ogół) swoimi zachowaniami dawali przykład przyzwoitego życia i tym samym byli wzorami zachowania dla mas poszukujących odpowiedzi na odwieczne dylematy targające ludzkimi duszami. Realia uległy zmianie i Kościół męczenników przemienił się w Kościół tryumfujący. W ten sposób stał się magnesem dla wszelkiej maści koniunkturalistów, abnegatów, cyników i – co tu kryć?! -zbrodniarzy. Wierni spoglądali zatem na papieży o wybitnie giętkich kręgosłupach praktykujących symonię, nepotyzm czy handel odpustami. Słynny okres „pornokracji” (schyłek IX - początek XI w.) to apogeum upadku. To wtedy właśnie gospodarze Watykanu wspólnie z kobietami pokroju Teodory, którą dziejopis i biskup Liutprand z Kremony nazwał „bezwstydną dziwką, rozpaloną żarem Wenus", profanowali nieustannie Stolicę Piotrową. Takim był Benedykt IX zwany „jurnym buhajem”, Jan XII wierzący w to, że dobre duchy chroniące go przed szatanem tkwią w ciałach koni i płacący za wróżby złotymi dewocjonaliami, Jan XIX chcący odsprzedać Bizantyjczykom za sporą gotówkę tytuł patriarchy ekumenicznego czy wreszcie Aleksander VI (Rodrigo Borgia) słynący z zamiłowania do kobiet, pieniędzy, władzy i mordów. Wielu podobnego pokroju oryginałów sprawowało władzę nad Kościołem. Zawsze jednak po fali ekscesów dochodzili do głosu ludzie sprawiedliwi.

Poczynając od Leona I Wielkiego oraz Grzegorza Wielkiego, którzy w obliczu zalewu Italii przez masy barbarzyńskich ludów zdobyli się na głęboką reformę struktur kościelnych i poprzez niebywałą aktywność misjonarską nawrócili całe rzesze pogan, a powierzchownie schrystianizowanych rodaków uchronili przed powrotem do pogaństwa, mamy cały szereg wybitnych postaci przywracających Kościołowi i współwyznawcom sens wiary. Sylwester II, Stefan IX, Grzegorz VII, Innocenty III, Paweł III, Paweł IV czy wreszcie nasz rodak Jan Paweł II. Wszyscy oni stawali śmiało wobec różnorakich zagrożeń i mimo wewnętrznych oporów potrafili dawać dobry przykład wiernym. Wprawdzie czasami płacili za to najwyższą cenę (jak np. Marceli II, który w 1555 r. najpewniej został otruty po wydaniu polecenia o kontroli wydatków stolicy Apostolskiej), ale najczęściej wychodzili ze zmagań zwycięsko.

Jest sprawą oczywistą, iż nawet najbardziej prawy i zaangażowany człowiek nie jest w stanie dokonać sanacji dowolnej instytucji bez istotnego wsparcia. Dlatego w proces reformowania i wzmacniania Kościoła włączyły się takie osobistości jak Benedykt z Nursji, Dominik de Guzman, Giovanni di Pietro di Bernardone czy też Ignacy Loyola. Oni oraz ich współbracia dali z kolei przykład milionom świeckich, co de facto uratowało spuściznę  chrystusową przed całkowitym upadkiem. Warunkiem sine qua non było jednak pojawienie się na samym szczycie człowieka trafnie oceniającego charakter zagrożeń i posiadającego żelazną wolę. Czy dziś go odnajdujemy?

Pamiętam z dawnych lat, duszne a czasem wychłodzone do granic, salki katechetyczne, w których pobieraliśmy nauki o religii. Szkoły zamknięte były dla sióstr i księży, dlatego po lekcjach biegało się, raz czy dwa w tygodniu, do najbliższego kościoła, by przez półtorej godziny uczyć się o sacrum. Najwcześniejsze wspomnienia z tych wydarzeń dotyczą wkuwania na pamięć Głównych Prawd Wiary i Siedmiu Grzechów Głównych oraz kolorowania „świętych obrazków”. Prawdę mówiąc kolejne reminiscencje różnią się niewiele od tych najwcześniejszych. Wciąż dominuje w nich metoda pamięciowo-obrazkowa, która w okresie ponadpodstawowym została wzbogacana o dość płytkie pogadanki o sprawach błahych lub średnio ważnych. Nie przypominam sobie aby któryś z duchownych nauczycieli starał się uatrakcyjnić zajęcia poprzez odwołanie do historii religii, porównanie chrześcijaństwa z innymi wyznaniami, wyłuszczenie na czym polega jego wyjątkowość czy wreszcie uwypuklenie znaczenie chrześcijaństwa dla istnienia naszej cywilizacji. Z tej przyczyny na twarzach kolegów i koleżanek dostrzegałem często symptomy znudzenia, znikające tylko wtedy, gdy prowadzący wrzucał kwestie związane z życiem rodzinnym i… wiernością małżeńską. A przecież osoby w wieku lat 16 czy 18 można było potraktować choćby trochę poważniej. Tak się nie stało i zdecydowana większość z nas (sądzę, że to prawidłowość ogólnopolska) ukończyło religijną edukację właśnie na poziomie pamięciowo-obrazkowym. Taka „produkcja” chrześcijan była i jest  łatwa oraz masowa, ale nieprzyjemnie i z daleka cuchnie „chińszczyzną”.

Dlaczego wspomniałem powyżej o dwóch kwestiach? Uczyniłem to, gdyż obecny kryzys w Kościele postrzegam jako pochodną tych właśnie zjawisk. Brak silnego, przywiązanego do tradycji i wyrazistego  przywódcy na Tronie Piotrowym to wielkie nieszczęście. Tolerowanie, a nawet delikatne wspieranie, eksperymentów z amazońskimi bożkami, kapłaństwem żonatych mężczyzn i kobiet, romansowanie z antyspołeczną władzą  oraz uznawaniem dewiacji seksualnych za normalność (tak orzekli niedawno niektórzy biskupi niemieccy), to w swej naturze działania antychrześcijańskie. W ten sposób Watykan, zamiast latarnią umożliwiającą ludziom odnalezienie się w ciemnościach i uratowanie życia,  staje się czerwoną latarenką wskazującą żądnym wrażeń adres, pod którym mogą zaspokoić swe najdziwniejsze pragnienia. Podobnie zaniechania w wychowywaniu młodych pokoleń spowodowały (i powodują), że ludzie wchodzący w dorosłość bardzo łatwo zamieniają pachnącą lasem żywą choinkę na plastikową, a potem zastępują ten symbol papierowym substytutem z marketu lub rezygnują z niego w ogóle.

Nie mam pojęcia co powoduje papieżem Franciszkiem i sporą grupą kościelnych dostojników. Czy obecne delirium to efekt ich przemyśleń, czy też skutek działań otoczenia z dawnych i obecnych czasów? Wiem jednak, że gra idzie o wielką stawkę. Jest nią bowiem nie tylko Kościół jako instytucja i Kościół jako wspólnota. Gra toczy się bowiem o kształt, a nawet samo przetrwanie naszego świata. Sił, którym marzy się stworzenie nowego człowieka, wolnego od zasad, wiary w siłę wyższą i rozterek na temat - mieć czy być, jest całe mnóstwo. Do niedawna jedną z redut skutecznie broniących się przed nimi był Kościół rzymskokatolicki. Dziś Kościół zmierza ku samozagładzie lub – w najlepszym razie – rozłamowi. Nadziei na ratunek nie można przecież upatrywać w dostosowywaniu się do najniższych instynktów, plebejskich upodobaniach i szukaniu zwolenników w szeregach wrogów. Przy jednoczesnym zrażaniu do siebie przyjaciół i sympatyków. Wszystko to wygląda na lichą ekranizację pijackiego snu.  W efekcie brakuje naprawdę niewiele by świat stał się dobrym miejscem do życia dla ludzi bez właściwości, bezwolnych konsumentów, sybarytów, egoistów, prostaków i ochoczych uczestników nieustannego wyścigu szczurów. Dla pozostałych będzie brakować miejsca. Chyba, że w Kościele instytucjonalnym znajdą się odważni gotowi zawrócić z krętej ścieżki i pójść drogą wskazaną przez wielkich poprzedników. Czy jest to tylko pobożne życzenie czy uzasadniona nadzieja - niebawem się przekonamy.


Link:

https://www.youtube.com/watch?v=Z_2b4N4gzds




Bazyli1969
O mnie Bazyli1969

Jestem stąd...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo