[Wpis z 25.10.2020, ale ponieważ nic się nie zmienia, to i chyba nie stracił na aktualności.]
Bo i ta pokusa jest dziś nader silna. Sam jej doświadczyłem dzisiaj w ogromnej mocy. Bywają, przyznaję, takie momenty, że ręce opadają. I to jest właśnie jeden z takich momentów. Zachowanie protestujących przeciwko wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego to już nie dno, a pukanie w nie od spodu, i to właściwie jedyne, co można o nim powiedzieć. Łatwo jest zrobić z tego opowieść o ludzkim, czy polskim, idiotyzmie. Mnie samemu cisnęły się na palce różnorakie złośliwe frazy, właściwie cały tekst miałem już ułożony, z takimi soczystymi wstawkami jak: „Wyrok wydał Trybunał Konstytucyjny, więc poszli do kościołów przerywać Msze. To się, proszę Państwa, nazywa ‘kretyn’”. Tylko że potem, kiedy już napisałem kilka akapitów, emocje na szczęście opadły i zrobiło mi się jakoś dziwnie. No bo, na miłość Boską, zastanowiłem się, po co właściwie to pisać? To są naprawdę durne zachowania. No dobrze, ale – z drugiej strony – to jest właściwie zupełna oczywistość, że cokolwiek by się nie działo, zawsze znajdzie się ktoś durny, który będzie robił durne rzeczy. Czasami będą one większe, czasem mniejsze, czasem służby porządkowe zadziałają lepiej, czasem gorzej. Natomiast sam fakt, że tak się dzieje, nie powinien nikogo zaskakiwać. I, co więcej, takie akty zdarzają się zawsze po obu (czy tam wszystkich) stronach sporu. Ślepy na fakty fanatyzm nie ma barw klubowych, to jest trans-ideowe. Dlatego właśnie dzisiaj tym bardziej chciałem podkreślić to, co pisałem już tutaj wielokrotnie. Należy, szczególnie z chrześcijańskiej perspektywy, odrzucić pokusę zabetonowania się we własnym kółku, odgrodzenia od reszty wielkim murem, prostych absolutyzacji i stygmatyzowania przeciwnika. Szczególnie teraz. Szczególnie, kiedy okazja jest tak dogodna, a potencjalne usprawiedliwienie tak oczywiste. To jest łatwe, ale głupie. To nie jest tak, że cała lewica jest jakaś tam, podobnie jak nie wszyscy katolicy są jacyś tam, a generalnie wszystko jest inne, niż się wydaje w mediach. Świat, wszech-świat, to piękna rzecz. I dość duża. A jeśli nie duża, to na pewno głęboka. I nie da się jej oddać w kilku „tłitach” i kilkuminutowych nagraniach, niezależnie, jak bardzo by były one trafne czy zgodne z prawdą. Tym, co można zrobić, to jakoś ludziom o tym przypominać. Ciekawe, że nikt tego nie robi. I nie mogę nic poradzić, że zaraz przypominają mi się tutaj słowa Gilberta Keitha Chestertona, który pisał, że lepiej mu się żyło w czasach, gdy „ortodoksja” (czyli, jak ją rozumiał, pewien zdroworozsądkowy zbiór prawdziwych sądów o rzeczywistości) „nie była jedyną prześladowaną w społeczeństwie herezją”. Podpisałbym się, nie ma dwóch zdań. Choć zapewne z bardzo innych powodów, niż się wielu wydaje. I to nie jest kapitulacja wobec inaczej myślących, bynajmniej. Tylko zrozumienie kontekstu – tego, że rzeczywistość naprawdę jest złożona.
W zrozumieniu zaś tej złożoności pomóc nam może kilka co bardziej „ortodoksyjnych” zajęć, którym ludzie nieco bardziej związani z naturą, tak świata jak swoją, oddawali się w przeróżnych momentach swojego życia. Dzisiaj, na przykład, był bardzo piękny dzień. I okazało się, że może jednak istnieć coś takiego, jak złota polska jesień, którą pamiętam z dzieciństwa. W naturalny sposób to skłania do pewnych przemyśleń, czy może raczej rozmyślań, które to mają do siebie, że nigdy się nie kończą (a może i nie zaczynają), do niczego nie prowadzą, tylko „płyną, płyną i płyną”, a więc nie są tak do końca myślami – i tym są przez to świetniejsze. Dawno temu, podobne porywy wyobraźni i intuicji nazywano poezją. Dlatego może posłuchajmy na koniec pewnego wiersza o jesieni, napisanego przez wybitnego angielskiego poetę, który, gdy go pisał, niedawno właśnie zaczął pluć krwią (a jako lekarz wiedział, co to znaczy) i umarł trzy lata później, życząc sobie, aby było w nas nieco więcej, no – tego właśnie, tej ludzkości, która naprawdę nas łączy, a nieco mniej kilku innych, mniej istotnych rzeczy.
Do jesieni
1.
Poro mgieł i miękkiego owoców rumieńca
Powiernico sekretów Słońca, gdy, w obrzędzie
Dojrzewania, girlandą ciężkich gron uświęca
Wspinaczkę winorośli pod strzechy krawędzie:
Ty, co wiesz, jak ciężarem jabłek giąć omszały
Konar, słodyczą sycić owoc aż do rdzenia,
W orzechu spęczniać jądro, nadymać otyłą
Dynię; jak skłaniać późne kwiaty do kwitnienia
Raz, i raz jeszcze, aby pszczoły stąd czerpały
Pewność, że nigdy letnie nie miną upały,
Choćby ciągliwe złoto w ul się nie mieściło.
2.
Któż cię nie widział, poro bujna, choć najcichsza?
Kto wzrokiem w dal wybiega, oczy nieraz przetrze,
Widząc, że siedzisz sobie na klepisku spichrza,
Z falą włosów wznosząca się miękko na wietrze;
Lub uśpiona oparem maków, co w krąg płoną,
Leżysz w polu, a czerwień kwiatów zarumienia
Łan, który zżęcia jeszcze przez chwilę unika;
Lub głowę twoją, koszem kłosów obciążoną,
Widać tylko, gdy brodzisz korytem strumienia;
Albo też godzinami nie spuszczasz spojrzenia
Z sączącej się spod prasy strużki jabłecznika.
3.
Gdzie wiosenne piosenki? Dlaczego przebrzmiały?
Mniejsza z tym; twoich własnych muzyk tajemnica
Z płatków obłoków składa zachodu chorały
I różanym odcieniem ścierniska nasyca;
A wtedy cienki lament komarów odurza
Chylące się w powiewie sitowie zatoki
I trzciny, które rzeczna fala rozkolebie;
I podrosłe jagnięta beczą u stóp wzgórza;
I w trawie grają świerszcze; i gwizd swój wysoki
Drozd z gałązki wysyła w gasnące obłoki;
I jaskółki zwołują się w wieczornym niebie.
John Keats
przełożył Stanisław Barańczak
A autorem wpisu jest –
Maciej Sobiech
Co o tym sądzisz?