pink panther pink panther
4417
BLOG

Jak zaczynali twórcy nowoczesnej - pamiętnik z okopów wojny z przemysłem.

pink panther pink panther Społeczeństwo Obserwuj notkę 44

Sierżanci   kolonialni  znowu gotowi do akcji. Spisali się świetnie likwidując w ciągu 10-15 lat 3 miliony miejsc pracy w przemyśle i są z tego dumni. Zaprosił ich kapitan, dał napić się wódki i poklepał po plecach.  Polecił adiutantowi wydać koperty.  W drodze wyjątkowej łaskawości obiecał, że ich dzieci mogą przyjechać do pracy: w służbówce są do czyszczenia buty.

Młody pan Petru tego nie pamięta. Za młody. Ale opowiedzieli mu starsi, obwieszeni medalami: „za rozwalenie przemysłu zbrojeniowego”, „za tanią wyprzedaż przemysłu cementowego” czy „za  popieranie importu i blokowanie eksportu”.  Wyraził gorliwie chęć służenia i dostał swoją szansę.

Niczego już nie będzie „rozwalał” – bo nic już „nie ma”. On będzie z kolegami sierżantami pilnował, aby „nic nie powstało”. Żadne nowe fabryki  w kluczowych przemysłach służących przemysłowi lekkiemu i usługom: metalowego, hutniczego, energetycznego, stoczniowego, cementowego. Nigdy więcej. Na razie pan Petru jest „doradcą” i „ekspertem” co w neokolonialnej nomenklaturze odpowiada stopniowi – kaprala.

Robota szykuje się łatwa: wsadzanie ustawowego kija w szprychy, sraczka, pardon, inflacja przepisów – to dla rasowego biurokraty pływającego od lat w mętnej wodzie- pestka. I nękanie lokalsów, którzy coś tam jeszcze ośmielają się produkować.

Teraz tylko musi przekonać trochę młodych, nie pamiętających wczesnych lat 90-tych, że to, co wówczas się w gospodarce polskiej wydarzyło, wydarzyć się musiało i wydarzyć się powinno było. I dzięki temu „jest świetnie”. A kto chce, aby „dalej było świetnie” – musi poprzeć  ten kolejny wspaniały projekt polityczny „ludzi sukcesu” i „ludzi przyzwoitych”. Taki sojusz  „pięknych i mądrych”.

Przypomnijmy zatem młodym, jak to było. Najlepiej na jakimś przykładzie z życia wziętym. Oto fragment pamiętnika znalezionego w okopach wojny  z polskim przemysłem, w wyniku czego zniknęła praca  10 pokoleń Polaków. Wojny prowadzonej przez sierżantów neokolonialnych w początku lat 90-tych, oficjalnie występujących jako „ministrowie III RP”.

„ .. Zaczynał się kolejny zwyczajny dzień w przemyśle ciężkim( hutniczym, metalurgicznym, cementowym, chemicznym, rafineryjnym).  Na dyspeczerce  o 7.00 nic wstrząsającego: produkcja bez zakłóceń, załadunki  zgodnie z grafikiem, tylko nie dojechał wagon z czymś tam i trzeba szukać. A szef  pakowni standardowo usiłuje wymówić angielską nazwę firmy, dla której ładuje towar do pociągu, który pojedzie do portu. Statek w drodze.  Nuda. Pijemy kawkę, podpisujemy kwity i  idziemy na zarząd.

Prezes wszedł mocno wścieknięty.  Właśnie dostał telefon z ministerstwa. Jadą do nas eksperci zagraniczni aby dokonać  „analizy konkurencyjności firmy” i że trzeba współpracować czyli udzielać informacji. Mają przyjechać za 3 dni o godzinie 10. Spotkanie w Sali konferencyjnej. Chyba już coś mu w tym ministerstwie wcześniej wyjaśnili „co i jak” bo zarządza, że mają się stawić reprezentanci wszystkich pionów: produkcji, handlu, finansów, remontowcy, główny technolog i księgowa i kto tam jeszcze. Brakuje tylko zaproszenia dla straży przemysłowej.

Nadszedł historyczny dzień. Oczywiście telefony i tony kwitów więc spóźniam się 15 minut. Wchodzę do sali: wokół stołu siedzi 30 nastroszonych osób „od nasz” i jeden pączuś lat 25-28 w garniturku – u szczytu stołu.  Przed każdym paczka papierów formatu A-4. Jakieś tabelki do wypełnienia.

Jest jedno wolne miejsce, wciskam się koło pączusia.  Okazuje się, że w piętnastej minucie historycznego spotkania facet jest już  w fazie wyjaśniania, jak wypełniać tabelki.  Chyba nic im nie powiedział: po co to, dla kogo i co z tego będzie.  Może chociaż powiedział – jak się nazywa.

No to korzystam ze świeżo nabytej umiejętności  w zakresie asertywności na  naradach biznesowych po treningu zaordynowanym osobiście przez gubernatora Teksasu (na zlecenie wojewody) i wcinam się  w sam środek przemowy. Pytam: kim jest, kogo reprezentuje i w jakim celu przeprowadzane jest to prześwietlenie fabryki.  Że niby taki niewychowany ale za to ciekawski jestem. Odpowiedź jest taka, że jest przedstawicielem renomowanej zagranicznej firmy konsultingowej  „pracującej dla ministerstwa” a sam jest świeżym absolwentem uniwersytetu i pracuje dla tej światowej firmy konsultingowej. Acha. Widać, że jego zadaniem jest: rozdanie tabelek, nastraszenie, że mają być wypełnione wszystkie okienka i to w terminie. I że nie wolno ściemniać w tych tabelkach ,bo i tak to wyjdzie na jaw.

 Patrzę na „tabelki”: swoje i sąsiadów.  Produkcyjny ma wypisać produkcję w układzie rocznym, normy zużycia, zdolność produkcyjną poszczególnych ciągów etc., handlowy: wypisać dane sprzedaży i zakupów : ilość, cena, wartość „wg klientów”, główny technolog: ma opisać cały proces technologiczny  w najdrobniejszych szczegółach. A kadrowiec ma podać stany zatrudnienia we wszystkich komórkach organizacyjnych, stany zatrudnienia na zmianach, strukturę: wiekową, wg wykształcenia, płci i „stosunku do służby wojskowej”. 
W normalnych warunkach  ujawnienie takich danych (np. dane o sprzedaży wg klientów czy jakieś węzły technologiczne) to prosta droga „pod prokuratora”. Technolog, którego wszyscy posądzali, że „jest z KGB” – twierdzi, że nawet KGB takich danych nie żądało. Handlowiec z wyrazem jawnego buntu na twarzy.

No  więc, zanim młody pączuś mógł kontynuować instruktaż, zadaję mu pytanie (bardzo pokornie z góry przepraszając, że przerywam mu pracę na rzecz szczęścia ludzkości)- w jaki sposób te dane będą zabezpieczone aby nie dostały się w ręce konkurencji.  Bo są to dane w najwyższym stopniu – wrażliwe.  I on odpowiada, że „…to gwarantuje międzynarodowa renoma jego firmy..”. Ona ma podobno taki potwornie wysoki prestiż, że absolutnie nie pozwoli sobie na wyciek danych bo „utraciłaby prestiż”.  Zwracam mu uwagę, że jego firma jest tak ”światowa”, że „utrata prestiżu na wschód od Odry- to dla całego świata – małe miki. Pytam dalej: no ale jednak jeśli dane wyciekną, co dla nas oznacza: niepowetowaną stratę, to jak oni  nam zadośćuczynią. Odpowiedź za tyle złota, ile pączuś waży: „..firma go zwolni…”.  No to ja mu podle odpowiadam, że „za takie dane, to on będzie mógł skoczyć z tej firmy na brylantowym spadochronie i nie pracować do starości”. Oburzył się w sposób mało przekonujący.
Wszyscy obecni na sali byli wdzięczni za ten niewielki akt sprzeciwu, ale też wiedzieliśmy, na czym stoimy: minister odpowie „przed Bogiem i historią” a my możemy, jak się zmieni władza, „pójść pod prokuratora”.

Tak więc stanęło przed nami zadanie w typie „kwadratura koła”: jak nie dać danych i nie pokazać jawnego buntu, który skończy się wylaniem natychmiastowym.

Rozdzwoniły się telefony po branży. Do „lanczu” wszyscy wiedzieli, że  „brygady Marriotta” „
wylądowały we wszystkich czterdziestu/pięćdziesięciu firmach branży z tymi samymi tabelkami. Przekleństwa mieszały się z jednym pytaniem. Leninowskim: co robić. Żeby nie dać danych.

Spryciarz z południa powiedział, że oni będą fałszować.  To było niestety w związku z układem danych w tabelkach bardzo łatwe do wykrycia: w pewnym momencie coś tam przestawało się bilansować.  

Zaczęła się gra na zwłokę. Wszyscy patrzyli na te tabelki jak na osobistego wroga. Prezes wyznaczył jednego wiceprezesa „do kontaktów z firmą konsultingową” i po otrzymaniu tabelek z firmy – przekazania całości „wysokim przedstawicielom”. Wszystkim ulżyło poza wiceprezesem, który nagle znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia: był „czarnym Piotrusiem”, który musiał te tabelki podpisać.  A główny technolog z góry zapowiedział, że „w życiu tych danych nie da”.

Branża rozesłała wici, że trzeba się spotkać i pogadać.  Temat jeden: jak się bronić. Właśnie na naszych oczach – popłynął przemysł zbrojeniowy. Wszystkie dane o polskim przemyśle zbrojeniowym były do kupienia za 100 dolarów na każdym rogu ulicy w Londynie czy Nowym Jorku. To był koniec zbrojeniówki. A wszystko dlatego, że prezesi zbrojeniówki byli wytresowani w posłuszeństwie.  I oddali dane bez oporu.

Tutaj nikt nie chciał oddać skóry tanio.  Faceci się zjechali, ponaradzali i wymyślili najśmieszniejszą rzecz na świecie. Postanowili w krytycznym okresie „zniknąć z ekranu monitora”: wymyślili jakąś konferencję międzynarodową  w takim kraju, że ani faksy, ani telefony – nie są tam odbierane – po czym udali się tam wszyscy. A najbardziej chętnie pojechał ten wiceprezes, co miał podpisywać tabelki. 

A główny technolog nadal  trzymał „karty przy orderach”. Odpowiedzialny za zbieranie wypełnionych tabelek był jakiś dział „najmądrzejszych ekonomistów teoretycznych”, których kierownik był typem „szalonego bibliotekarza”: totalnie roztargniony i totalnie nieśmiały.


Ponieważ koleżkowie nie zabrali mnie „na konferencję” bo nie piję i „ktoś musi podpisywać bieżące kwity” –  „szalony bibliotekarz” przychodził  czasem się wyżalić, że już zjechały „koleżanki pączusia”, jakieś inne „studentki” i „wywierają na niego presję o te tabelki”.  A technolog i handlowy – nie dali mu nic. 

Mówię mu: co się przejmujesz. Odpowiedz, że nie masz i że jest ci przykro.

No i nadszedł dzień, że  wpadł z rozwianym włosem i szaleństwem w oczach. I z błaganiem, aby zejść na dół do tej jego kanciapy, bo „te studentki na niego krzyczą”. Że co? Facet, mówię mu, masz lat 40 i jesteś  mężem i ojcem oraz kierownikiem poważnego działu,  co ci może jakaś siksa nakrzyczeć. Obśmiej ją.  Ja jestem już po robocie i mam swoje bardzo niestety pilne zajęcia. 

Ale to był mój kumpel z młodych lat i prawie płakał.

No dobra, mówię, zagramy „w austriacką biurokrację”. Schodzimy na dół, jak w nastroju detektywa Marlowe: z cynicznym błyskiem w oku i gotowością do ciętych ripost.

Wchodzimy do kanciapy a tam dwie laski, które można o wiele rzeczy posądzać, ale nie o „konsulting w branżach przemysłów ciężkich na świecie”.  Wściekłe, zniecierpliwione i  gotowe do straszenia.
Pytam, w czym problem i w czym mogę pomóc. Zaznaczam, że sprawa mnie nie dotyczy, bo tymi tabelkami zajmuje się wiceprezes a ja tylko siedzę w biurze po godzinach. A te z krzykiem, że jesteśmy ostatnią firmą w branży, że wszystkie firmy już oddały komplety tabelek (kłamały jak najęte, bo mieliśmy telefoniczny kontakt na bieżąco – nie wszyscy dali). A najstraszniejsze ze wszystkiego, co miało nas powalić na kolana, to fakt, iż „jutro przylatuje o 12.00 z Paryża sam największy ekspert , co ma wziąć wszystkie tabelki do tego Paryża, a nasz główny technolog i handlowy nie oddali tabelek.

Moja odpowiedź rasowego „młodszego zastępcy starszego kasjera na kolei Warszawsko-Wiedeńskiej” brzmiała: drogie panie, co ja mogę. Pan technolog mi nie podlega, a poza tym jest 15.30 i on już wyszedł z pracy. Szalenie mi przykro ale nic się dzisiaj nie da zrobić. Może jutro.

Omal się nie rozpękły i wystrzeliły porcję pogróżek, ostrzeżeń i zawstydzeń.
Czas był kończyć tę zabawę, bo nie dość, że były niegrzeczne, to jeszcze zupełnie  niepraktyczne.  Drogie panie, to jest wasz problem a nie problem mojej firmy, bo my was nie wynajmowaliśmy. Nie mamy z wami umowy. Zgodnie z tym, co mówicie, wasza firma ma umowę z ministrem, to proponuję, abyście sobie wysłały faksa do ministra i poinformowały go o problemie. Może on wam pomoże i porozmawia z tym ważnym ekspertem z Paryża. Zaznaczam, ze nawet jeśli  główny technolog przyniesie tabelki, to ja ich nie podpiszę, bo od tego jest wiceprezes, ale on jest za granicą w egzotycznym kraju, dokąd wezwały go niezwykle pilne obowiązki służbowe i nie ma z nim kontaktu. A tylko on jest upoważniony decyzją zarządu do podpisywania tak ważnych tabelek. Zaniemówiły. 

Jeden zero dla nas.

Następnego dnia nic się nie działo, poza tym, że koleżkowie mieli wrócić za co najmniej 3-4 dni i roboty było po dach.

Jak zwykle dobrym ludziom los sprzyja: gadamy sobie z policjantem od spraw gospodarczych o  jednym kliencie, który świadomie i celowo  nie płaci za dostarczony towar, gadka szmatka.  No i zadaję facetowi „pytanie teoretyczne”: co zrobić w sytuacji, gdy jakaś zagraniczna firma zakontraktowana przez ministra żąda danych, które wedle przepisów polskich są tajne przez poufne.

A on w te słowa: co wy w tej firmie zupełnie przepisów nie znacie?!! Obowiązuje od 1982 r. ustawa, że aby  jakikolwiek obywatel obcego państwa lub zagraniczna firma mogła od was dostać dane , musi mieć zgodę MON  lub MSW. 

Ale przy okazji zgodnie ze starymi zwyczajami PRL zapytał: a co to za firma zagraniczna. I dostał lojalną odpowiedź od lojalnego obywatela.

Pojawiło się światełko w tunelu.  Wraca wiceprezes na potwornym kacu, myśląc o tych tabelkach jak Ludwik XVI przed dekapitacją.  A tu taka ciekawa szansa: zadzwoń, stary do ministerstwa , że niby ty ciemny jesteś i zapytaj ich, czy mają zezwolenie z MON lub MSW na danie tej firmie danych wrażliwych. Bo ty jesteś potwornie praworządny.  Zadzwonił i przyleciał szczęśliwy jak skowronek: urzędniczka/urzędnik  po usłyszeniu o „koniecznym zezwoleniu MON/MSW” zaczął się jąkać i zapewniać, że w zasadzie te dane „to można syntetycznie” a „wogle się nie śpieszy”.

 

 Czyli minister nie dopełnił oczywistego obowiązku przewidzianego przez przepisy prawa. Pewnie nie wiedział, albo uważał, że jemu, kumplowi „światowej firmy konsultingowej”  to można naskoczyć.

No to „zsyntetyzowaliśmy” te tabelki i wysłaliśmy. Czas leciał i po kilku miesiącach przyjechał „inny ważny konsultant” tym razem z Berlina aby zapoznać nas z „wynikami analizy konkurencyjności naszej branży/firmy”. No i zebraliśmy się jak uczniowie czekający na wyniki klasówki. A on, że „mamy średnie koszty wytwarzania” bo „niektórzy produkują taniej” a inni” produkują drożej”.

Zapewne każdy chciałby w tym momencie zobaczyć, ile minister zapłacił „światowej firmie konsultingowej” za te jakże odkrywcze wnioski.  My byśmy mu to powiedzieli za darmo, ale my byliśmy tubylcami w dżungli.

Ponadto niemiecki ekspert zwrócił nam uwagę, że w firmie tej samej wielkości co nasza, pracuje w Holandii – 700 osób a w naszej firmie aż 6000 osób.

Na co zwróciliśmy ekspertowi uwagę, że w kalkulacji kosztów produkcji wedle naszej najlepszej wiedzy pozycja „koszty pracy” stanowi – poniżej 10% a w Holandii i Niemczech – około 20%. Oni płacą swoim robotnikom 10 razy więcej.

Oczywiście nie o to chodziło w tej sprawie, aby z tych tabelek powstała jakakolwiek wiedza. 
Marka firmy konsultingowej miała być podkładką dla ministra, żeby sobie mógł: zamykać, sprzedać, wygasić- firmy tej branży- bez ograniczeń i bez tłumaczeń.

Ale branża już to pojęła wcześniej i zrobiła zrzutkę na wielkie opracowanie na temat „konkurencyjności branży” w polskim instytucie naukowym – za okrągłą sumkę. Nie taką, jaką zapłacił minister, ale dla instytutu to była całkiem przyzwoita kasa. No i na „naszym” opracowaniu były co najmniej cztery nazwiska profesorskie i z pięć doktorskich.  
I się porobiło, bo jak biurokrata dostaje na ten sam temat DWIE analizy i one pokazują przeciwne wnioski i zalecenia (polska analiza sugerowała konieczność rozbudowy branży) – to  ten biurokrata jest ugotowany: sam musi podejmować decyzję i to na własną odpowiedzialność. A cała zabawa „ w przemiany własnościowe” polegała na wywieraniu nacisku na zarządy, żeby same: demolowały firmy, kładły do upadłości, podpisywały wnioski o podział i sprzedaż. A minister, który dawał „zlecenie na zabijanie” – był czysty jak anioł.  

No a tu było inaczej i sprawa się na jakiś czas rozmyła a zgodnie z przewidywaniami „minister nie podjął decyzji” – do końca „swojej misji”. A „analizy” zostały zamknięte w szufladzie a klucz wrzucony do Wisły.
Sprawa miała jeszcze epilog z gatunku kabaretu i groteski:  „światowa firma konsultingowa” za te potworne pieniądze, które zapłacił jej minister z budżetu, miała zaprezentować epokowe dzieło, czyli „syntezę i wnioski”.  No i wedle relacji osób obecnych na wielkim spotkaniu z udziałem przedstawicieli ministerstwa  autorzy opracowania poinformowali, że „zarekomendowali ministerstwu zamknięcie kilku jednostek produkcyjnych”. Przypadkiem były to takie jednostki organizacyjne, które z sukcesem produkowały na eksport i były konkurencyjne dla  firm zachodnich.

Ale się porobiło, bo wstał jeden z przemysłu polskiego i  podziękował ministrowi za bardzo pozytywne podejście do branży, gdyż z tego opracowania widać, że minister chce budować nowe fabryki.
 Ludzie z ministerstwa byli potwornie zdziwieni, że minister chce coś budować i patrzyli na mówcę jak na lekkiego wariata. A ten dokończył myśl w sposób następujący:  widzimy w tym opracowaniu np. wniosek autorów (światowej firmy konsultingowej), że zaleca ministrowi zamknięcie produkcji a w miejscowości X i produkcji b w miejscowości Y. A tych jednostek produkcyjnych tam dzisiaj – NIE MA.

 Więc żeby je zamknąć, trzeba je najpierw wybudować.  Sala złożona ze starych inżynierów, profesorów instytutów branżowych  i związkowców – gruchnęła zdrowym śmiechem i nic nie mogło uratować powagi tego  spotkania.

Nie trzeba dodawać, że ten odważny i dowcipny człowiek zapłacił karierą za te słowa, ale branża została uratowana na lata…”.  Na tym tekst się urywa.

Taki to fragment  pamiętnika  został znaleziony  gdzieś w makulaturze wyniesionej z mieszkania byłego pracownika branży, który wyemigrował z Polski.

A „duch ministra” znowu ożyje, jak należy rozumieć,  w nowoczesnej.pl.

Ciekawski, prowincjonalny wielbiciel starych kryminałów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo