Brun Brun
747
BLOG

Fi Fong, opowieść wakacyjna

Brun Brun Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Landsordt to latarnia morska żywcem przeniesiona z krainy Muminków. 

Krępa wieża posadowiona na wierzchołku wynurzającej się z morza skały, wąskim przesmykiem wzburzonego morza oddzielonym od południowego cypla większej wyspy o tej samej nazwie.

Landsordt rozdziela sztokholmski archipelag tysięcy wysp, skał i plątaniny przesmyków na dwie części. Dwie jakby drogi do stolicy Królestwa Szwecji. Na wschód szlak dłuższy i bardziej splątany. Na zachód i północ morzem poprzez system śluz na jezioro Malaren i do Sztokholmu. W pobliżu wyspy i latarni położone jest Nynashamn. Port a właściwie przystań promowa z przytuloną doń mariną dla jachtów to jakby górka rozrządowa, z której można i w lewo i w prawo. Na zachód i na wschód, jest to też dobre miejsce na podejście do szkierów z morza i równie dobre by wziąć z niego kurs na południe. Do kraju.

Wyszliśmy z Nynashamn zachodnim wyjściem. Wąskim i trochę płytkim ale za to do samego morza osłoniętym przed silnym południowym sztormem, który zaraz za ostatnią parą torówek zanurzył bukszpryt w wodzie. Przetoczył się falą przez dziób i bryzgami zmoczył sternika.

Morze poznaczone białymi grzywami. Niebieskie. Niebo rozświetlone słońcem. Zwarty szereg cumulusów z zadziwiającą prędkością przesuwający się nad głową. Po lewej przysłonięty przestrzenną mgiełką zarys brzegu Landsordtu. Po prawej i przed dziobem morze.

Sierpniowy sztorm. Nie tyle bardzo silny co wprost w dziób. Z rozbudowaną falą, która trzyma żaglowiec niby w uchwycie. Niczym za twarz i oba silniki są za mało aby wydusić coś więcej ponad półtora węzła do przodu.

Dwa dni wcześniej, z drugiej strony archipelagu już próbowałem. Czarterowa załoga ma własne wyobrażenie o wakacjach pod żaglami. Silny przeciwny sztorm się w nim nie mieści. W trzy godziny po minięciu ostatnich skałek zostałem na pokładzie sam. Wiatr, morze, słońce i narowiste koło sterowe w dłoniach. Reszta dzielnej załogi zaległa pod pokładem. Widok przypominał hekatombę polowego szpitala po brzegi wypełnionego cierpiącymi pacjentami, którym jest już wszystko jedno. Jeden tylko żeglarz stał wczepiony rękami w wanty grotmasztu. Wpatrywał się w morze i gdy ono następowało jakąś większą falą drapał się od wewnątrz na trzy szczebelki wyblinek w górę tak, że wchodząca na pokład woda przechodziła pod nim. Schodził te trzy szczebelki w dół i dalej wpatrywał się w morze. Do następnej fali kiedy zaczynał swoją wędrówkę ad rebus, z powrotem.

Zawróciłem przed perspektywą czterech samotnych dób za sterem w towarzystwie tylko tego jednego wspinacza. Obawiałem się, że obaj byśmy tego nie wytrzymali.

Gdy tylko wysepki wygładziły morze załoga tłumnie wyległa na pokład. Teraz liczył się czas. Nocleg przy kei w Sandhamn i następnych dwanaście godzin na przejście wewnętrzną i osłoniętą droga do Nynashamn i Landsordtu.

Może się wydmucha.

Nie wydmuchało się, spadło na nas po drodze szarością deszczowych chmur i szkwałów odbierając urokliwej trasie wśród szkierów normalny jej przepyszny urok. Zaraz za Dalaro się rozjaśniło. Odsłoniło widok na zatokę przed Nynashamn i na jej niebieskim tle białą sylwetę promu raźno, mocą swych potężnych silników, sunącą prosto do Gdańska. Trudno było tego promu nie zauważyć.

Powolutku zyskujemy do Landsordtu wysokość. Pod wiatr i pod falę. Odpadłem nieco w prawo by brać morze z lewego bajdewindu. Nie za dużo bo wyspa blisko po prawej burcie nie daje przestrzeni na halsowanie. Przy takim dziobaniu fali wydaje się, że stoimy w miejscu. Kołyszemy się tylko zwariowanie z dziobu na rufę. Zanurzenie dziobu powoduje wizgot wychodzących z wody śrub napędowych. Silniki zyskują na obrotach, zmieniają gang na wyższy. Kiedy dziób idzie w górę pomruk maszyn staje się basowy. Kadłubem wstrząsają dreszcze; od uderzenia fal, od śrub głęboko zanurzonych w wodzie. I potem znowu. Bryzgi wody na dziobie. Słońce zapala tęczę na porwanej wiatrem pianie spływającej z kotbelki. I tak kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie. Coraz bliżej zawietrznego brzegu. I troszeczkę do przodu.

Dodać ten prom do stojącej na nabrzeżu kasy biletowej to było jakby do dwu dodać dwa. Termin czarteru a więc i czas wakacji kończył się mojej załodze pojutrze. Sierpień, zniżki na bilety, regularność promowego połączenia. Zanim zdążyłem dobrze zacumować wysłana forpoczta wracała już z kasy razem z biletami dla całej załogi. Zanim opłaciłem postój byliśmy na naszym statku już tylko we czterech. Kapitan, intendent i dwu szesnastoletnich chłopców.

Na przystań promową nie poszliśmy. Nawet po to by pomachać na pożegnanie naszej załodze. Wydawała się tym lekko rozczarowana, ale nie poszliśmy.

W zasadzie nic takiego. Lato, postój w zaprzyjaźnionym kraju i wolnej przestrzeni na pokładzie od groma i ciut ciut. Szkielet nasz załogowy nie za bardzo pasujący do Karty Bezpieczeństwa, ale kto by się tam przejmował Kartą Bezpieczeństwa. Nie po tej stronie morza przynajmniej.

Trochę głupio, tym bardziej że za portem południowy sztorm a za postój przy kei trzeba płacić. Tyle samo za czterech jak i za trzydzieści osób. A przestrzeni na pokładzie, jak piszę, od groma.

- Witam rodaków - niewysoki mężczyzna zatrzymał się przy burcie.

  Spotkać Polaka w Nynashamn to żadna sztuka. Przed godziną opuściło pokład dwudziestu pięciu rodaków, tak że za mowa ojczystą nie zdążyliśmy się jeszcze stęsknić. Gość nie daje jednak za wygraną i mimo naszej widocznej rezerwy umawia spotkanie. Jest tutaj, z małżonką, jachtem, którym się właśnie wybrali w rejs po szkierach. Jacht ma trochę mniejszy od naszego. Właściwie taki całkiem malutki ale się zmieścimy. Gdybyśmy nie mieli co robić to on zaprasza. Trzeci pomost, ostatnie stanowisko.

  Nie mamy co robić. Słoneczko powoli chyli się ku upadkowi, prom dawno odpłynął a nam cały czas jednak trochę głupio. Posiedzimy sobie we dwu, z intendentem w pustej nawigacyjnej. Potem się miniemy w kubryku gdy on podąża na rufę a ja na dziób. Tak inspekcyjnie z braku czegoś innego do roboty. Wiatr tarmosi drzewami na brzegu, słoneczko już całkiem zaszło kiedy spotykamy się znowu na rufie i od słowa do słowa postanawiamy jednak odwiedzić rodaków. Skoro zapraszają. W zapadającym zmroku szukamy tego trzeciego pomostu.

Jachcik zupełnie typowy dla okolicy. Slup, coś z dziewięć metrów długości. Na rufie szwedzka bandera w środku małżeństwo mieszane, Polsko Fińskie. Taka mieszanka narodowo życiowa. Ona, Laponka tak że jej narodowość fińska właściwie tylko administracyjna. On, Szwed z wyboru, Polak z duszy i urodzenia. Wyjechał z kraju zimą '80/81 przy pomocy taśmociągu z węglem w Porcie Północnym. Twardy gość, taśmociągiem do wolności..

   Jacht szwedzki. Tak to się w życiu plecie. Nam w dalszym ciągu trochę głupio, sadowimy się we dwu na ciasnej kanapce w malutkiej mesie. Właściciel z błyskiem w oku otwiera szafkę na prawym szocie. Dwie półeczki, coś z metr szerokości szczelnie wypełniony butelkami.

- To którą otwieramy?

Intendent mój ukochany poprawił się na kanapce i przymknął oczy.

- Złe pytanie.

- ?????

- Właściwe powinno być; od której strony zaczynamy? Możemy od lewej, możemy też od prawej... Albo, jeden poziom od lewej a drugi od prawej.

Co to jednak znaczy na obczyźnie spotkać rodaka!

Czas, któryśmy dalej spędzili w towarzystwie mieszanym polsko-szwedzko-fińskim, nie licząc krajów pochodzenia tych wszystkich pękniętych w międzyczasie butelek, nie był w żadnym wypadku czasem straconym.

   Pomysł jest taki, że nasi nowo poznani przyjaciele odprowadzą swoją łódkę do macierzystej, gdzieś tam w szkierach, przystani. Pojutrze stawią się na naszym pokładzie by nam pomóc w przeprowadzeniu żaglowca do Polski. Takie przyjemne z pożytecznym bo właśnie się do Polski po zakończeniu szkierowej wycieczki wybierali. Zakończą ją po prostu dwa dni wcześniej a my na nich poczekamy na kotwicowisku nieodległej wysepki po to by nie tracić pieniędzy na opłaty portowe w Nynashamn. Im do tej zatoczki będzie znacznie bliżej z tego ich macierzystego porciku. Wyspa z osłoniętą zatoką w sam raz odpowiednia na kotwicowisko. Byle tylko przejść przez Landsordt na drugą, zachodnią stronę. Przez dwa dni sztorm się wywieje i nic nie będzie stało na przeszkodzie naszej drogi na południe.

I teraz właśnie ten południowy sztorm spycha nas wyraźnie coraz bliżej krępej latarni. Byleby tylko przeszła za trawers i do wyspy z jej zaciszna zatoka pomkniemy z wiatrem. Dwie, trzy godziny i będziemy na miejscu. Ale ten trawers raz, że coraz bliżej, dwa, że namiar nie bardzo chce się za rufę przesuwać. Idziemy oczywiście na obu silnikach . W słonecznych sztormowych błyskach na bukszprycie i ze zmiennym falowaniem gangu motorów. To kwestia czasu, po prostu cierpliwego czasu, którego i tak mamy w nadmiarze. Za rufą przesuwają się mniejsze jachty. Wprost na zachód w stronę wąskiego i zbyt płytkiego dla nas przejścia. My musimy dookoła.

image

Coś się tam nagle w te równe dotychczas falowania gangów wdało. Ledwo uchwytny dysonans warkotów. Podczas gdy jeden silnik pracuje drugi przerywa. Po chwili zmiana, ten drugi pracuje a zaczyna pokasływać pierwszy. W harmiderze dźwięków pracującego na fali drewnianego kadłuba nie jest to łatwe do wychwycenia. Dziób wali w falę kadłub jak pudło rezonansowe zbiera i przenosi dźwięk uderzenia na rufę. Wstrząs porusza takielunkiem. Bomy i gafle uwiązane co prawda na sztormowo przesuwają się jednak po kilkanaście centymetrów. Z burty na burtę z piskiem ledwo słyszalnym bloków. Raczej zmiana tonu zwraca uwagę. Jakby zakłócenie rytmu tych wszystkich hałasów.

Cały ten Landsordt po prawej coraz bliżej a strzałki obrotomierzy, osobnych dla każdego silnika zaczynają tańczyć. Od zera do nastawionych dwu tysięcy obrotów na minutę. Na przemian. Raz osobno, a raz znowu razem. Ląd już bardzo blisko i wyraźnie widać malowniczy przybój kaskadami rozbijający się na czarnych i oślizgłych kamieniach.

Stoję za kółkiem sam bo intendent robi przegląd chłodni na dziobie a w maszynowni najwyraźniej coś się psuje.

To jest trzy schodki w dół do nawigacyjnej, potem pięć jeszcze do mesy i przez drzwi wodoszczelne wpadam do siłowni. Ciasne pomieszczenie jest z góry, przez pokład, oświetlone skylight'em. Po prawej burcie stoi duży , chłodzony powietrzem agregat prądotwórczy a na wprost wpasowane w podłogę leżą dwa przycupnięte zielone "Rekiny" po 90 KM każdy. Łomot, jak to w maszynowni, ale przerywany. Silniki tracą obroty, oba na raz. Wszystko się dziko kołysze więc chwytem od pilersu do pilersu dopadam zbiornika rozchodowego z jego szklanym paliwowskazem.

Mało co tam w półmroku widać ale w zmętniałym szkle nic się nie kołysze. Paliwo normalnie tankuje się do dwu dwutonowych zbiorników głównych zaś silniki bezpośrednio są zasilane ze stulitrowego zbiornika rozchodowego, do którego ropę przetacza się ręczna pompa skrzydełkową. Normalnie poziom paliwa w zbiorniku rozchodowym był pilnowany. Tym razem jednak nie dopilnowany. Może przez to całe zamieszanie z promem i późniejszymi naradami fińsko-szwedzko-polskimi. Kto wie?

Nie czas to właściwy na roztrząsanie bo statek bez sternika a w rozchodowym nędzne resztki. Końcówka, która przelewając się na fali co i raz odsłania chwyt paliwa co grozi nie tylko natychmiastowym odstawieniem maszyny ale i dokumentnym zapowietrzeniem układu, który potem potrzebuje trochę czasu na ponowne usprawnienie. Tego akurat mogliśmy nie mieć bo bez napędu w kilkanaście minut lądujemy na brzegu. Można tam co prawda coś próbować stawiać na masztach, ale to raz, że już, dwa za mało nas by szybko postawić coś poza kliwrem, a kliwer to zdecydowanie nie jest to.

Jeden ryk w głąb statku, przez kubryk aż do chłodni by intendent z towarzyszącym mu szesnastoletnim Bartkiem znaleźli się w maszynowni..

- Pompuj. Natychmiast pompuj. Głową wskazuję na drewniany uchwyt pompy skrzydełkowej, obracam się i wypadam z powrotem na pokład do osamotnionego koła sterowego.

- Eeee, tam, natychmiast - słyszę jeszcze intendenta, który zamiast chwycić wyślizgany trzonek podąża za mną na górę. Dochodzi tylko do nawigacyjnej, bogato przeszkolonej z panoramicznymi oknami przez, które, jak w kinie, widać bliski i efektowny przybój. Jakby go piorun strzelił.

- Pompuj - do Bartka - natychmiast pompuj! Tak jak jeszcze nigdy w życiu nie pompowałeś!..

Jeszcze troszeczkę. Jeszcze dziesięć minut i latarnia morska, wysmukła wieża na otoczonej przybojem malutkiej wysepce przesuwa się za rufę. Silniki pracują równo. Odpadam w prawo z wiatrem i przechodzę wzdłuż wyspy cały czas mając ją po prawej burcie ale tym razem już za to na wschód od statku, który z falą kołysze się teraz miękko i jakby nieco dostojniej. Wiatr niesie ze sobą kropelki wody, zapach morza i bliskiego lądu. W tym bukiecie, nade wszystko, smród ropy naftowej. Śmierdzimy jak stara i źle utrzymana bunkierka.. Bartek przesadził nieco z zapałem do pompowania i paliwo odpowietrznikami rozlało się na pokład.

Konfuzja ale nie za wielka. Stary statek, sosnowy pokład, metody konserwacji też stare. Intendent z pędzlem w ręku popędza młodociane dwuosobowe towarzystwo by wcierało ropę w pokład. Nada mu to wyglądu i zabezpieczy przed butwieniem. Miękka sosna wchłonie wszystko i, przy pewnej ostrożności, nic nie wycieknie do morza.

Podchodzimy do właściwej wyspy gdzie przy północnym brzegu otwiera się wąskie przejście do modrej niemal kolistej, otoczonej skałami wysokiego brzegu zatoki.

Wsuwamy się na wolnych obrotach, wiatr zamiera, powoli, rozpędem suniemy na środek, który wybieram na kotwiczenie. Kiwam ręką i czarna admirałka jednym ruchem ręki zwolniona z kotbelki wpada do wody. Cisza jest tak wielka, że hurgot wysuwanego z kluzy łańcucha kilkukrotnie odbija się echem od brzegu. Bezludna zatoka jak z bajki lub z dobrego snu siedemnastowiecznego pirata.

- Jak się nazywa ta wyspa?

- Fi-Fong - odpowiadam.

- Jak??

Potem jeszcze wielokrotnie sprawdzałem w różnych wydaniach szwedzkich map szkierowych. W jednych było Fa-Fong, w innych Fu-fong. W naszej stało jak drut; Fi-Fong.

Za pomocą talii na bomie grota na gładką i niczym lustro odbijającą brzeg wodę opuściliśmy bączek. Kilka zdecydowanych uderzeń wiosłami dowiozło nas na kamienną plażę skąd tylko kilka kroków do dziewiczej plątaniny sosen, trawy i kosodrzewiny. Intendent rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i starannie z menu wybrał numer naszego biura armatorskiego w Jastarni.

- Tak... To ja. Jesteśmy na Fifongu.

- ...

- Na FIFONGU, mówię.

- ... ??

- Nie, ani kropelki, od wczoraj...

image

Brun
O mnie Brun

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości