Bazyli1969 Bazyli1969
2672
BLOG

Freud patrzy na Białystok i zaciera ręce

Bazyli1969 Bazyli1969 LGBT Obserwuj temat Obserwuj notkę 66

„[…]Pacjenci są tylko hołotą. Jedyną rzecz, do której pacjenci się nadają jest pomóc psychoanalitykowi utrzymać się i dostarczyć materiału do teorii. Jasne, że nie potrafimy im pomóc. To jest terapeutyczny nihilizm. Niemniej kusimy pacjentów, ukrywając te wątpliwości i wzmacniając ich nadzieję na wyzdrowienie.”
Z. Freud [„Dzienniki” S. Fenencziego]

image

Ciekawa sprawa, ale gdy poszukiwałem fotki pasującej do wpisu przeżyłem spore zaskoczenie. Ilość zdjęć, portretów, kolaży oraz rysunków ukazujących fizis Zygmunta Freuda zdaje się niepoliczalna. Nic dziwnego, wszak postać to znana, a niekiedy poważana. Niestety, nie znalazłem ani jednego przedstawienia, na którym ojciec psychoanalizy byłby uśmiechnięty. Czy brak radości na obliczu Freuda to przypadek czy wynik jego ponurego usposobienia? Nie wiem. W każdym razie wydaje się to bardzo wymownym. Ale do rzeczy…

Lawina opinii dotyczących ideologii LGBT oraz wydarzeń w Białymstoku wciąż się toczy. Odnoszę wrażenie, że niebawem zasypie nasze głowy i na długo pozostanie tematem dyżurnym, przynoszącym korzyści ideologicznym macherom i szkody tłumom naiwniaków. Tak się prawdopodobnie stanie, ponieważ - o ile wiem - nikt nie zwrócił uwagi na prawdziwe źródło zamieszania. Wspomina się o mniej lub bardziej tajemniczych inspiratorach, lecz nie dotyka sedna problemu. A moim zdaniem nie tylko należy, ale bezwzględnie trzeba, przyjrzeć się nie tyle pierwszoplanowym aktorom nawołującym do fermentu, ale sięgnąć tam gdzie wzrok nie sięga, czyli do świata zmarłych.

Nie jest tajemnicą, że  aktywiści w rodzaju Biedronia, Nowackiej, Zandberga czy Czarzastego, to tylko najmici. „Dający” twarze, lecz poza tym nic więcej, gdyż bełkot przez nich prezentowany dowodzi, iż nie rozumieją nawet tego o czym mówią. Prawdę powiedziawszy to immanentna cecha lewactwa, które ochoczo podchwytuje wszelkie idee mogące podważyć istniejący porządek, ale nie jest w stanie pojąć ich sensu. Ten zaś, dla średnio bystrego obserwatora -  tj. rzadkiego osobnika w szeregach rewolucjonistów - jest oczywisty. Zamieszanie, podzielenie, tumult, drenaż mózgu, polaryzacja opinii, krew… Wszak w mętnej wodzie…

Wiadomo, że do przeprowadzenia rewolucji nie wystarczy zapał i głupota. Potrzebne są również pieniądze. Dziś wiadomo, kto wspiera ideologię LGBT i nie pozwala zemrzeć z głodu grupie kondotierów spod znaku tęczowej flagi. O tym zaś, kto dostarcza ideowego paliwa nie pamiętamy. Zadawalamy się już nawet nie pozorem, ale jego substytutem, wierząc, iż tak brutalny i antyspołeczny plan byliby w stanie wymyślić nadwiślańscy pseudo-politycy gardłujący na wyścigi o równości, wolności i  demokracji w różnych tzw. progresywnych mediach. To nieszczęsne zaniechanie, gdyż sprowadza dyskusję na manowce i poprzez to uniemożliwia danie skutecznego oporu chorej „tęczowej filozofii”. Przecież trudno uwierzyć, iżby maszerujący w  paradach nieszczęśnicy zdawali sobie sprawę z tego, że na wzór dawnych proletariuszy są specyficzną odmianą mięsa armatniego. Tym bardziej naiwnością byłoby założenie, że wiedzą - czyje idee propagują. Nie od rzeczy będzie zatem wskazanie spiritus movens zamieszania.

„Zygmunt Freud urodził się 6 maja 1856 roku w Příborze, pochodził z rodziny niezamożnych, nieortodoksyjnych Żydów. W 1873 roku rozpoczął studia medyczne na Uniwersytecie Wiedeńskim. Po zakończeniu nauki pracował w Laboratorium Fizjologii i Neurologii Uniwersytetu Wiedeńskiego jako asystent Ernsta Wilhelma von Brucke, następnie praktykował w Szpitalu Powszechnym w Wiedniu. Po wyjeździe do Paryża w 1885 roku, gdzie uzupełniał naukę pod kierunkiem Jeana Martina Charcota. Niezmącony, wyjątkowo płodny okres działalności naukowej Zygmunta Freuda trwa w najlepsze do początków dyktatury nazistowskiej w Niemczech. W międzyczasie nasz bohater publikuje dziesiątki książek i artykułów.  Zyskuje sławę światowego autorytetu z dziedziny psychologii, psychoanalizy i psychopatologii. Amerykański „The Time” z 1999 roku umieszcza Freuda wśród 100 największych umysłów stulecia na pierwszym miejscu!”

Jego prace stosunkowo szybko stały się obowiązkowymi lekturami dla studentów na całym świecie, a powstające niczym grzyby po deszczu gabinety psychoanalityczne zapełniały całe tabuny pacjentów. Rzesze adeptów nowej teorii usilnie propagowały ją w ośrodkach akademickich oraz wśród wpływowych i często zblazowanych elit. Ze szpalt popularnych gazet wylewało się morze zachwytów nad nową metodą zgłębiania tajemnic człowieczych. Wybuchła prawdziwa histeria. Freud zyskał status nieomal proroka, którego nauki miliony spragnionych spijały z ust. Niewielu podnosiło zastrzeżenia co do „naukowości” tez ponurego filozofa i wskazywało na tragiczne rezultaty diagnoz oraz stosowanych przez niego i jego uczniów terapii. Ich głosy nikły jednak żałośnie w przestrzeni publicznej niczym rozkazy bosmana podczas nawałnicy. Narodziła się freudowska „religia”. I tak jest zasadniczo do dziś.

Jedną z najciekawszych prac Z. Freuda jest „Kultura jako źródło cierpień”. Uważam ją za najciekawszą, bo najostrzej pokazuje pustkę ideową oraz prawdziwy cel jego działalności. Już na samym początku eseju napotyka się na dziwaczną nomenklaturę w rodzaju „uczucia oceanicznego”, która w zamyśle autora ma rozjaśniać przekaz, a tak naprawdę skutecznie go zaciemnia. Jest to znany zabieg wszelkiego rodzaju hochsztaplerów, którzy celowo nie nadają ostrości pojęciom i dzięki temu mogą w nie wciskać dowolną i zmienną treść.

Dużo ważniejszymi od braków metodologicznych są fałszywe przekazy adresowane do odbiorcy, mające za zadanie zdemolować świat wyznawanych wartości i udowodnić, że modele społeczne, funkcjonujące od setek czy tysięcy lat, są w istocie szkodliwe i opresyjne. Nic to, że dzięki nim ludzie żyją lepiej, bezpieczniej, na sposób jako tako uporządkowany. Świat realny nie ma znaczenia, gdyż liczy się tylko przekonanie autora wykoncypowane w jego głowie. Jako świetny przykład takiego podejścia może posłużyć taki fragment: „Pewne wydaje się jednak to, że piękno pochodzi z dziedziny doznania seksualnego.”. No i masz babo placek! Rzecz jasna w niektórych przypadkach tak mogło się zdarzyć (u dewiantów?), lecz jakie doznania seksualne przeżywa człowiek zapoznając się z majestatem Himalajów, nurkując przy Wielkiej Rafie Koralowej czy wpatrując się w rozgwieżdżone niebo? Podobnie skrzywiony obraz maluje Freud w przypadku religii, o funkcji której mówi tak: „Technika, jaką się [religia] posługuje, polega na tym, że degraduje wartość życia i w obłędny sposób zniekształca obraz świata realnego – przesłanką tego jest zastraszenie inteligencji.”. Hmm… No dobrze, a skoro nie religia to co w zamian?

Freud na to pytanie udzielił  jednoznacznej odpowiedzi: nieskrępowana niczym realizacja popędów! Człowiek szczęśliwy i wolny, to ten, który wyzbywając się pęt religijnych i kulturowych rzuca się na głęboką wodę doznań seksualnych. To ponoć kwintesencja człowieczeństwa, szczęśliwie i odważnie ujawniona ludzkości przez wiedeńskiego mędrca. Czy mają obowiązywać jakiekolwiek obostrzenia? Ależ tam! Precz z rodziną, małżeństwem, konwenansami… Nawet zakaz kazirodztwa, stanowiący z oczywistych przyczyn tabu od czasów pierwotnych, nazwał „być może najpoważniejszym okaleczeniem, jakiego doznało życie miłosne człowieka na przestrzeni dziejów”. Profesor J. Hartmann nie był zatem pierwszy.

Generalnie „Kultura jako źródło cierpień” jest lekturą fascynującą. Przede wszystkim dlatego, że dowodzi, iż cała ideologia LGBT wywodząca się z bajań i urojeń sławnego badacza, to proch i pył. Nic więcej. Freud własnymi wynurzeniami dowiódł niezbicie swej niekompetencji i pogardy dla ducha. Był przekonany, tak jak wszelkiej maści komunistyczni destruktorzy, iż człowiek to jeno zbiór komórek połączonych włóknami białkowymi. Nie rozróżniał pożądania i miłości. Był na to ślepy i tą ślepotą zaraził miliony ludzi.

Uśmiechy, kolory i muzyka towarzyszące przelewającym się przez nasz kraj (i nie tylko) paradom, mają pokryć zionącą pustką ideową otchłań. Zgodnie zresztą z marketingową zasadą, że liczy się przed wszystkim opakowanie. Gdy ciekawość lub potrzeba sprowokuje do zajrzenia do środka pudełka, znajduje się tam wielkie… nic. Wchodzenie zatem w polemikę z reprezentantami tęczowych środowisk z nadzieją na wymianę racjonalnych argumentów i nakłonienia do opamiętania, jest po prostu intelektualną masturbacją. Kto tego nie chce zrozumieć, ten sam sobie szkodzi.

Na koniec wspomnę, że zdobycie wiedzy o tym, kto stoi za ekscesami środowisk LGBT i skąd czerpią one wzorce, daje przyjemny komfort. Dzięki niemu staje się jasnym po której stronie winien stanąć przyzwoity człowiek. I dlatego mierzi mnie eufonia „autorytetów” odbierających białostocczanom prawa do obrony prawdy i odwiecznych wartości duchowych. Wciąż jednak, niczym użądlenie osy, doskwiera pytanie: dlaczego teraz Polska stała się areną ofensywy  „nieheteronormatywnych”? Ktoś wie?



Linki:
http://www.mhl.elsat.net.pl/jamamijama/Zygmunt%20Freud%20-%20Kultura%20jako%20%9Fr%F3d%B3o%20cierpie%F1.pdf
https://www.bbc.com/news/magazine-29251040





Bazyli1969
O mnie Bazyli1969

Jestem stąd...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo