Martinus Rørbye  (1803–1848), "Młody duchowny przy lekturze", 1836
Martinus Rørbye (1803–1848), "Młody duchowny przy lekturze", 1836
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
603
BLOG

Przyszłość literatury i refleksji nad nią

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 13

Bo i też jest ta platforma ku odpowiedzi na tego typu pytania.

Niedawno zapytano mnie, przy innej okazji: jaka przyszłość czeka literaturoznawstwo? Odpowiedziałem: świetlana. I byłem w stu procentach szczery. Przyszłość literaturoznawstwa będzie bowiem taka, jak przyszłość literatury, a ta zawsze jest dobra.

Literatura to specyficzne osiągnięcie ludzkości. Pojawiła się ona wraz z wynalezieniem pisma, czyli bardzo późno w dziejach świata. Do mniej-więcej (w naszym okręgu kulturowym) V wieku p.n.e. dominował przekaz ustny, który zapewniali zawodowi bajarze, bądź „niewolnicy-biblioteki”, specjalnie do tego celu hodowani. Opowieść, czy poezja, w każdym razie kreacja w języku, stanowiła zawsze – przynajmniej co do swojej aktualizacji – część rozmowy.

Pismo to zmieniło – słowa zaczęto uwieczniać, utrwalać poza tym kontekstem; narodziło się „dzieło” – powstał tekst. I choć tranzycja ta wiązała się z dużą ilością wątpliwości, którym najlepszy bodaj wyraz dał Platon w „Fajdrosie”, rozwiązanie to okazało się na tyle praktyczne, że zostało z ludzkością na zawsze.

Takie są początki literatury. A jednak, pojęcia to nie tylko sucha definicja, to także bagaż skojarzeń. Pod tym względem, na wyłonienie się właściwej „literaturowatości” literatury trzeba było czekać jeszcze bardzo długo. Do wynalezienia druku książki pozostawały domeną elit, czymś wyjątkowym, specjalnym. Po wynalezieniu druku sytuacja nieco się zmieniła, tym niemniej wciąż czytanie literatury stanowiło zajęcia skądinąd rzadkie, choćby z tego prostego względu, że przeważająca większość społeczeństwa nie potrafiła czytać. Ten stan rzeczy zmienił się dopiero w XIX wieku, około jego środka, kiedy niezaprzeczalny (acz niewykorzystany) „boom” ekonomiczny doprowadził do powstania nowej klasy średniej, która – z jednej strony – chciała „doskoczyć” do arystokratów, z drugiej wszakże: miała własne problemy i zajęcia, a zatem i związany z nimi, specyficzny styl bycia. I to właśnie z mieszaniny tych dwóch czynników narodziła się współczesna „kultura książki”, która czytanie literatury pięknej – poezji i prozy – wyniosła (czy sprowadziła? – zapewne zależy od perspektywy) do rangi normalnej, acz wysokiej, ludzkiej rozrywki.

Dlaczego? To jest w ogóle osobne pytanie; czy historia toczy się w jakiś logiczny sposób, czy też wszystko pozostaje kwestią przypadku? Pytanie jest źle postawione, ale nie zajmujmy się tym teraz, dość powiedzieć, że w społecznym sukcesie literatury w wieku XIX zdaje się tkwić jakiś rozum, czy i też jakowaś racja.

Wynika to ze specyficznej istoty tak samej literatury, jak i obcowania z dziełem literackim. Jak zauważano często w czasach mojego dzieciństwa (kiedy do kraju wchodziły komputery), książka tym różni się od gry czy filmu, że wymaga od odbiorcy niespotykanej wobec żadnego innego medium aktywności. Czytając wiersz, jesteśmy zdani na siebie – sami go przyswajamy, sami rozkładamy akcenty, sami rozszyfrowujemy zawarte w nim sensy, sami dokonujemy wizualizacji obrazów, słowem: sami, mocą własnych władz poznawczych, „składamy go w całość”, z lepszym albo gorszym skutkiem. Czytając, człowiek się poznawczo „uruchamia”, aktywizuje. W tym procesie, odbiorca staje się właściwie (choć wyrażenie to trzeba właściwie rozumieć) współ-twórcą – no a z bycia odbiorcą i współ-twórcą naraz płynie przyjemność inna, niż ta, którą czerpiemy włącznie z odbioru.

Zapewne to właśnie dzięki temu elementowi, aktywizacji właściwie całego aparatu poznawczego, literatura również zapewnia czytelnikowi swoiste doświadczenie, niespotykane chyba w przypadku innych sztuk. Polski badacz Ryszard Handke (w nawiązaniu do teorii horyzontu oczekiwań Jaussa) trafnie nazwał je „iluminacją”. Czytając, nawet niekoniecznie literaturę bardzo „wysoką”, właściwie bez ustanku dokonujemy przesuwania owego horyzontu, który to proces w momentach szczególnego natężenia zdaje się faktycznie przypominać olśnienie. Literatura „poszerza” nas zatem także jako ludzi. Czy można to samo powiedzieć o filmie, o grach komputerowych, nawet o muzyce i malarstwie? Do pewnego stopnia chyba tak – ale jednak tylko do pewnego stopnia. Wydaje mi się, że tych olśnień czytelniczych, nagłych przebłysków tego literackiego „czegoś”, które zna każdy, kto kiedykolwiek sumiennie przeczytał jakąś książkę, nie da się – w zasadzie – porównać do niczego. To są inne jakości.

Literatura zatem, ma przyszłość – i to, jak powiedziałem, świetlaną. Bo jako jedyna zapewnia człowiekowi tak kompleksowy rozwój, a więc jest do tego stopnia kulturotwórcze. No i tak też, że odstawię nieco prywaty, ma przyszłość również moja działka, czyli literaturoznawstwo. Bo jednak owo „składanie” dzieła „w całość”, jakie odbywa się podczas lektury, może się dokonywać lepiej, a może i gorzej. To zaś, jak się dokonuje, nie pozostaje bez wpływu na świadomość kulturową, narodową, na ogólny sposób obracania się w świecie. Krótko mówiąc: czytać trzeba umieć dobrze. No a od uczenia ludzi, jak się czyta, są właśnie literaturoznawcy.

Tak to jest, że tak powiem, w sobie. Niestety, każdą rzecz można rozpatrywać nie tylko w sobie, ale i poza nią.

I tak też spoza niej samej, przyszłość literatury, a także zatem i literaturoznawstwa, nie przedstawia się zbyt różowo. Powiedzieliśmy bowiem, że literatura rozwija człowieka. Tylko, że – co wiemy przynajmniej od czasów Rousseau – społeczeństwo niekoniecznie zawsze tego rozwoju pragnie.

Wbrew skądinąd rozpowszechnionym poglądom, Rousseau nigdy nie postulował zlikwidowania cywilizacji. Zauważył tylko, że ta może być z naturą ludzką zgodna bądź niezgodna.

Współcześnie, coraz boleśniej odczuwamy w tej sprawie dramatyczną niezgodność. Nieustanny pęd do zysku, prostacki utylitaryzm, podporządkowujący wszystko bezpośrednim korzyściom finansowym, gorączka mierzenia, „parametryzowania”, statystyk, zestawień, konkursów i akredytacji, niekończących się ocen i wycen, i ta chora gorączka, to szaleńcze dążenie, aby było wszystko „więcej, szybciej i bardziej” – to nie są warunki życia dla normalnego człowieka. I to nie są warunki nawet na czytanie, a cóż dopiero na zastanawianie się nad czytaniem – obydwie bowiem te czynności wymagają, przede wszystkim, spokojnego namysłu. W tym mechanizmie, literatura i studia nad literaturą tracą sens i są spychane na margines.

Należy dodać, że – ciekawa to obserwacja – w tej materii niezwykłą zgodność wykazują zarówno lewica, jak i prawica (dodajmy: nie mówię tutaj o wszystkich ludziach o poglądach lewicowych i prawicowych, bo i tu i tu da się znaleźć przecież wybitnych i szczerych znawców tematu, ale o pewnych ogólnych tendencjach kulturowych). Lewica zamienia czytanie w politpoprawne śledztwo, podczas którego każdy, niezależnie od kontekstu i wszelkich możliwych niuansów, jest z góry winny różnorakich przestępstw przeciwko „Postępowi” i specyficznie rozumianym „Prawom Człowieka” (które to zresztą śledztwo prowadzi się celem zasilania masowej produkcji papierów i konferencji, zgodnej zresztą – o, paradoksie! – z logiką rynkową, co tylko unaocznia inny temat, jakim jest skądinąd dziwna kondycja współczesnej lewicowości). Prawica wyśmiewa natomiast wszystkie zainteresowania humanistyczne en bloc, zachwycając się głównie (i głównie głosami dziennikarzy-humanistów, w czym nietrudno dostrzec sprytną metodę obrony własnej pozycji zawodowej) inżynierią i biznesem, jako naczelnymi impulsami życia zbiorowego. I w jednym i w drugim przypadku, mamy do czynienia z bezwzględną rewolucją kulturalną, w pierwszym wszakże przynajmniej względnie samoświadomą.

Widzimy przy okazji jasno, jak wiele mogą wnieść rozważania nad literaturą także do refleksji politycznej czy społecznej. Od dawna bowiem przecież dojrzewa wśród politologów (też bezużytecznych humanistów) przekonanie, iż stary podział na lewicą i prawicę się przeżył, w związku z czym potrzeba nowej klasyfikacji. Oto chyba właśnie klucz do niej. Stosunek do kultury, do ekonomii, wreszcie do ogólnej relacji gospodarka—życie społeczne, wszystko to pokazuje się, rzecz jasna w formie „błyskowej”, w naszych rozważaniach.

Wracając wszakże: trzeba powiedzieć, że przynajmniej z tej perspektywy, faktycznie wygląda to źle. No ale, na szczęście, nie wolno zapominać, że natura ludzka jest czynnikiem mocniejszym, niż wszelkie ustalenia społeczne. Dlatego też można mieć nadzieję, że kiedyś bardziej normalne urządzenia społeczne powrócą – a dążąc do ich przywrócenia, mamy dobrą wskazówkę. Bo będzie to taki stan społeczny, w którym będzie się dało czytać.

O. Piękna definicja normalności. Nie wiem, czy kiedykolwiek ktoś ją tak skonstruował. Niestety, do jej urzeczywistnienia droga jeszcze daleka. Póki co pozostaje więc zatem tylko – czytać właśnie, może ze świadomością, że to sam w sobie protest społeczny (a miłe są takie protesty społeczne przy kawie); no i od czasu do czasu prowadzić o tym blog.

Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura