Brun Brun
820
BLOG

Radarowe opowieści

Brun Brun Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

   Mgła nad tym wszystkim bo powietrze ogrzane już kilkutygodniowym światłem wiecznego dnia, morze ciepłe od zatokowego prądu a w bryłach lodu ciągłe wspomnienie zimowych zamieci. Temperatura wody za burtą spada do dwu stopni, niesione północnym wiatrem powietrze do jednego. Mamy nowy radar i nie do końca jeszcze znamy wszystkie jego zalety i wady. Rozpoznajemy to w morzu; jakie filtry dobrać, jaki ustalić zasięg by elektroniczne zwidy jak najwierniej odzwierciedlały obraz za zwartą zasłoną mgły. Kilka wyprysków na ciemnoniebieskim ekranie to szczyty najwyższych torosów. Kiedy zmieniam zakres i czułość to ekran zalewa lawina punktów z których każdy oznacza bryłę lodu. Taki obraz zaciemnia tylko sytuację bo nie ma żadnej informacji o wielkości poszczególnych growlersów. Lód odbija wszystko jednakowo, poniżej pewnego progu czułości bez różnicy czy mamy przed sobą górę lodową czy tylko malutki growlersik. Pole lodowe nie jest wysokie zatem na ekranie radaru rysuje się jako wąski pas świetlistych punktów. Waśka, stary badacz polarny, co to już niejedną milę na kanadyjskm lodołamaczu przepłynął, widzi wąski pas lodu i naciska starego by płynąć dalej,

- No bo przecież to jeszcze nic takiego.

Stary, który świetnie wie, że dalej będzie tylko jeszcze gorzej wchodzi jednak w tą lodową kaszę w myśl swojej zasady;

- Żeby potem nie gadali, że my się czegoś boimy czy czegoś nie umiemy.

To ta sama zasada, która kazała mu w styczniu wyjść z Ronne przy skrajnie niekorzystnych prognozach i szukać potem wyjścia w ostrej jeździe pod polski brzeg, który w następnych godzinach osłonił nas przed najgwałtowniejszą furią zimowego sztormu. Naukowcy mieli swoje potwierdzenie, że wyobraźnia marynarzy jest wielka, a przecież to nic takiego znowu nie było.

Teraz też mamy do czynienia z podobnym nic takiego. Na ile mgła pozwala zobaczyć wszędzie dokoła lód wraz z martwą falą unoszący się do góry i zapadający w dół tuż koło burty kołysanego na tej samej fali statku.

- Zamknijcie blindy na iluminatorach. - niesiony falą kawał lodu wielkości połowy statku wali w burtę aż sypią się lodowe odłamki. Gdyby nieszczęśliwym zrządzeniem losu uderzył w iluminator przeciek gotowy. Zamykając stalowe pokrywy nie uchronimy szkła od stłuczenia, ale gdyby co, nie dopuścimy do zalania wnętrza. W razie jakiegoś wypadku odszkodowanie niczego nie zapłaci i nikt się nie będzie Waśki pytał co chciał poprzez ten następny punkt badawczy osiągnąć, tylko będą się Starego pytać - po cholerę żeś pan tam wpływał. Raptem pole się zagęszcza. Bryły z którymi mamy teraz do czynienia; chrzęszczą i obijają się o siebie i burtę statku, to wieloletni lód, po latach dryfu poprzez dach Ziemi. Gruby, twardy i nieustępliwy. To już nie jest takie nic to. Stary mówi - koniec. Waśka pokazując na cienki pas rozbłysków na radarze, że przecież zaraz przejdziemy.

Stary - Panie!

image

Zawracamy powolutku. Delikatnie, o ile w tym świecie brutalnej siły, to słowo jest na miejscu, naciskamy obłem dziobu najbliższy growlers. Dziób nurkuje, bukszpryt wali z hukiem w lodową górkę, która odwrotnie do idącego na fali w dół statku, właśnie wpływa do góry na grzbiecie następnej fali. Od stępki po topy masztów przez Oceanię przebiega drżenie. Luzują się dobierane przed kilku dniami paduny. Maszty pracują sprężyście, oddają energię ugięciem w drugą stronę. Wszystko dookoła drży i wibruje. Przed dziobem następny iceberg. Duży, czarny kawał lodu. Lód ma rozmaite kolory. W dryfującym polu lodowym najmniejsze złomy bywają idealnie przezroczyste, samo pole ma kolor zmęczonego, brudnego śniegu, pokryte jest zresztą warstwą jakby firnu, zlepionych maleńkich bryłek pomiędzy którymi pływa woda z topniejącego lodu, bądź z oceanu, jeżeli jest to na skraju pola i morze toczy taki kawał lodu niczym dziecko piłkę. Jest lód przejrzyście jasnobłękitny. To najczęściej icebergi oderwane od lodowca. Przez setki lat poddawane olbrzymiemu ciśnieniu we wnętrzu lodowej rzeki. Są bryły lodu brudne szarawym nalotem, są i zupełnie czarne. To te wypchnięte w górę moreną środkową, kiedy koryto lodowca się zwęża i ciśnienie boczne tworzy pęknięcie, ranę jak gdyby w cielsku lodowca. Odwrotnie niż zwykłe szczeliny biegnącą wzdłuż jego biegu. Na wierzchu pęknięcia bryły lodu oderwane siłą od startego na pył lodowego łożyska. Czarny piasek, żwir, pył, przy topnieniu zamieniający się w błoto. Części lodowca z moreny środkowej dają lód czarny. Taka właśnie, majacząca we mgle i kołysząca się na fali górka lodowa prosto przed dziobem zamyka nam drogę do pełnej cyrkulacji i powrotu do otwartego morza własnym śladem, który zresztą w międzyczasie zdążył się już zamknąć. Kołysze się, po czarnym cielsku spływają kaskady wody a u podnóża przybój, nie wiadomo czy fali, czy też rozbijających się o kolosa mniejszych bryłek lodu. Wstecz nie można zapracować bo wówczas niczym nieosłonięta płetwa steru i śruba wciągająca wodę wprost spod nawisu rufowego mogłyby ulec uszkodzeniu. Z rezygnacją powolutku rozpychamy się kadłubem. Czarny zwał lodu przechodzi na drugą burtę i teraz już można dodać obrotów by rozpędzić Oceanię do trzech węzłów. Kołyszemy się mocno, na mostku trudno ustać, poprzez mgłę pośród lodowych bloków, powolutku powolutku na południe. Raz dziobem w prawo, raz w lewo, na maksymalnym wychyleniu płetwy sterowej i na obu pompach sterowych pracujących jednocześnie. Wychodzimy z tego bałaganu około północy.

image

[...]

Suniemy w półszarości zasłoniętymi niskimi chmurami świata. Osiemdziesiąty i dwadzieścia minut, stopień szerokości geograficznej północnej i w Waście odzywa się duch Amundsena. - Na północ!

Stary schodzi na dół i zostawia wyraźne instrukcje. Tak jak zwykle, nie za blisko lodów, żadnego wchodzenia w luźną krę i pomiędzy topniejące i oderwane od czapy biegunowej pola.

- Sam pan wie.

   Wiem, dzień rozpoczął się od słońca i lekkiego wiaterku leniwie marszczącego powierzchnię oceanu. Za rufą północny Szpicbergen, zimowy w jęzorach licznych lodowców spod szczytów zamarzniętymi meandrami spływających do morza. Płaty śniegu, temperatura niewysoka jednak na zasłoniętym od wiatru i oświetlonym słońcem skrzydle mostka dająca złudne wrażenie letniego ciepełka. W zależności od pogody Waśka, naukowiec, układa nasze dalsze plany. Gdy wieje i szaro smutno i ponuro to robimy ten tutaj teraz ostatni punkt i wracamy do Longer, gdy zaświeci słoneczko to znajdujemy się w okołobiegunowym wyżu atmosferycznym, wiecznie pogodnym i eksplorujemy Arktykę, uciechy Longer zostawiając sobie na później. Wczoraj już wracaliśmy, dzisiaj płyniemy dalej. Ponieważ zaplanowane transekty już się pokończyły. Co w dużej mierze zasługą załogi, głównie Brunona, który ciągle wajchę obrotów śruby ustawia w maksymalnym zakresie, zaplanowane punkty zastępują na pniu, przez Waśkę wymyślone, niezwykle ważne zadania. Na razie uczą się dopiero obsługiwać komputer i stąd takie tam nieprzyjemne pomyłki jak ta wczoraj na przykład, kiedy precyzyjnie ustawiłem statek na punkcie, mniej nawet niż piętnaście metrów od anteny GPS, telefon z rufy, że właściwy punkt śmy dawno przejechali. Śledzą pilnie na rufie co tam się z pozycją dzieje i oto się nie zgadza. Dwu gigantów nauki wysyła na mostek w zastępstwie panienkę doktorantkę. Tą samą, która poprzednio na odległość trzystu metrów nie odróżniła pola lodowego od mgły i upierała się, że należy płynąć dalej. Zatem rozmowa mniej więcej w podobnym stylu. Całe szczęście, że zachowałem kartkę na której dostarczono nam odręcznie napisane koordynaty. Dziewiątki w żaden sposób - pomimo sugestii, nie dało się pomylić z ósemką. Jedyny kłopot, że punkt był płytki i Bruno pognał z wędką na dziób. Zanim sobie z delegowanym adeptem nauki wyjaśniliśmy pomyłkę, kto i dlaczego, wyciągnął jednego okazałego dorsza i zabierał się za następnego. Przestawienie o milę dalej, z powrotem na południe spowodowało, że ryby przestały brać. Bruno miał o to pretensje, całe szczęście pod właściwym adresem.

 Tymczasem czas dobrej pogody ucieka. Najpierw było łowienie ryb, godzinka dla załogi na płytkim punkcie i równym jak staw morzu. Trochę emocji kiedy Andrzej złapał rzeczywiście wielkie dorszowate bydlę, którego nie można było normalnie wyciągnąć i ledwie we dwu, kaszorkiem daliśmy radę. Potem zaraz ten powrót i lekcja nawigacji udzielona mi przez pewną siebie i wykształconą oceanograficznie dziewczynkę, teraz zaś Waśka postanowił zdobyć biegun północny.

   Nigdy jeszcze tak daleko na północ nie byliśmy i wydaje się, że okazja jest dobra. Co prawda wiecznie spokojny wyż okołobiegunowy nie spełnia pokładanych w nim nadziei i pogoda wyraźnie się psuje. Najpierw od Szpicbergenu nad którym wyrastają liczne, spiętrzone i podbite deszczem cumulusy. To w jakiejś odległości od nas, pozostających jeszcze w pełnym blasku północnego słońca. Znad wyspy wysuwa się czarny jęzor niskich chmur i zdaje się podążać na zachód.

- To lokalne chmury, tworzące się nad lądem. - ocenia meteorologiczna alfa i omega. Widać jak cienie gaszą blask lodowców, ciemną plamą przesuwają się nad poszarzałym pod nimi morzem. Zaczyna przywiewać, robi się zimno i ponuro, urok słonecznej północy mija w kondensującej na olinowaniu mgle. Idziemy na północny wschód prosto na majaczące we mgle, postrzępione zarysy lodowej czapy biegunowej. Stary mi tłumaczy, że potem kawałeczek na północ. - Niech pan dojedzie do pola lodowego. - potem na południe a potem już jak tam kierownik naukowy wyznaczy, nie wchodząc jednak pomiędzy rozpuszczające się i szybko dryfujące na południowy wschód pola lodowe. - Sam pan wie.

image

- Sam wiem. Waśka wyznaczył ambitny transekt, z punktami co pięć mil prosto na północ. Dochodzę i staję na pierwszym punkcie. Jesteśmy na krawędzi mapy i na papierze nawiguję już na planach fiordów umieszczonych akuratnie na tej najmniej używanej części karty. Mapa elektroniczna kończy się niewiele wyżej, właściwie już dawno się skończyła bo teraz oznaczające naszą pozycję kółeczko przesuwa się po nieskażonej żadnymi głębokościami bieli. Ot plansza, powyżej osiemdziesiątego stopnia nie ma już żadnej żeglugi za to są wieczne lody, na które się natykamy zaraz po ruszeniu z punktu. Waśka wpatruje się w radar, którego wskazań nie rozumie. Bierze za dobrą monetę ograniczenia urządzenia, które w paśmie trzycentymetrowym słabo wykrywa niskie i rozległe pola lodowe. Strefę martwą od masztu bierze za przejście pomiędzy polami, echa wyższych, wtopionych w lód torosów za pojedyncze icebergi. Po chwili zastanowienia nieco ulegam i zapuszczam się szerokim kanałem pomiędzy rozległe płaty kry. Płyniemy jakiś czas, trochę w prawo, trochę w lewo meandrując w ponurym, zastygłym krajobrazie. Tym razem mamy do czynienia z olbrzymim polem lodowym, które tłumi wszelkie falowanie, tak, że nie ma niebezpieczeństwa sprzed dwu tygodni, kiedy walące w kadłub lodowe złomy groziły powybijaniem iluminatorów i bezpośrednim uszkodzeniem kadłuba. Tym razem wszystko idzie gładko i po czystej wodzie, tyle, że manewrując pomiędzy olbrzymimi krami. Szyby na mostku pokrywają się kroplami pary bardzo ograniczając widoczność. Waśka podpuszcza i podpuszcza. - A tędy nie będzie lepiej?, Może chcesz przejść tędy? - Wskazuje na radarze nie istniejące przejścia. Pluję sobie w brodę, Stary pacyfikuje "znawców" radaru w ten sposób, że wyłącza wszystkie filtry i ekran rozbłyska wówczas tysiącem nie istniejących punktów. Wówczas od publiki słyszy się, no tak, że przejścia nie ma co widać gołym okiem. Oczywiście na ekranie radaru, bo mgła nie pozwala gołym okiem widzieć więcej niż na trzysta metrów. Ja mam radar włączony w ten sposób by mi obecnie pokazywał wszystkie przewidywane niebezpieczeństwa i by był pomocny, nie zaciemniający obrazu. Błąd, "znawcy" widzą mnóstwo wolnej przestrzeni, przez którą ja nie wiedzieć czemu nie chce przepłynąć.

- Jarek, powiedz mi, ty naprawdę uważasz, że tam jest zwarte pole lodowe?

Nie chce mi się po raz n-ty wyjaśniać oczywistości. Idę gościowi na rękę jak mogę, ale dalej już nie mogę.

- Uważam, Waśka, że jak chcesz dalej płynąć, to właśnie jest najlepszy moment, żeby zadzwonić po kapitana. Nie ze mną te dyskusje, argumentujesz pod niewłaściwym adresem.

- No tak. To możemy tutaj stanąć. W miejscu, które ty uważasz za bezpieczne.

Werbalnie nic takiego do czego można by się było przyczepić czy poczuć urażonym, ale arogancki ton w połączeniu z serią poprzednich wszystkowiedzących wypowiedzi robi swoje.

- Uważam, Waśka, że twoje uwagi są nie na miejscu.

Staram się być uprzejmy chociaż Waśka od dłuższego czasu stara się mnie podejść przy pomocy zagrywek rodem z podwórka. Począwszy od tego, że jesteśmy kolegami, skończywszy na - no co? Boisz się?

Nie boję się ale równie dobrze mógłby chcieć bym ustawił statek gdzieś pośrodku wyspy. Wiem dokładnie jak to będzie dalej. Kilka udanych meandrów i koniec. Ścieżka którą przyszliśmy w międzyczasie zdryfuje gdzieś dalej i będzie po ścieżce. Na to miejsce przyjdą nowe lody pomiędzy którymi trzeba będzie manewrować powolutku i ostrożnie wśród zapadającej mgły, w oparciu tylko o radar. Długie godziny bezproduktywnego przebijania się z nerwami na wierzchu i zgrzytem ocierającego się o lód kadłuba.

image

   Stoimy, wyrzucają do wody sondę. Ponieważ ostatni napis na mapie nosi nazwę Norde Bank, no to i głębokość i czas pomiaru są niewielkie. Waśka przynosi na kartce nowo rozpisany transekt. Od czasu jak sobie Kayo zainstalował na rufie program nawigacyjny odbywa się to właśnie w ten sposób: zapisana ręcznie kartka niedbale rzucona na stół nawigacyjny. Wprowadzam dane do komputera. Nasz Amundsen z uporem maniaka przyniósł ten sam północny kierunek, tyle, że trochę przesunięty na zachód, w stronę jak mu się wydawało na radarze, czystej wody. A radar te niskie pola wykrywa po prostu z pewnej odległości, mniejszej niż nastawiony zakres sześciu mil. Jasne punkciki wyrastają w pewnej odległości od statku, na krawędzi koła pozostawiając czysty obszar sugerujący, że tam nic niema. Postanowiłem nie dyskutować wychodząc z założenia, że ze mną może sobie pogadać a z polem lodowym to już nie. Błąd w sztuce rozumowania.

Zawróciłem przechodząc szybko wzdłuż niewidocznej we mgle krawędzi lodu i w oznaczonym miejscu położyłem się na północ; w stronę bieguna. Jak było do przewidzenia, jeszcze zanim osiągnęliśmy pierwszy z nowo wyznaczonych punktów ze mgły wyłoniła się świetnie znana krawędź lodu. Żeby nie było wątpliwości podpłynąłem bliziutko i przestawiłem wajchę skoku śruby na całą wstecz. Okręt zadygotał spazmatycznie powoli tracąc prędkość. To jest bardzo charakterystyczny manewr. Silnik zmienia obroty, równy dotychczas wizg śruby się zatraca, okładziny na szotach zaczynają dygotać. Po chwili już miałem na mostku dyżurną panienkę.

- Nie popłyniemy dalej?

Albo zaćmienie umysłu albo wzrok słaby. Właściwie jak tak się zacząłem głębiej zastanawiać to może wszystko razem i może jeszcze coś innego.

- Nie popłyniemy, nie da rady.

- Na pewno nie popłyniecie panowie dalej?

- Na pewno nie popłyniemy.

- Aha. - zbiega po schodach, że będzie dalszy ciąg jestem pewien. Do końca wachty pozostaje kwadrans. Czekamy na Godota a naprawdę Waśka czeka na zmianę wachty i, że dalej pod nieobecność Starego na mostku będzie udawał kapitana odpowiednio naciskając pełnego dobrej woli starszego oficera. Tak samo jak go poprzednio naciskał na - Jeszcze troszeczkę, - kiedy ... dwa lata temu i - No, czemu jeszcze nie jedziemy. - kiedy trzasnął maszt w zeszłym roku. To było po trąconych oczkach Waśki widać na kilometr, natomiast nie przypuszczałem, że powie to na głos.

- Jedziemy.

- Nie podchodzę do manetek, silnik sobie mruczy na wolnych obrotach, ekran radaru naszpikowany punkcikami lodowych złomów.

- Dokąd?

- Jak to dokąd? Dalej po wyznaczonym transekcie, przecież te lody to żadne lody, nie żartuj, tutaj można pomiędzy.

- Nie będę jechał pomiędzy, przepłyniemy milę, najwyżej i staniemy. Jest mgła, nie będę pływał tylko na radar.

- Dzwonię do Starego.

- Nie dzwoń do kapitana, zaraz przyjdzie Kazik i sam to z nim załatwię.

- Panie kapitanie - słychać w telefonie, że obudziłem - będzie pan tak dobry i podejdzie na mostek. Mamy tu problem z lodami... i kierownika naukowego, który mówi żeby Pana nie budzić bo sam to załatwi.

- Zaraz jestem.

Silnik dalej sobie pomrukuje tylko poza tym cisza jakby stężała. Leżymy we mgle na spokojnej wodzie tuż przy rozmytej krawędzi pola lodowego. Wchodzi Kazik na zmianę wachty, jak zawsze z pogodnym - Dzień doberek. - teraz brzmi to jak wystrzał.

Pusty mostek się nagle zaludnia; Adrian z Kazikiem na wachtę, Bruno z nudów, Andrzej który wrócił przed chwilą z rufy gdzie pomagał zamocować sondę STD. No i Stary. Szczupły, niewysoki ale władczy. - O co chodzi? Nie jedziemy w lody.

Na to Waśka pełnym rozpaczy głosem o niespełnionym śnie o biegunie.

- No w końcu nie można się ciągle cofać!

- ????????

Cisza na mostku, Stary - Jedziemy, do tyłu, ruszaj. - syk sprężonego powietrza na sprzęgle, stuk wału połączonego z napędem, wyższy gang silnika. Rozkręcamy się bardzo wolno i na logu węzły przyrastają po jednej dziesiątej. Zmącony ślad za rufą i foka obojętnie bokiem leżąca na krze.

Waśka się gdzieś zmywa, nieco rozedrganą ręką robię wpis w dzienniku, potem na skrzydło mostka żeby zaciągnąć się papierosem. Wraz z dymem łapię smak mgły. Zimno, wilgotno, statek się już rozpędził i woda za burtą przewala się z sykiem.

Schodzę z mostku razem z kapitanem. Zatrzymujemy się w korytarzu, Stary kładzie rękę na klamce toalety.

- Przepraszam- wezwałem starego na mostek po raz pierwszy od dwu lat - mam nadzieję, że na przyszłość to się nie powtórzy i nie będziemy mieli tego rodzaju kłopotów.

- Bardzo dobrze Pan zrobił, spokojnie, niech się pan byle palantem nie przejmuje, szkoda nerwów.

Naciska klamkę i trafia na opór,

- Zajęte!

Ze środka łazienki słyszymy przytłumiony przez drzwi, energiczny głos Waśki...


Brun
O mnie Brun

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości