Artur B. Chmielewski, Miami 2018. © Bogna Janke
Artur B. Chmielewski, Miami 2018. © Bogna Janke
Bogna Janke Bogna Janke
7771
BLOG

Artur Chmielewski – NASA, Papcio Chmiel i Polska w kosmosie

Bogna Janke Bogna Janke Badania i rozwój Obserwuj temat Obserwuj notkę 201

Pracuje nad ważnymi projektami kosmicznymi NASA. Inspirował ojca przy tworzeniu „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Uważa, że Polska ma obecnie niepowtarzalną szansę na rozwój przemysłu kosmicznego.

Artura Chmielewskiego spotkałam w lutym tego roku w Miami na Polsko-Amerykańskim Szczycie Przywództwa. Artur od wielu lat mieszka w Kalifornii, ale sercem wciąż jest w Polsce. Swoje doświadczenia chciałby wykorzystać dla kraju.

Kosmosem był zafascynowany od zawsze. Jako dziecko z dachu bloku spuszczał lądowniki, które sam konstruował. Jego ojciec – słynny rysownik i autor komiksów o Tytusie, Romku i Atomku - Henryk Chmielewski nie mógł się nadziwić tej fascynacji.

Od studiów marzył o pracy w NASA i tak się uparł, że ją w końcu dostał. Był jednym z menedżerów projektu misji kosmicznej Rosetta. Obecnie pracuje nad projektem wysłania misji na Tytan.

Kształci młodzież licealną i studentów. Dlaczego tak się dzieje, że polscy naukowcy „wypływają” dopiero w USA? Jak mówi, przyczyna tkwi w podejściu do studenta.

Artur Chmielewski uważa, że Polska ma obecnie niepowtarzalną szansę rozwinięcia przemysłu kosmicznego. Mamy wielki potencjał w ludziach, a obecna technologia pozwala na podbój bez wielkich inwestycji. Szczegóły w rozmowie poniżej.

dziennikarka, wywiad, Bogna Janke

Bogna Janke, Artur B. Chmielewski. © Bogna Janke


Prowadzisz ważne projekty w NASA. Skąd zainteresowania kosmiczno-fizyczne?

Gdy jako dziecko mieszkałem w 4-piętrowym bloku, odkryłem, że można tam wejść przez klapę na dach. Gdy nie mogłem spać, wychodziłem tam i patrzyłem w gwiazdy. Gdy człowiek patrzy do góry, na gwiazdy, nie patrzy ciągle w dół szukając złotówki, którą ktoś upuścił, to jest to przytłaczające, niesamowite, przepiękne. Dlatego tyle jest legend i historii o niebie, o planetach. Człowiek się wtedy zastanawia, że jesteśmy tylko małą kropką w przestrzeni kosmicznej. Co tam innego jest? Czy każda gwiazda, która świeci, to jest słońce i czy dookoła niej są planety z takimi stworkami jak my?

Potem było lądowanie na Księżycu. W Polsce nie było zabawek, były trudno dostępne, więc dzieci same sobie robiły zabawki, grały w kapsle, ścigały się na rowerach. Ja sobie pomyślałem, że zbuduję lądownik i będę go spuszczał z czwartego piętra bloku - tak, aby ładnie wylądował na swoich czterech nogach.

Więc to Ty inspirowałeś ojca - Papcię Chmiela - do wątków kosmicznych w „Tytusie, Romku i A’Tomku”?

Nawet występuję w księdze kosmicznej - oprowadzam Tytusa, Romka i Atomka po centrum NASA. Pracowałem wtedy nad projektem Galileo, który leciał na Jowisza. Ojciec mnie pytał, co robię, ja mu opowiadałem, że pracuję nad instrumentami na ten statek kosmiczny. Oczywiście chodziło o kamery, radary, instrumenty do pomiaru cząsteczek w przestrzeni. A ojciec zrobił statek kosmiczny i były na nim instrumenty: trąbka, fortepian, harmonijka.

Skąd Papcio Chmiel czerpał pomysły na fabułę do komiksów?

Ojciec robił „Tutusa” do „Świata Młodych”. Dwa razy w tygodniu ta kreskówka musiała tam iść. Czasami, tak jak my wszyscy, ojciec był zirytowany, chory, miał czymś zajętą głowę i wtedy pytał przy obiedzie, co oni tam mogą robić? Na juto mam ten komiks dostarczyć! Wtedy cała rodzina rzucała pomysłami. Ja mówiłem: „A może poleca w przestrzeń kosmiczną?” i ojciec odpowiadał „O, fajnie, tego jeszcze nie było”.

Czy Papcio Chmiel miał wyobraźnię związaną z kosmosem? Czy też widział w tych gwiazdach coś więcej?

Gdy rozmawiałem z ojcem, zawsze była to podobna konwersacja i dążyła do tego samego punktu. Tata zawsze mówił: „Po cholerę ty się bawisz w ten kosmos? Byś namalował coś. Byś namalował plakat. Byś napisał książkę jakąś śmieszną, masz poczucie humoru. Po co ty się tym parasz, tym kosmosem!”

Jak to się stało, że znalazłeś się w USA?

Zrobiłem maturę w 1975 r. w LO im. Królowej Jadwigi w Warszawie i wybierałem się na studia w Polsce. Jako pracę maturalną zrobiłem dwa projekty: laser i program komputerowy, który ułatwiał nauczycielom ustalenie rozkładu zajęć. Zainteresował się mną wtedy profesor z Uniwersytetu Michigan. 

Zdobycie materiałów do tych projektów maturalnych nie było w tamtych czasach łatwe. Dzisiaj można kupić w sklepie każdą część. A ja, aby zrobić tubę do lasera, poszedłem do wojska i dostałem od nich specjalny plastik, z którego ją zrobiłem. Potrzebne mi było zasilanie do tego lasera, poszedłem więc do panów, którzy w piwnicy reperowali telewizory. Dali mi zasilanie od telewizora i je wykorzystałem.

A jak trafiłeś do NASA?

Pojechałem na studia na University of Michigan. Tam na początku studiowałem fizykę, bo to mnie pasjonowało. Myślałem, że będę astronomem, astrofizykiem. Po mnie więcej roku miałem rozmowę z moim doradcą zawodowym (ang. counselor). Zapytał mnie, czy mam dużo pieniędzy? Wytłumaczył mi, że dopiero po 10 latach będę zarabiał jakieś pieniądze, bo po fizyce trzeba mieć doktorat, inaczej nie ma żadnej pracy. Ale – powiedział – gdybyś chciał się przenieść na studia inżynierskie, to jest sporo firm, które będą miały dla ciebie pracę. Przeniosłem się więc na inżynierię, na mechanikę. Ten doradca dotrzymał słowa, dostałem pracę w Fordzie. Jeden semestr chodziłem do szkoły, a jeden semestr pracowałem. Dzięki temu miałem więcej pieniędzy i już nie umierałem z głodu. Za każdym razem pracowałem w innym dziale, dzięki czemu bardzo dużo się nauczyłem o samochodach.

W USA jest tak, że jak się kończy studia, to uczelnia szuka pracy dla absolwentów. Najpierw robią wywiad z tobą, a potem umawiają cię na spotkania z pracodawcami. Jak jest dobry uniwersytet, to pracodawcy zabijają się o absolwentów. Ja miałem takich rozmów 11, z czego byłem bardzo dumny, po czym dostałem 10 ofert pracy. Ale ja chciałem pracować dla NASA. Zadzwoniłem tam, ale zapytali mnie, czy mam doktorat (śmiech).

Wszystkie rozmowy, o pracę miałem z firmami z południowej Kalifornii, gdzie było centrum badawcze NASA (JPL – ang. Jet Propulsion Laboratory, czyli Laboratorium Napędu Odrzutowego). Po każdej takiej rozmowie jechałem taksówką do NASA i pytałem, czy ktoś  mógłby ze mną porozmawiać, bo bardzo chciałbym tam pracować. Ale za każdym razem odpowiadali, że nie prowadzą naboru. Chyba za piątym razem wpadłem na menedżera, który spojrzał na moje cv i zainteresował się tym, że pracowałem nad samochodami. NASA dostała wtedy rządowe zlecenie na budowę samochodu elektrycznego. Naukowcy i inżynierowie wiedzieli wszystko o statkach kosmicznych, ale nie wiedzieli nic o samochodach. I tak dostałem tam pracę. To był rok 1980.

Dzisiaj chcecie zbadać Tytan?

NASA szuka życia w kosmosie. Nasze podejście do tego tematu bardzo się zmieniło w ostatnich kilku latach. Dotychczas szukaliśmy planet, na których jest ocean. Ale nie wiedzieliśmy, że Ziemia pod tym względem bardzo różni się od innych planet. Większość z nich ma bowiem ocean pod skorupą, a nie na zewnątrz. Skorupa nad oceanem chroni potencjalne życie od promieniowania, które by je zabiło lub zmutowało. 

Pierwszy taki ocean pod skorupą zauważyliśmy na księżycu Europa. Teraz okazuje się, że Tytan - księżyc Saturna - też ma ocean. Tak więc jest woda, wiemy, że jest atmosfera, w której syntetyzują się różnego rodzaju cząsteczki z węglem. Oceany, które są na wierzchu, składają się z metanu i etanu, ale pod spodem jest ocean, który jest zrobiony z wody. Tak więc jest to dla nas niesamowicie ciekawe; w tych oceanach pod skorupą może być życie. Planujemy misje na lata 2025–2026, aby zbadać te małe księżyce. Na Saturn lecimy 10 lat, badamy przez 3-4 lata. Będą to misje bezzałogowe (JPL zajmuje się misjami bezzałogowymi, natomiast centrum NASA w Houston na Florydzie wysyła w kosmos astronautów).

Patrząc na Polskę z Twojej perspektywy - studiów i pracy w NASA - jakie rzeczy można by przenieść do naszego kraju?

Po pierwsze, gdy zacząłem studia w USA, byłem zszokowany tym, że pierwszy test był dla mnie potwornie trudny. Musiałem zapamiętać bardzo dużo wzorów, stałych i detali, do tego mój angielski był słaby. Poszedłem na test, a wszyscy rozkładają książki, wzory, kalkulatory. Przygotowałem się „po polsku”, czyli wszystkiego się nauczyłem na pamięć, a oni wychodzą z założenia, że jak będziesz pracował, nie będziesz w stanie wszystkiego pamiętać i że nie będziesz bał się zajrzeć do książki. Na teście powinieneś pokazać, jak pracujesz z wiedzą. Na teście masz wszystkie materiały, które później też będziesz miał pod ręką. Tam wszelkie pomoce są dozwolone.

Druga sprawa, która mnie zaskoczyła, to było oświadczenie, które się pisze na początku, że nie będę brał od nikogo, ani udzielał pomocy nikomu na teście. Gdy to napiszesz, profesor wychodzi z sali. Obowiązuje „honour code” – nikt cię nie sprawdza, jesteś sam, nie będziesz pomagał koledze, ani brał pomocy od nikogo. Chodzi nie tylko o to, aby „wyprodukować” kogoś, kto ma wiedzę, ale też kogoś, kto jest człowiekiem honoru, komu można wierzyć, że nie będzie fałszował danych, nie będzie oszukiwał.

Byłem tym naprawdę zszokowany, bo byłem przyzwyczajony, że na egzaminie ktoś idzie za mną nawet do toalety.

Czy studenci przestrzegali tych zasad?

Absolutnie tak. Od czasu do czasu znajdzie się czarna owca, ale taka osoba zostaje od razu wyrzucona i nie zostanie przyjęta na żaden inny uniwersytet. Uczelnie mają wspólną listę takich studentów. W USA jako student jesteś skończony.

Co jeszcze różni amerykańskie uczelnie od polskich?

Jedna rzecz to relacje z profesorem. W Polsce byłem przyzwyczajony, że nauczyciel/ profesor to jest bóg. Jeżeli nie trzeba było, to takiemu profesorowi nie zadawało się pytań, bo odpowiedź brzmiałaby „Dlaczego jeszcze o tym nie przeczytałeś?”. Nie była to sytuacja naturalna, bo – że tak to ujmę - profesor był pod sufitem, a ja gdzieś przy podłodze.

Pamiętam taką sytuację, gdy siedzący obok mnie kolega zapytał profesora, kiedy może przyjść do niego, bo nie zrozumiał drugiej części wykładu. Pomyślałem przerażony, że zaraz stanie się coś strasznego, a profesor odpowiedział mu, żeby przyszedł za dwie godziny, wtedy będzie wolny.

Musiałem się przyzwyczaić, że profesor jest twoim kumplem, jest w szkole po to, żebyś zrozumiał. Sukces profesora jest wtedy, gdy wszyscy jego studenci zrozumieją materiał. W Polsce – pamiętam – było tak, że profesor pokazywał ci, jaki jesteś głupi. Udowadniał ci, że jesteś niczym, a on jest wszystkim. Że może kiedyś dojdziesz do jakiejś części jego wiedzy. W USA jesteś z profesor na ty, mówisz mu po imieniu.

Druga sprawa to program. W Polsce było tak, że po prostu nie jesteś w stanie opanować wszystkiego, bo jest tego za dużo. A tu jest ta esencja, którą musisz opanować, bo bez niej sobie nie poradzisz.

Kolejna sprawa – praca zespołowa. Pomaga w tym nawet ustawienie ławek; czasami siedzieliśmy przy okrągłym stole i dyskutowaliśmy o czymś. To też dopinguje, żeby się uczyć na bieżąco, bo po dwóch minutach każdy student i profesor przy tym stole wie, żeby jesteś nieprzygotowany, że nie przeczytałeś. Wszyscy dyskutują, a ty siedzisz i się nie odzywasz.

Jest też taka różnica, że tutaj w liceum, jeśli ktoś się uczy i osiąga sukcesy, to jest podziwiany. W Polsce ktoś taki uchodził za kujona. Nawet, jak dostałeś piątkę, to poza była taka, że ja się w ogóle nie uczyłem, nie miałem czasu przeczytać, jestem po prostu taki zdolny. W szkole w USA ciężka praca jest doceniana.

Kolejna rzecz to praca w zespołach. Każdy sobie pomaga. Jeden jest leszy w tym, inny w czymś innym. Chcemy rozwijać w dzieciakach „self-awareness” (świadomość siebie), czyli żeby każde z nich zrozumiało, w czym jestem dobre. W czym ja mogę komuś pomóc, a ktoś mnie? Jeden jest świetny w organizacji, ale nie jest świetny w matematyce. Ale to nie znaczy, że nie będzie przydatny, być może nawet będzie kluczowy w zespole.

Jak Polska mogłaby skorzystać z Twoich doświadczeń w NASA?

Polska ma niesamowity potencjał i bardzo się cieszę, że teraz stara się rozwinąć przemysł kosmiczny. Pani minister Emilewicz jest tym zainteresowana, pan premier Morawiecki jest zainteresowany. Myślę, że to jest idealny moment dla Polski, dlatego że jeszcze 10 lat temu to szło w kierunku budowania jak największych statków kosmicznych, coraz bardziej skomplikowanych, z coraz większą liczbą instrumentów i coraz większymi rakietami nośnymi. To jest podobnie jak z komputerami – kiedyś zajmowały całe pomieszczenie, a teraz ta moc jest wielkości telefonu komórkowego. Identyczna rzecz dzieje się teraz z przestrzenią kosmiczną.

Wystrzeliwujemy malutkie statki kosmiczne i to jest ogromna szansą dla Polski, ponieważ potrzebna do tego infrastruktura nie kosztuje dużo. Można wystartować bardzo szybko. Potrzeba tylko świetnych inżynierów, świetnych programistów, ludzi zainteresowanych kosmosem i trochę kapitału, ale nie takiego, że trzeba budować całe kosmodromy. Polska ma tych świetnych inżynierów, świetnych programistów, oddanych ludzi, mnóstwo młodych, genialnych ludzi.

Skąd się biorą więc ci świetnie wykształceni młodzi ludzie, skoro naszym uczelniom brakuje takiego podejścia do nauczania, jakie jest w USA?

Rzeczywiście jest tak, że prawie każdy student z Polski, którego spotykam, mi imponuje. Nigdy nie jest tak, że są same plusy, albo same minusy. Ta nauka pamięciowa przydaje się do czegoś. Polscy studenci są bardziej przyzwyczajeni do zapamiętywania, do cięższej pracy niż studenci w USA. Jak to się dzieje, że w Polsce oni nie wypływają, a dopiero za granicą? Myślę, że system tu w USA, też w NASA, daje im większe pole do popisu. Wszystko jest nastawione na konwersację, na rozmowę. Nawet budynki są tak zaprojektowane, aby ludzie „wpadali” na siebie, aby ze sobą rozmawiali. W moich zespołach najpierw robimy coś wspólnie – idziemy na narty, wspinaczkę, na spacer, aby każdy się poznał, żeby się dowiedział, jakim jesteś człowiekiem. Często ci inżynierowie, którzy w Polsce byli tacy trochę stłamszeni, tutaj się otwierają, czują się dostrzeżeni. 

Jak patrzysz na dzisiejszą Polskę z perspektywy człowieka mieszkającego od wielu lat w Kalifornii, najbardziej rozwiniętym miejscu świata, jaki to jest kraj?

Polska się niesamowicie zmieniła, na lepsze. Jest to bardzo przyjemne dla kogoś, kto wyjechał z niej w „średniowieczu”. Myślę, że jeżeli Polacy chcą zmienić ją jeszcze na lepsze, to możliwości ku temu są niesamowite. Ludzie w Polsce są super inteligentni, pracowici, zainteresowani w wielu tematach, intelektualni. Polska jest naprawdę wspaniała. Trzeba im dać tylko troszeczkę więcej możliwości.

Jedyne, co widzę w Polsce, co przeszkadza, to bardzo krytyczne podejście Polaków do Polaków. Zawsze ktoś znajdzie coś krytycznego, bardzo szybko temat rozmowy przechodzi na krytykę.

Dziękuję za rozmowę.



Bogna Janke
O mnie Bogna Janke

Z zawodu i pasji jestem dziennikarką. Pracowałam w Polskiej Agencji Prasowej, TVN24, wydawałam lokalny tygodnik Gazeta Południa. Przez 15 lat byłam współwłaścicielką portalu Salon24 i prezesem spółek. Założyłam i prowadziłam Fundację Warszawskie Szpitale Polowe. Przez rok byłam sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta RP. Więcej informacji o mnie na stronie: bognajanke.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie