Joseph Severn  (1793–1879), "Shelley pisze swego 'Prometeusza'", 1845
Joseph Severn (1793–1879), "Shelley pisze swego 'Prometeusza'", 1845
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
120
BLOG

Dwa ateizmy, czyli "Prometheus Unbound" P.B. Shelleya

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

"Fiend, I defy thee! with a calm, fixed mind,

All that thou canst inflict I bid thee do;

Foul Tyrant both of Gods and Human-kind,

One only being shalt thou not subdue...."

-- Percy Bysshe Shelley, "Prometheus Unbound"

"Prometheus Unbound", sztuka opublikowana w 1820 roku, dwa lata przed śmiercią młodego poety, stanowi na pewno jedno z najsłynniejszych i najbardziej kontrowersyjnych dzieł tego autora. W swej warstwie zewnętrznej, sztuka ta jest rzecz jasna swoistą trawestacją oryginalnej tragedii Ajschylosa, "Prometeusz w okowach" -- inaczej niż wersja pierwotna, kończy się ona wyzwoleniem i tryumfem głównego bohatera. W swej treści, stanowi jednak nieprawdopodobnie odważny jak na owe czasy i brutalny wręcz manifest Shelleyowskiego ateizmu. Jowisz, antagonista Prometeusza, w oczywisty sposób "maska" chrześcijańskiego Boga-Ojca, przedstawiony zostaje jako tyran i okrutnik, jego upadek zaś, jest szczęściem całego stworzenia. Z tego też względu, "Prometheus Unbound" niejednokrotnie wskazuje się jako dowód rzekomo "antychrześcijańskiego" charakteru epoki romantycznej, Shelleya zaś, za osobistego wroga chrześcijaństwa. W propagandzie rzymskokatolickiej to właśnie ta epoka uchodzi za początek "re-poganizacji" Starego Kontynentu, mającej trwać -- jak twierdzą zwolennicy podobnych twierdzeń -- po dziś dzień.

Wydaje się jednak, że takie postawienie sprawy jest co najmniej uproszczone. Kontekst stanowi tutaj jednak bardziej ogólny spór o istotę samego chrześcijaństwa: to, czy pojmujemy je jako rzeczywistość zewnętrzną, czy wewnętrzną. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że "Prometheus Unbound" stanowi bezkompromisowy atak na jak gdyby zewnętrzną powłokę chrześcijańskiego (wciąż jeszcze przynajmniej nominalnie) świata -- i to nie tylko w sensie dosłownym (instytucję kościoła, monarchii, prawo, szkolnictwo i tak dalej), ale także bardziej subtelnym, w sensie jak gdyby "zewnętrznego", "książkowego" pojęcia Boga, jakie przekazywał ówcześnie swym wiernym (i w znacznej mierze przekazuje do dzisiaj) Kościół Anglii, a właściwie mówiąc chyba wszystkie "oficjalne" Kościoły. W tym sensie, istotnie moglibyśmy powiedzieć powiedzieć, że dramat Shelleya jest antychrześcijański. Problem polega jednak na tym, że byłby to sens bardzo niewłaściwy. Chrześcijaństwo bowiem, nie jest czymś zewnętrznym, tylko wewnętrznym: czymś, co -- ujmijmy to metaforycznie -- "wydarza" się poniekąd w ludzkiej duszy. To zaś, co naprawdę duchowe, czy egzystencjalne, wymaga spełnienia jednego warunku, mianowicie: autentyzmu. Musi być jak najbardziej bezpośrednie i szczere, jak najbardziej "z nas", musi dotykać samej istoty człowieka. Z tego też względu, wymaga nieustannego oczyszczania się ze wszystkiego, co zewnętrzne, w tym również z wpływu aktualnego kształtu różnych instytucji, w ramach których chrześcijaństwo jest przekazywane, jak i nawet z "obiegowych" pojęć na temat ducha i Boga, które -- choć historycznie uświęcone i uzasadnione -- z biegiem czasu martwieją i stają się balastem. Z tej perspektywy, Shelley -- obalając wszystkie zewnętrzne "oboczności" religii, stojące między jednostką i Absolutem -- okazuje się nie pisarzem antychrześcijańskim, co raczej radykalnie pro-chrześcijańskim; niemalże prorokiem, oczyszczającym pole dla autentycznej relacji ludzi ze swoim Stwórcą.

Kwestia ta zwraca naszą uwagę na wielokrotnie już zauważaną w historii myśli europejskiej, paradoksalną naturę ateizmu. Ateizm, negacja istnienia Absolutu, może mieć dwojaki charakter. W swym sensie czysto negatywnym może on oznaczać raczej indyferentyzm, obojętność na problemy ducha i Boga. W tym wypadku, jest istotnie zjawiskiem ogromnie szkodliwym. Z drugiej jednak strony, postawa ateistyczna paradoksalnie może wynikać nie tyle z braku zaangażowania, co właśnie z ponadprzeciętnego zaangażowania w sprawy duchowe -- może oznaczać, że pewne "utarte", społeczne jak gdyby pojęcia na temat Boga (z natury uproszczone) przestają nas zadowalać. Czyli, innymi słowy, że zbudziliśmy się do autentycznego życia ducha. W tym sensie właśnie należy rozumieć obserwację wybitnego katolickiego filozofa Jacques'a Maritaina, że nominalni ateiści bardzo często są w znacznie bardziej zażyłych stosunkach z Bogiem, niż nominalni wierzący. Odrzucając pewien obraz Boga, pewne uproszczenia na temat Jego natury i działania, poszukują bezpośredniego poznania. Poszukiwanie Absolutu, jest już zaś zawsze jakimś kontaktem z Absolutem.

Oczywiście, taki ateizm też stanowi w pewnym znaczeniu przynajmniej anomalię, ponieważ poznanie niesformułowane w jakieś pozytywne wnioski jest zawsze poznaniem kalekim. Ateizm "pozytywny" zatem, zgodnie z własną wewnętrzną logiką powinien przestać w pewnym momencie być ateizmem. Inaczej jego skutki nie będą wiele lepsze, niż ateizmu "negatywnego". Na pocieszenie możemy dodać, że jednak rzadko się to dzieje, najlepszy zaś tego dowód stanowi fakt, że sam Shelley ostatecznie ze swego ateizmu wyszedł w kierunku bardzo oryginalnej syntezy indywidualnej, której pokrótce przyjrzeliśmy się już na tym blogu we wpisie o wierszu "Do słowika".

Sprawa niniejsza ma również (jak w pewnym sensie wszystko) swój aspekt polityczny, o którym warto tutaj przynajmniej napomknąć. Od swego zarania niemal Europa spiera się o to, w jaki sposób upewnić się, że następne pokolenia będą wyznawały idee właściwe z punktu widzenia prawdziwie ludzkiej moralności. Proponowanym zazwyczaj rozwiązaniem jest promocja określonych idei (uznawanych akurat za słuszne) za pośrednictwem instytucji publicznych. Choć prosta negacja sensowności podobnych starań mogłaby wyjść wyłącznie z ust skończonego głupca, należy zauważyć, że w większości wypadków -- jak pokazuje nam to rozważony powyżej przykład ateizmu -- ze względu na ograniczony charakter naszej natury (i pospolicie pojętego "rozumu"), nie tyle poglądy czynią człowieka, co raczej sposób ich wyznawania, pewna metoda obchodzenia się z ideami. Niemal każde poglądy przeżywane w sposób autentyczny doprowadzą nas z czasem do tego, co uniwersalnie ludzkie. I odwrotnie: niemal każde poglądy nieprzeżywane w sposób autentyczny, staną się ostatecznie przyczyną intelektualnego skostnienia i popadnięcia w partykularyzm. Wydaje się zatem, że tym, na co powinien padać mocniejszy akcent w ogólnie pojętej edukacji młodych pokoleń, są nie idee jako takie, a właśnie autentyczny, żywy sposób rozmyślania o nich. Spróbujmy wyobrazić sobie takie szkolnictwo, które uczyłoby młodzież nie tyle wiary w to czy tamto, ale autentyzmu poszukiwań i poważnego stosunku do rzeczywistości. Co oznaczałoby to dla naszych ogólnych pojęć o edukacji, organizacji procesu kształcenia, programów, wreszcie praktyki dydaktycznej? Co dla życia społecznego en bloc?

W oczywisty sposób, mielibyśmy tutaj do czynienia z rewolucją o rozmachu niespotykanym w historii ludzkości. No cóż, niewątpliwie, droga do prawdziwego, pełnego człowieczeństwa nie jest łatwa, ani prosta. Ale nie po to ma się takie możliwości, jak mamy, aby mierzyć nisko. I choć życie nie sprzyja wysokim aspiracjom, to niewątpliwie sprzyja im literatura romantyczna -- na przykład "Prometheus Unbound" Percyego Bysshe Shelleya.

Maciej Sobiech


P.S.

Polub stronkę na facebooku: https://www.facebook.com/Kultura-romantyczna-104138705258025 

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura