Walt Whitman w roku 1887
Walt Whitman w roku 1887
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
79
BLOG

Krótka refleksja nad poezją Walta Whitmana

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Kultura Obserwuj notkę 0

„All parts away for the progress of souls,/ All religion, all solid things, arts, governments—all that was or is apparent upon this globe or any globe, falls into niches and corners before the procession of souls along the grand roads of the universe” – ten cytat ze świetnego wiersza Walta Whitmana pt. „Song of the Open Road” to chyba jeden z najgenialniejszych wyrazów fundamentalnej romantycznej idei emancypacji ludzkiego indywiduum.

Kim był Walt Whitman? Ponieważ wciąż pozostaje on w Polsce postacią szerzej nieznaną, dobrze przedstawić go na wstępie pod kątem biograficznym. Urodził się w roku 1819 na Long Island w stanie Nowy Jork, drugi z dziewięciorga dzieci skromnego agenta nieruchomości, zainteresowanego tradycją ruchu kwakierskiego. Uczył się w szkole publicznej na Brooklynie. Na temat gruntowności jego edukacji formalnej niewiele wiemy – z jednej strony, przyjmuje się, że nie była ona zbyt systematyczna, ponieważ Whitman był bez wątpienia w znacznej mierze samoukiem; z drugiej jednak, jakoś systematyczna być musiała, ponieważ pracował przez kilka lat jako nauczyciel. Praca ta nie dawała mu wszakże satysfakcji, dlatego też szybko przeniósł swoje zainteresowania na edytorstwo – fach, którego zaczął uczyć się w wieku 12 lat, w której to dziedzinie odniósł pewne sukcesy (w latach 1846–48 był redaktorem czasopisma „The Daily Eagle”, ale stracił tę posadę ze względu na zaangażowanie w sprawę abolicjonistyczną) – jednakże i w tym zawodzie nie odnalazł niespokojny duch tego, czego szukał. Poczucie spełnienia przyniosła mu dopiero sztuka, a konkretnie – poezja, którą zaczął ćwiczyć i tworzyć, by w roku 1855 opublikować, własnym nakładem, pierwszy swój tomik wierszy, słynne „Leaves of Grass”. Choć z początku dzieło przeszło właściwie bez echa (acz ciepłe uwagi wygłosił pod jego adresem „amerykański Sokrat” Ralph Waldo Emerson), pisarstwo pozostało już na całe życie naczelnym i centralnym zajęciem Whitmana. Publikował kolejne dzieła, a od końca lat 60 XIX wieku zaczął cieszyć się jako autor uznaniem i szacunkiem, co zaowocowało reedycjami, a także :eksportem” jego najważniejszych dokonań do Anglii. Niestety, tę (nareszcie) dynamicznie rozwijającą się karierę przerwały problemy zdrowotne. W 1872 roku Whitman doznał udaru mózgu, skutkującego znacznym paraliżem części ciała. Do tego dołączyły się jeszcze, na płaszczyźnie psychicznej, poważne objawy depresyjne. Wciąż pisał i pracował, tym niemniej już nie z taką energią, jak w przeszłości. Choć jakość jego twórczości nie spadła, opublikował ledwie dwa nowe tomiki poetyckie, będące w znacznej mierze świadectwem godzenia się z przemijaniem i przygotowywania się do śmierci, która ostatecznie nadeszła dlań w roku 1892.

Twórczość Whitmana, niezwykle bogata i oryginalna, do dziś stanowi przedmiot wytężonych badań i sporów i pod wieloma względami pozostaje (jak każda dobra poezja) zagadką dla krytyków. Określano go na najprzeróżniejsze sposoby: jako radykała, demokratę, egalitarystę, witalistę, proto-egzystencjalistę, piewcę wolnej miłości – i istotnie, wszystkim tym Whitman był, przynajmniej do pewnego stopnia. Tym niemniej, kluczem do zrozumienia jego twórczości pozostaje co innego, a jest tym – jak już zresztą powiedzieliśmy – idea absolutnej, a przynajmniej maksymalnej, emancypacji jednostki, czy jednostkowej świadomości, od wymogów świadomości kolektywnej, zbiorowej. Whitmanowski ideał można określić jako autentyzm istnienia, który to autentyzm należy interpretować na płaszczyźnie psychologicznej – jako pełną harmonię z własnym wnętrzem i wyrażanie owego wnętrza na zewnątrz, w relacjach ze światem i innymi ludźmi. Przytoczony na początku tego tekstu to bardzo dobry przykład tego, o czym staram się tutaj powiedzieć. „Wszystko”, powiada poeta, „pierzcha przed postępem dusz – religia, wszelkie stałości, sztuka czy ustroje”, wszystko to „pryska” przed „procesją dusz ludzkich na drogach kosmosu”. To, co się liczy, to indywidualne „ja”, pozostające w bezpośrednim związku ze światem, a nawet, jak chyba lepiej byłoby to określić – z bytem, i mające tak prawo, jak i możliwość się w tym związku realizować. Wszystko inne jest wtórne i powinno, teraz, w epoce przebudzenia przyniesionego przez postęp naukowy i kulturalny (warto pamiętać, że Whitman był wielkim orędownikiem zarówno specyficznie rozumianego ewolucjonizmu, jak i nowoczesnego humanitaryzmu, i istotnie uważał swoje czasy za epokę przełomu) zostać podporządkowane naczelnej zasadzie egzystencjalnej samorealizacji. I w ten sposób stać się zaczątkiem nowej cywilizacji – lepszej, bardziej otwartej, bardziej odpowiadającej człowiekowi (nie jest przypadkiem, że Whitman cieszył się dużą popularnością w ruchu New Age). Whitman zresztą sam poniekąd zaczął tę cywilizację tworzyć, nawet jeśli na stopniu poniekąd jeszcze niewysokim – na stopniu ekspresji poetyckiej. Znając klasykę literatury angielskiej, świadomie zdecydował się nie stosować się do dominujących w niej wymogów formalnych – ale wybrał (narażając się na wrogość wielu krytyków) inny środek wyrazu, bardziej odpowiadający rozmachowi jego ambicji, słynny wiersz wolny, „free verse”, który od jego czasów na dobre zadomowił się w poezji języka angielskiego, i zresztą nie tylko.

Ze względu na ten czynnik, można klasyfikować Walta Whitmana jako przedstawiciela szeroko rozumianego impulsu romantycznego w kulturze. Choć nie należał do epoki romantycznej w sensie historycznym, przejął i przyswoił sobie duchową istotę tego, co ją stworzyło – i przechował ją także dla późniejszych czasów.

Jak dokonać owej zmiany, o której powiedzieliśmy przed chwilą? To już inna sprawa, opisanie której wykracza poza ramy tej krótkiej notatki. Dość powiedzieć, że Walt Whitman nie był barbarzyńcą. Nie chodziło mu bynajmniej o kompletną destrukcję starego porządku i dokonań cywilizacji – ale o takie ich traktowanie, by służyły one poniekąd za „materiał”, przy pomocy którego jednostka odkrywa, tworzy i wyraża siebie. I znów, dobrym przykładem jest tutaj charakterystyczna dla jego twórczości „wolna” prozodia. Jakkolwiek bowiem unikał Whitman stosowania klasycznych rozwiązań formalnych, jakie uznawano ówcześnie za konieczne dla poetyckiej ekspresji, nie pisał również bynajmniej potocznie pojętą prozą; jego mowa ma bowiem specyficzny rytm i organizację, który nadaje jej charakter rzeczywiście poetyki – z tym że rytm ten i struktura zdają się nawiązywać do zjawiska natury znacznie bardziej pierwotnej, niż klasyczne typy wersyfikacji, mianowicie: do rytmu ludzkiego oddechu. Przemyślenie samego tego faktu wystarczy, aby uzyskać głębokie zrozumienie tego, co można nazwać Whitmanowską koncepcją rewolucji, a właściwie ewolucji, cywilizacyjnej; lub też, po prostu, Whitmanowskim personalizmem.

Oczywiście, myśl Whitmana nie jest, bynajmniej, pozbawiona wad, a naczelną z nich jest to, że właściwie nigdy nie poinstruował nas amerykański poeta w sprawie tego, JAK właściwie, od strony czysto metodycznej, „technicznej”, ów egzystencjalny autentyzm, który tak opiewał, osiągnąć. On sam, na ile możemy wnosić z jego dzieł i biografii, stawiał raczej na spontaniczność, swoistą duchową „zgadywankę”, w której niemałą rolę odgrywał rytuał wędrówki i komunii z naturą, przeżywany w związku z archetypem śmierci i odrodzenia i znany zresztą już z „pogańskich” religii Europy zachodniej. W sensie artystycznym, intuicja ta przyniosła wiele interesujących i pasjonujących rozwiązań, ale można wątpić, czy sprawdza się na dłuższą metę – i istotnie, przecież sama biografia Whitmana zdaje się sugerować, że ostatecznie jego niespokojny duch nie zyskał spokoju, którego całe życie poszukiwał. No cóż – człowiek jest wszak istotą przede wszystkim (pod względem istotnym) rozumną, intelektualną (choć oczywiście nie chodzi tutaj o geometryczny, mechaniczny „rozum” czasów pokartezjańskich), a zatem i jego rozwój duchowy musi przebiegać przede wszystkim w sferze i zgodnie z prawami intelektu. Whitmanowska, emocjonalna spontaniczność się do tego poziomu nie wzniosła, z oczywistych zresztą względów. Dlatego też jego intuicje, tak wzniosłe i humanistyczne, pozostają jednak w znacznej mierze niespełnioną obietnicą.

Należy jednak zauważyć, że wszystko to, to kwestia nie tyle osobistych niedomagań samego poety, co raczej wad, a wręcz fundamentalnego skażenia, cywilizacji, w której przyszło mu żyć. Duchowość zachodu zna i przechowuje liczne metody dążenia do psychicznej pełni, które można z powodzeniem stosować we własnym życiu. Niestety, ze względu na całkowitą „materializację” naszej cywilizacji, jaka miała miejsce w wieku XVIII i XIX, zostały one, przynajmniej w jej głównym nurcie, niemal zupełnie zapomniane (należy dodać w tym punkcie, że niemało przyczyniły się do tego represje ze strony instytucjonalnych kościołów, ale jednak dopiero nowy materializm zadał duchowości zachodu cios naprawdę śmiertelny). Wielkim zadaniem naszego czasu wydaje się, aby je odzyskać – aby na nowo odkryć te wielkie prawdy, jakie niosą w sobie różnorakie prądy ezoteryczne Europy: gnostycyzm, martynizm, czy tradycja chrześcijaństwa różokrzyżowego. To gigantyczne bogactwo refleksji i doświadczeń tylko czeka, aby Europejczyk odkrył je na nowo. Póki co najważniejszą chyba i najbardziej owocną próbę takiego ponownego odkrycia stanowiła antropozofia Rudolfa Steinera, więc warto ją tutaj szczególnie polecić, ale nie chodzi o etykiety i przynależność grupową – bo ta przemiana musi się dokonać przede wszystkim w duszy każdej jednostki. Dopiero wtedy stanie się realna – i będzie stanowić realną siłę przekształcającą nasz świat i społeczeństwo.

Czy to zupełnie bezpieczne? Oczywiście, że nie. Ale każda próba przejścia z formy niższej w wyższą wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. Tym niemniej, tkwienie w formach starych, zastarzałych, w momencie, w którym prawa wszechświata domagają się ich porzucenia, niesie ze sobą niebezpieczeństwa jeszcze większe, niż ta tranzycja. Wydaje mi się, że wydarzenia obecne stanowią bardzo dobre świadectwo tego faktu – i pewnie, niestety, jeszcze stanowić je będą, bo przecież jesteśmy od tego przebudzenia duchowego, o którym starałem się tutaj powiedzieć kila słów, bardzo, ale to bardzo daleko.

Co nie oznacza, że nie możemy się do niego przybliżać. Walt Whitman zaś, pozostaje znakomitym towarzyszem, przyjacielem, przewodnikiem i świadkiem na tej drodze. Dlatego też będziemy się z nim spotykać jeszcze bardzo często, propagując romantyzm, romantyczność i wszystko, co wiąże się z autentyczną, duchową tradycją naszej dziwnej, złożonej, nędznej i wielkiej kultury.

Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks "People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura