Allan Ramsay  (1713–1784), portret Jana Jakuba Rousseau, 1766
Allan Ramsay (1713–1784), portret Jana Jakuba Rousseau, 1766
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
685
BLOG

Indywidualizm Jana Jakuba Rousseau

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

"Dzisiaj moc wszystkich możnych i królów świata nie zmusi mnie, bym choćby ruszył stopą".

– Jan Jakub Rousseau w liście prywatnym

Jednym z najczęstszych zarzutów, kierowanych pod adresem Jana Jakuba przez jego ideowych przeciwników, jest ten, dotyczący źle pojętego indywidualizmu. Według niego, Rousseau miałby być po prostu pospolitym arogantem, niezdolnym do podporządkowania się jakiemukolwiek autorytetowi i przyjęcia jakichkolwiek reguł. Takim samym duchem – jak się nam mówi – miał natchnąć Europę. Dlatego też, to on właśnie ponosi, jako myśliciel, bezpośrednią winę nie tylko za „ludobójczą” Rewolucję Francuską, ale także obecny chaos kulturowy, wynikający właśnie z tego, że każda jednostka zaczyna postrzegać siebie i swój subiektywny obraz świata za absolutny punkt odniesienia, odmawiając pracy nad sobą i podporządkowania się wymogom tradycji, co w praktyce skreśla nie tylko możliwość dobrze pojętej edukacji i postępu wiedzy, ale i wszelkiej w miarę rozumnej debaty społecznej – bo jeśli każdy zaczyna mówić w swoim własnym, subiektywnym języku, życie zbiorowe zamienia się w istną wieżę Babel. Stąd obecny kryzys Zachodu, z jego ideologizacją nauki i sztuki, infantylizacją polityki, populizmem i niezdolnością do podejmowania „wielkich projektów”. „Rousseau – twoje dzieło!”, mówią konserwatyści. A jednak, jak to zwykle z konserwatystami bywa, choć problem wskazują słusznie, to jednak dokładniejsza analiza jego przyczyn i skutków jest już kompletnie nieadekwatna – i nie inaczej wygląda to w wypadku osławionego „indywidualizmu” Jana Jakuba Rousseau. Bo choć Rousseau istotnie, był indywidualistą, a także jego indywidualizm ma jakiś związek z sytuacją obecną, to przy obiektywnym oglądzie sprawy okazuje się, że obydwie te kwestie są w swojej istocie zupełnie inne, niż wynika to z ich konserwatywnego opisu.


Po pierwsze, sam indywidualizm można rozumieć dwojako: w sensie absolutnym i nie-absolutnym. Indywidualizm absolutny, dominujący w naszych czasach i wywodzący się z myśli leseferystycznej, to, istotnie, po prostu swoisty egzystencjalno-intelektualny anarchizm, czy może raczej: solipsyzm, polegający na czynieniu z siebie i swojej subiektywności rzeczywistości absolutnej. W tej perspektywie, człowiek jawi się jako ostateczny punkt odniesienia, jego indywidualność jest całkowita i pełna, wszystkie inne zaś, nieindywidualne elementy jego tożsamości zaś, określane zostają mianem „fikcji” i „konstruktów” ludzkiego umysłu, tworzonych po to, aby jednostkę zniewalać i miażdżyć („miażdżyć” to w tym wypadku, rzecz jasna, głęboki termin natury ontologicznej). Ale takie podejście to przecież nie jedyny sposób rozumienia indywidualizmu. Oprócz niego bowiem istnieje także, jak zaznaczyliśmy, indywidualizm nie-absolutny, względny – czy może: umiarkowany – cechujący się nie negacją rzeczywistego istnienia nieindywidualnych elementów ludzkiej natury, ale tylko podporządkowaniem ich (na zasadzie „materialno-narzędziowej”) ludzkiemu „ja”.


Aby dobrze zrozumieć podejście właściwe dla indywidualizmu umiarkowanego, możemy posłużyć się analogią ze znaną skądinąd koncepcją ontologiczną wielkiego teologa scholastycznego, Dunsa Szkota. Jak wiadomo, najbardziej bodaj charakterystyczną cechą skotyzmu w dziedzinie refleksji nad bytem jest pojmowanie go jako rzeczywistości „warstwowej”. Według tej koncepcji, każdy byt stworzony, nie stanowiąc bynajmniej absolutnej jedności, składa się właśnie z kilku „warstw”, z kilku różnorodnych natur, „nakładających” się na siebie poniekąd od najbardziej ogólnej do najbardziej szczegółowej, szczytem i zwieńczeniem tej hierarchii jest zaś to, co Szkot określa mianem „haecceitas” – dosłownie: „to-istości” – danej rzeczy: jej najbardziej indywidualna, niesprowadzalna do niczego tożsamość, przenikająca i aktualizująca (jak to podkreśla Gilson, zawsze próbujący pogodzić skotyzm z tomizmem) wszystkie owe niższe, bardziej ogólne „natury” na dany byt się składające. W sensie wizualnym zatem, symbolicznym, skotystyczną koncepcję bytu konkretnego moglibyśmy przedstawić tak:

haec-
ceitas
------
człowiek
-----------------
ciało zmysłowe
-----------------------------
ciało  ożywione
-----------------------------------------------
ciało mineralne
-------------------------------------------------------------------
byt
-----------------------------------------------------------------------------------------

W przypadku indywidualizmu umiarkowanego, zachodzi relacja analogiczna, choć – rzecz jasna – dotyczy ona tutaj raczej relacji psychicznych, niż ontologicznych (choć pierwsze na pewno pozostają w zależności od drugich). Nie chodzi o to, bynajmniej, że tożsamość gatunkowa, nieindywidualna nie istnieje, czy że stanowi ona narzędzie zniewolenia i alienacji – ale tylko tyle, że choć istnieje, to tylko jako swoista „podstawa” dla indywidualnego „ja”, którą owo „ja” powinno w toku swojego rozwoju coraz mocniej przenikać i sobie podporządkowywać, i która MOŻE stać się narzędziem alienacji, jeżeli tak się nie stanie.

Widzimy zatem, że zachodzi tutaj znacząca różnica. Z tego też względu, indywidualizmu umiarkowanego często nie określa się wcale mianem „indywidualizmu”, proponując inne terminy, takie jak humanizm integralny czy personalizm, których celem jest podkreślenie tego właśnie nie anarchicznego, a „wychowawczego” niemal stosunku do tego, co w człowieku nie-indywidualne, a zatem i – konsekwencji – wszelkich zbiorowości, do jakich dana jednostka należy.


Po stronie którego z tych dwóch indywidualizmów opowiadał się Rousseau? Odpowiedź jest jasna: oczywiście umiarkowanego. Szczerze powiedziawszy, nigdy nie rozumiałem, jak w ogóle można mieć co do tego najmniejsze choćby wątpliwości. Po co bowiem, zapytajmy, radykalny indywidualista napisałby dzieło takie, jak „Umowa społeczna”? Gdyby Rousseau nie przyznawał społeczeństwu czy w ogóle tożsamości grupowej żadnej wartości, to po prostu by się nimi nie interesował – albo zbywał jako fikcję, a nie pisał o nich książki. To zaś, co o nich pisał, potwierdza tylko ten sąd w całej rozciągłości. „Natura nie może się cofać, nie da się wrócić do czasów równości i niewinności, kiedy one już przeminęły. Dlatego też naszym celem nie jest bynajmniej przywrócić wielkim społeczeństwom Europy ich pierwotną prostotę, ale ledwie zahamować – jeśli to możliwe – rozwój tych, które ze względu na swój niewielki rozmiar ocalone zostały póki co przed owym błyskawicznym postępem społecznym, który stanowi także ruinę ludzkości […]. Jeśli nasza doktryna miałaby przynieść jakiś pożytek innym, to tylko zmieniając ich hierarchię wartości i w ten sposób spowalniając nieco ich upadek w dekadencję, nierozerwalnie związany z fałszywą oceną życia”, czytamy w jego słynnych „Dialogach” (ponieważ to ważne dzieło nie doczekało się przekładu na język polski, w stanie konieczności tłumaczę z języka angielskiego: J.-J. Rousseau, „Dialogues”, przeł. Ch. Kelly & J. Bush, Hanover, New Hampshire, 1990, s. 213). Widać zatem wyraźnie, że chodzi dokładnie o to, o co zawsze – jak tutaj (i nie tylko) kiedy tylko mogę, podkreślam – Rousseau w jego filozofii politycznej chodziło: nie o destrukcję społeczeństwa i „powrót do natury”, ale o REFORMĘ, która pozwoliłaby – bez POWRACANIA do stanu natury – samej naturze jednak oddać sprawiedliwość i sprawić, by życie zbiorowe stało się, jak to można ująć w istotnie bardzo Roussowskim stylu – odpowiednie dla ludzkiego serca, to znaczy: dla ludzkiej indywidualności właśnie.


W tym właśnie kluczu należy rozumieć całą Roussowską „anarchię”, czy swoistą egzystencjalną bezczelność, czasami istotnie zahaczającą o arogancję, na przykład jego słynny, teologiczny aforyzm: „Po co Bóg miałby rozmawiać z Mojżeszem, gdyby chciał porozmawiać z Janem Jakubem Rousseau?” Nie chodzi tutaj, bynajmniej, o całkowitą deprecjację czy negację autorytetu religijnego (sam Rousseau czytał przecież Pismo Święte i literaturę teologiczną, której wszakże nie rozumiał i z tego też względu nie miał o niej wysokiego zdania), ale jedynie o prawo każdej jednostki do tego, aby każdą rzecz osądzać właśnie indywidualnie, na podstawie własnych doświadczeń i własnego rozumu; i generalnie całożyciowe dążenie Jana Jakuba, całe ukierunkowanie i największe pragnienie jego egzystencji, możemy opisać właśnie w ten sposób: aby wszystko, cokolwiek przyjmuje się z zewnątrz, było przyjmowane rzeczywiście „z niego” – zrozumiane, uwewnętrznione, uczynione częścią najbardziej intymnych głębi jego bytu.
Należy dodać, że Rousseau był przy tym bodaj pierwszym myślicielem, który sformułował ten postulat, a na pewno pierwszym, który uczynił to w sposób równie konsekwentny i przekonujący. Z tego też względu, należy go nazywać nie tyle personalistą, co raczej ojcem i inspiratorem personalizmu; i nawet Jacques Maritain, tak na Russa zawzięty i wypisujący o nim różne bzdury, nie wymówi się – przed trybunałem historii i ducha – od związku z tym najbardziej chyba niezwykłym filozofem Zachodu.


Nie trzeba też chyba dodawać, że jeśli spojrzymy na sprawę z tej perspektywy, okazuje się Rousseau nie tyle winnym obecnego chaosu cywilizacyjnego, ale tym raczej, który pierwszy zaproponował – w momencie, w którym się on zaczynał – rozsądne na ów chaos remedium. Indywidualizm bowiem, w obydwu swoich formach, nie jest bowiem po prostu pewnym poglądem, jednym spośród wielu, podobnie jak historia ludzkości nie stanowi bynajmniej ledwie chaosu przypadków, ale układa się jednak – choć nieraz trudno to dostrzec – w pewną rozumną całość; indywidualizm, zatem, to po prostu intelektualna manifestacja osiągnięcia przez ludzką duszę kolejnego etapu rozwoju, jaki w literaturze ezoterycznej nazywa się emancypacją „ja”. I jako taki, musiał nadejść, podobnie jak musiała pojawić się w najbardziej rozwiniętych miejscach globu oparta na nim cywilizacja. Proces ten wszakże mógł dokonać się na dwa sposoby: normalny i patologiczny. Moim zdaniem widać wyraźnie, że zaistniała ta druga opcja. Ale właściwą odpowiedzią na patologizację naturalnych procesów nie jest bynajmniej próba ich cofnięcia, ale raczej przywrócenia im ich właściwej natury. Rousseau, jak powiedzieliśmy, pierwszy podjął próbę takiej restauracji.


Że jego propozycja przeprowadzenia jej jest do dzisiaj pod wieloma względami najlepsza, to inna sprawa, którą nie będziemy się w tym tekście zajmować (aczkolwiek o której można już co nieco wnieść, jak mniemam, na podstawie przywołanego przeze mnie cytatu) – w tej chwili interesuje mnie tylko to, by jak najbardziej zmienić myślenie o Roussowskim indywidualizmie, Roussowskiej filozofii społecznej, no i samym Janie Jakubie Rousseau, który naprawdę zasługuje na inne traktowanie, podobnie zresztą jak i cały ruch romantyczny. I to z wielu przyczyn. Arthur M. Melzer, amerykański badacz myśli autora „Umowy społecznej” zaryzykował kiedyś tezę, że to, jak traktujemy biednego Russa, odzwierciedla poniekąd nasz stosunek do świata, kultury i, wreszcie, samych siebie. No cóż, powiem krótko: miał rację.


Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura