Bazyli1969 Bazyli1969
2781
BLOG

Kilka uwag o zawartości „Hubala” w „Pokłosiu”

Bazyli1969 Bazyli1969 Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 147

Nie ma sztuki bez idei.
Evo Hashtagger

image

 – „Fajny film wczoraj widziałem.”
 – „Momenty były?”
– „No masz! Najlepiej jak...”


Tego nie da się zapomnieć. Zabawne, lecz nie głupie, dialogi Mańka i Jędrka dotyczyły produkcji, które budziły zainteresowanie, kontrowersje i emocje, ale jednocześnie były pewnego rodzaju dziełami sztuki. Co ciekawe, dwaj niezapomniani dyskutanci, sporo miejsca i energii poświęcali rodzimym produkcjom. Tak więc obok „Bulwaru zachodzącego słońca” czy „Powiększenia”, komentowali również „Wesele” i „Potop”. Obawiam się, że gdyby dziś postanowili powrócić na antenę, musieliby zadowolić się filmami stworzonymi poza naszymi granicami. No, może nie do końca, ale prawie całkowicie.

Polskie kino dogorywa. Na tym właściwie wypadałoby skończyć, ale każdy mógłby mi zarzucić, że nie jest to prawdą, ponieważ biznes filmowy jakoś tam się kręci. Zarabiają reżyserzy, aktorzy, dystrybutorzy, producenci… Zgoda. Nie chodzi mi jednak o to, iż jakaś totalnie denna komedyjka pozwoliła autorowi scenariusza spłacić kredyt za nowe auto, a kolejnej „nadziei polskiego kina” udało się za honorarium pojechać do Los Angeles na urlop i w dzielnicy filmowej obfotografować się z manekinem Roberta De Niro.  Rzecz w tym, że z polskiej kinematografii uleciał duch.

Wyprodukowanie interesującego obrazu nie wydaje się wyczynem ekstraordynaryjnym. Przecież nawet Duńczykom udało się zrealizować  - w kilku odsłonach - jakoś tam zabawną opowiastkę o nieudacznych złoczyńcach („Gang Olsena”), a Argentyńczykom wbijający w fotel thriller („Sekret jej oczu”). To są jednak wypadki przy pracy. Całkiem miłe i godne szacunku, lecz osobliwe. Podobnie w naszym kraju zdarzają się filmy głębokie, mądre i profesjonalnie wyprodukowane a przy tym dające rozrywkę i zwrot  zainwestowanych pieniędzy. Ale to też białe kruki. Dlaczego tak się dzieje?

Widzę tu dwie przyczyny. Pierwsza jest prozaiczna i wynika z płytkości pojmowania rzeczywistości przez osoby decyzyjne. Według nich wystarczy małpować  Hollywood i recepta na sukces gotowa. To jednak rozumowanie pozbawione podstaw. Raczej nie z braku talentu, bo garstkę twórców i aktorów, którzy potrafiliby stanąć na wysokości zadania, w kraju nad Wisłą dałoby się znaleźć, ale przede wszystkim z powodu ograniczeń technicznych, finansowych i… mentalnych.

 Nie mam zamiaru znęcać się nad „polską szkołą efektów specjalnych”, nad nagrywaniem letnich ujęć w pejzażu dojrzałej jesieni, nad klejeniem scen masowych za pomocą siedmiu statystów i jednego komputera, nad ciasnymi kadrami, nad  jakością dźwięku przypominającą zakłócane audycje „Radia Wolna Europa”… To byłoby bicie piany, bo jak jest, każdy widzi i słyszy. Znacznie poważniejsza dolegliwość uwiła sobie gniazdko w głowach ludzi trzymających władzę i środki. Dotyczy to zarówno tzw. niezależnych mecenasów, jak i tuzów okupujących stołki PISF-u.

Od obu środowisk aż bije minimalizmem. Zerkają do zestawień budżetowych i jeśli wychodzi, że istnieje szansa wyciśnięcia z 3 mln złotych dodatkowych 30%, to z uśmiechem na ustach inwestują w produkcje, które człowieka myślącego przyprawiają o skręt kiszek. I to wcale nie z rozbawienia!  Wprawdzie obrońcy dzisiejszego filmowego modus operandi zakrzykną, iż takie filmy - jaka publiczność, lecz tak naprawdę to droga do nikąd. Nie daje bowiem nikomu prawdziwego zadowolenia, ani prawdziwych pieniędzy. Tak jak i nie pozwala na rozwinięcie skrzydeł i zdobycie uwielbienia publiczności. A przecież o tym winien marzyć każdy artysta.

Drugi powód zapaści jest – w mojej opinii – znacznie poważniejszy. A to z tej przyczyny, że nie wynika z charakteru poszczególnych decydentów, ale z przyczyn kulturowo-cywilizacyjnych. Otóż tzw. środowisko inteligencji twórczej znane jest od lat ze swobodnego podejścia do zagadnień narodowych. Oczywiście nie całe i nie wszystkich. Nie mniej ten typ ludzi zdominował polską kinematografię i za Chiny Ludowe nie chce jej wypuścić ze swych rąk. O ile w morzu popeliny pojawiają się całkiem perełki poświęcone zagadnieniom społecznym i ogólnoludzkim, w rodzaju „Placu Zbawiciela” oraz „Długu”, o tyle obrazów dotyczących spraw naszej polskiej wspólnoty w kontekście historycznym powstaje bardzo niewiele. Z bólem, ale trzeba to przyznać, że są to zwykle filmy słabe lub wyjątkowo słabe. A przecież także ten rodzaj widowiska, poza przesłaniem ważnym dla nas, może stać się całkiem porządną maszynką do nabicia kabzy. Pomijam „Waleczne serce”, „Szeregowca Ryana” czy „Ostatniego Mohikanina”. Równie udane produkcje powstają przecież poza USA (rosyjski „Admirał”, czeski „Ciemnoniebieski świat”, francuski „Królowa Margot”). A w Polsce lipa! Podejmowane próby to albo de facto przewały finansowe („Quo vadis” – spalone 76 mln zł!), albo seriale zapychające luki w grafiku programowym pomiędzy jednym a drugim show publicystycznym („Korona królów”). Przykre, ale tak to widzę.

Osobiście sądzę, że  stać nas na nakręcenie tzw. superprodukcji, z wartka akcją, profesjonalną grą aktorską, wciągającym tematem, przyzwoitym dźwiękiem oraz miłosnym wątkiem, scenami batalistycznymi i uniwersalnym przesłaniem. Gdyby jednak – w co nie wierzę – taki projekt przekraczał polskie możliwości, to co stoi na przeszkodzie by pokusić się o stworzenie dużo tańszego serialu na wzór „Czarnych chmur”? Odpowiedź jest prosta: ludzie, których nie obchodzi przeszłość i wzmacnianie duchowe polskiej wspólnoty. Ba, niektórzy z nich gardzą wręcz tym wszystkim co ma jakikolwiek związek z polską przeszłością. No chyba, że można wytknąć jej prawdziwe lub wydumane ciemne karty.

Parę dni temu jedna ze stacji telewizyjnych wyemitowała „Hubala”. Film B. Poręby jawił się w latach siedemdziesiątych jako nowe otwarcie. Polacy zmęczeni nachalną komunistyczną propagandą i trudami dnia codziennego pragnęli otrzymać coś, co przypomni im o tym, że byli narodem wielkim, mieli nietuzinkową przeszłość i własnych bohaterów. Czuli, że po to aby nie stać się homo sovieticus, muszą zaczerpnąć soków z samych korzeni. Wydarzenia jakie zaistniały w latach 1968 i 1970, umożliwiły realizację oczekiwań. Oczywiście w ograniczonym zakresie, lecz jednak. Powstały m.in. takie produkcje jak: „Potop”, „W pustyni i puszczy”, „Ziemia obiecana” czy właśnie „Hubal”. Sam pamiętam jak z wypiekami na policzkach obserwowałem galopujących husarzy i zaciskałem dziecięce kciuki za powodzenie misji Kmicica. To właśnie wtedy zakochałem się na zabój w barwach biało-czerwonych…

Przechodząc do sedna… Odnoszę wrażenie, że bez podjęcia wyzwania polegającego na reanimacji kinematografii, polska łagodna rewolucja polegająca na odbudowie siły państwa i narodu będzie buksować w miejscu. Nie można odmówić znaczenia działaniom w zakresie gospodarki, polityki społecznej i obronnej przedsiębranym przez obecną władzę. Dobrze, że następuje poprawa bytu i wzrost bezpieczeństwa obywateli. Problem w tym, że kontynuowanie tego „marszu” bez wsparcia go czynnikiem ideowym może spowodować niepożądane skutki i w praktyce doprowadzić do zatomizowania społeczeństwa. Za jakiś czas – co daj Boże! -  będzie ono zasobne, a może nawet syte, ale nieczułe i obojętne na dobro wspólne jakim jest Rzeczpospolita.

Krzątanina wokół odebrania nam lub wepchnięcia pod przysłowiowy muł atrybutów godnościowych trwa od dawna. Doskonałym przykładem na potwierdzenie tego spostrzeżenia są przypadki związane z powstawaniem wspomnianego filmu „Hubal”. Reżyser dobierał ekipę starannie, cyzelował scenariusz i konsultował z żyjącymi jeszcze podkomendnymi majora Dobrzańskiego wszystkie szczegóły. Chciał – na ile oczywiście mógł – przedstawić prawdziwy obraz tamtych wydarzeń. Nie wszyscy się na taką projekcję godzili. Choćby D. Olbrychski, który w taki sposób „doradzał” Porębie: „Wiesz, ja początek widziałbym tak, że siedzi pijany oficer, ledwo widzi, jeszcze chce szklaneczkę. Nagle ją odtrąca, zrywa się i woła: „Na koń”!” Narracja z „Lotnej” siedziała w głowach  aktorów nawet tego formatu co odtwórca roli Karola Borowieckiego. A to wszystko za sprawą loży szyderców.

Wspomniani szydercy nie złożyli broni. Co rusz raczą nas połajankami i nawołują do ekspiacji za wyimaginowane przestępstwa. Czym bowiem są filmy w rodzaju „Pokłosia”, „Idy”, „Kleru” czy ostatnio „Polityki”, jeśli nie próbami obrócenia Polaków w niewolników grzechu? Według mecenasów i reżyserów tych widowisk nie ma w nas nic jasnego i dobrego. Zarówno dziś, jak i nie było w przeszłości. Polacy to jedynie żyjący w brudzie oraz nędzy Janusze i Grażyny, marzący o wyjeździe na Zachód, którzy z bezsilności i braku perspektyw co jakiś czas ujawniają w dzikim szale swą zwierzęcą naturę. Są mętami Europy, a ich kraj to anus mundi. Tak właśnie wygląda w przewadze współczesne polskie kino.

Tak dalej być nie może. Trzeba najzwyczajniej w świecie wziąć byka za rogi i wspomóc ludzi dobrej woli przy tworzeniu filmów opowiadających z rozmachem o chwalebnych kartach naszej historii. Jestem pewien, że to się opłaci. Tak, jestem pewien, bo dla tych, którzy piali i pieją z zachwytu nad faktem, że „Kler” W. Smarzowskiego obejrzało 5 mln widzów, mam smutną wiadomość: „Hubala” B. Poręby obejrzało… 12 mln ludzi! Nie wiem, czy ten wynik  da się poprawić. Ufam jednak, że nowe filmy w tego rodzaju poetyce, stać się mogą przyczynkiem do powrotu polskiej kinematografii do czasów świetności. No, ale żeby tak się stało państwo nie może ograniczać się do roli kibica. To naprawdę zbyt poważna sprawa.


Link:
https://majorhubal.pl/index.php?d=strona_aktualnosci_pokaz&id=166





Bazyli1969
O mnie Bazyli1969

Jestem stąd...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura