Piotr Kropotkin
Piotr Kropotkin
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
708
BLOG

Nudna gawęda osobisto-polityczna, czyli jak zostałem anarchistą

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 43

No bo tak się obecnie, jeśli w ogóle się określać muszę, się określam.

Zacznijmy może od definicji, aby usunąć masę nieporozumień, które wokół tej wspaniałej myśli narosły? Czym jest anarchizm? Ano, jest on ideą polityczną w swym aspekcie negatywnym sprowadzającą się do postulatu likwidacji państwa. Natomiast – i to jest bardzo ważne – nie oznacza to bynajmniej skrajnego indywidualizmu, czy też dążności do powrotu do lasów. Ponieważ, zaznaczyć trzeba, anarchiści definiują państwo (i to jest bardzo mylące) w sposób specyficzny: jako stosunkowo nowy (w naszych warunkach stanowiący schedę po starożytnym Rzymie) byt polityczny tym się charakteryzujący, że władzę w nim sprawuje nie wspólnota (jakaś realna wspólnota, oparta na realnym fundamencie – pochodzenia, wspólnego terytorium, tradycji itd.) jako taka, ale pewne abstrakcyjne „centrum” i jego delegatury, narzucając swoją wolę społeczeństwu z zewnątrz. I tak, na przykład, republika francuska jest państwem, bo stanowi ona ustalony odgórnie system praw i urzędów, na funkcjonowanie których masa społeczna nie ma bezpośredniego wpływu. Nie są państwem, natomiast, takie byty polityczne jak: plemię, gmina wiejska, gmina miejska, związek zawodowy (oczywiście w swym sensie pierwotnym, ludowym), wszelkie kluby, organizacje i stowarzyszenia oddolne, słowem: wszystkie te typy organizacji społecznej, które wyrastają z samorzutnej inicjatywy jakieś ludzkiej wspólnoty i są przez nią bezpośrednio kontrolowane. Dlatego też, postulując zniesienie państwa, nie nawołują bynajmniej anarchiści do likwidacji życia zbiorowego w ogóle, wręcz przeciwnie – jak sami twierdzą, chcą jego odrodzenia, ponieważ człowiek ze swojej natury jest istotą społeczną i w toku rozwoju dziejowego spontanicznie wynajduje coraz lepsze dla siebie formy wspólnoty, w których może się coraz pełniej realizować i które, na drodze dobrowolnego stowarzyszania się („federacji”) tworzą coraz bardziej złożone struktury, coraz lepiej mogące sprostać wymaganiom życia. Przykładem tego choćby opisywana przez niezrównanego Piotra Kropotkina ewolucja od plemienia przez gminę wiejską aż do gminy miejskiej i wolnej federacji miast, w których to upatruje wielki rosyjski filozof szczyt dotychczasowego rozwoju struktur politycznych ludzkości. W anarchizmie występuje wiele różnych nurtów i wiele opinii co do tego, jak zrealizować swoje cele i co się stanie, kiedy się to już uda zrobić, tymi jednak, nie musimy się tutaj zajmować. Chodzi mi tylko o uchwycenie esencji, nie o szczegółowy wykład.

No i cóż – krótko mówiąc, od pewnego czasu, jak zresztą zaznaczyłem na wstępie, definiuję się właśnie jako anarchista. Skąd mi się to wzięło? Jest kilka powodów. Po pierwsze, chodziło o sprawy raczej pragmatyczne: wzięło się to z rozczarowania. Ja jestem typem raczej prędkim i płomiennym, „zapalam się” (trochę jak Augustyn z Hippony, toutes proportions gardées) do różnych idei. Wykazuję wtedy sporo zaangażowania i bywam dość fanatyczny, natomiast z tym typem wrażliwości wiąże się ta jedna niedogodność, że taki duży płomień potrzebuje sporo paliwa. I jeśli dana idea go nie dostarcza, to dość szybko ją porzucam. W przypadku polityki zapalałem się tak do różnych pomysłów: miałem okres konserwatywno-liberalny, acz to z wychowania raczej, niż ze świadomej myśli, no, ale miałem i monarchistyczny, i (wreszcie) narodowy, który utrzymał się długo, ale z tym większym przytupem się skończył. Wszystkie te zaś okresy w rozwoju mojej myśli kończyły się natomiast z tego prostego powodu, że zawsze ostatecznie zauważałem, iż jest w funkcjonowaniu tych różnych ruchów politycznych, które je głoszą, coś nie tak – jakaś dziwna nieszczerość, jakaś ciemność, no: zapewne interesów, coś, czego niby nie powinno tam być, no, ale jednak jest i, co więcej, wywiera na ich funkcjonowanie znacznie większy wpływ, niż sama idea. Inaczej jeszcze mówiąc – o, to jest dobra myśl – chodziło po prostu o to, że żaden z tych ruchów nie był w pełni ideowy. Że chodziło tyleż o realizację jakiegoś programu, co o cele bardziej (powiedzmy) pragmatyczne, które w tym urzeczywistnianiu przeszkadzały.

Początkowo, rzecz jasna, próbowałem tłumaczyć to sobie „akcydentalną niedoskonałością”, koniecznie (baju-baju) towarzyszącą wysiłkom nadpsutej natury ludzkiej. No, ale ile razy można sobie cokolwiek tym tłumaczyć? Jeśli coś się powtarza w dziewięciu na dziesięć wypadków, to już nie jest przypadkiem i być nim nie może, a zatem (wniosek to konieczny) to w samych owych ideach musi tkwić jakiś brak, jakiś problem, który wypacza funkcjonowanie tych, którzy się nimi przejmują. Niedługo mi zajęło, aby braku tego zacząć upatrywać w fakcie, iż każda z tych idei jest, jak to sobie nazwałem na własny użytek, w pewnym sensie „nieludzka”, to znaczy: zakłada konieczność istnienia dwóch odrębnych klas ludzkości, rządzącej i rządzonej. No, a jeśli się top robi, to w oczywisty sposób, choćby przy najlepszych intencjach, będzie się zawsze chciało wskoczyć do owej rządzącej. Ten pragmatyzm, czy raczej cynizm, sam się narzuca. Logiczną konsekwencją na mojej drodze stało się znalezienie jakiejś idei, która odrzuca ten klasowy element i zamiast podziału ludzkości na dwie części, głosi jej jedność. Ideę tę znalazłem – właśnie w anarchizmie.

Kolejną kwestią, łączą się zresztą z tym, co napisałem wyżej, są moje poglądy polityczne. Mówiąc krótko, w „narodowym” okresie mojego rozwoju, stałem się demokratą – ale nie w sensie zwolennika ustroju parlamentarnego czy (Boże, uchowaj) nowoczesnej republiki liberalnej z jej trójpodziałem władz i im podobnymi rzeczami, ale po prostu: w tym sensie, że wierzę w ludowładztwo, w prawo do równego udziału w rządzeniu wspólnotą, w której się urodził, każdego dorosłego człowieka. Ideę tę wyniosłem z książek Chestertona, a potem Rousseau (no, bo on też ją wyniósł z książek Rousseau). Inaczej jednak, niż Chesterton i Rousseau, po czasie zacząłem zauważać, że nie da się jej wyznawać połowicznie, to znaczy: godzić się na jakieś kompromisy. To zresztą charakterystyczny element (i największa wada) Roussowskiej filozofii polityki. Opisawszy doskonale warunki istnienia i funkcjonowania wspólnoty demokratycznej, zauważał autor „Umowy społecznej”, że niezmiernie trudno jest urzeczywistnić prawdziwą demokrację w praktyce, dlatego też szukał różnych „analogicznych” możliwości jej urzeczywistnienia – na drodze delegacji (to akurat mogłoby być, pod odpowiednimi warunkami, które zresztą również mistrzowsko opisał), ale także, na przykład, na drodze psychologicznej identyfikacji z państwem; na drodze oparcia prawa stanowionego na prawie obyczajowym; na drodze różnych innych sposób, aż wreszcie doszedł Rousseau do wniosku, że w pewnym sensie demokracja może urzeczywistniać się nawet w monarchii absolutnej. Oczywiście, doceniam giętkość sądu i dążność do kompromisu, tym niemniej, na logikę, prawdziwa demokracja należy do zbioru rzeczy, które albo istnieją zupełnie, albo wcale – bo albo WSZYSCY mają PEŁNY udział w sprawowaniu władzy, albo – no, nie. I trzeba się opowiedzieć albo za demokracją, albo za kompromisem. Ja opowiedziałem się za tą pierwszą – no i, w związku z tym, opowiedziałem się (nawet tego nie wiedząc) za anarchizmem, bo, jak trafnie to zauważał wybitny historyk anarchistyczny, Rudolf Rocker, anarchizm to po prostu konsekwentny demokratyzm. No i jakież było moje zdziwienie, gdy przekonałem się, że na przykład w „Pomocy wzajemnej” opisuje Kropotkin, jako przykłady wspólnot organicznych, właśnie różne formy demokracji bezpośredniej. Te dwie rzeczy pasują do siebie jak klucz do zamka i, ostatecznie, okazało się to kwestią dochowania wierności sobie, jak i czemuś, w co jeszcze nie straciłem wiary.

Argument trzeci jest dla tych, którzy lubią trochę filozoficzne abstrakcje. Tak się bowiem składa, iż filozoficznie z dumą mogę nazwać się uczniem niezrównanego Jacques’a Maritaina, który, jak powszechnie wiadomo, był twórcą owej niby to popularnej obecnie (acz w istocie zupełnie niepopularnej) idei, którą zna się pod nazwą personalizmu, a zgodnie z którą człowiek jest przede wszystkim osobą, a zatem – metafizycznie biorąc – osobną całością ontyczną, osobnym kosmosem, bezpośrednio związanym z Absolutem, a dzięki temu zdolnym do autokreacji i autodeterminacji. Oczywiście, Maritain trzeźwo zauważał przy okazji, że człowiek nie jest TYLKO osobą, że oprócz tego, iż jest osobą, to jest także i jednostką (niektórzy tłumaczą: osobnikiem), przedstawicielem pewnego gatunku ssaka, jako takim podporządkowanym, po pierwsze, dobru tego gatunku, a po drugie – całego materialnego kosmosu. Że jest, krótko mówiąc, pewną częścią. Tak właśnie tłumaczył francuski mistrz konieczność istnienia dyscypliny społecznej i autorytetu państwowego. Tutaj pełna zgoda, tym niemniej, można poczynić dwie uwagi: po pierwsze, że nawet jeśli, zgodnie z rozumowaniem Maritaina, człowiek nie może przetrwać i rozwijać się inaczej, niż w grupie, a zatem potrzebuje do swego istnienia jakieś wspólnoty, której z tej przyczyny winien jest pewną lojalność, to warto zadbać o to, aby charakter i sposób funkcjonowania owej wspólnoty jak najlepiej odpowiadały biologicznej naturze ssaków, jakimi jesteśmy. A jak przedstawia się ta natura? A tak, że się spontanicznie stowarzyszamy na zasadzie pomocy wzajemnej, jak to mistrzowsko (i, moim zdaniem, niezbicie) wykazał Kropotkin, a zatem nie potrzebujemy bynajmniej żadnego zewnętrznego autorytetu, który by nam kazał to zrobić – czyli, nie potrzebujemy państwa, no, chyba że i gminę wiejską czy wolne miasto będziemy (skądinąd naprawdę myląco) nazywać „państwami” – i, zresztą, mam wrażenie, że tak właśnie Maritain czyni. Po drugie, jak to przyznaje wielki personalista choćby w swym „Człowieku i państwie”, w miarę, jak człowiek wzrasta w swej (metafizycznie, nie psychologicznie, pojętej) osobowości, jak staje się coraz bardziej niezależny i duchowy, tym bardziej wyrasta on ze wspólnot pierwotnych, naturalnych, i tym bardziej potrzebuje takiego porządku politycznego, na który mógłby się świadomie zgodzić i który mógłby współkształtować. Potrzebuje, inaczej mówiąc, po prostu autentycznej demokracji – co powiedziawszy, wracamy do punktu numer dwa. I, co bardzo wymowne, właściwie zupełnie otwarcie dochodzi w pewnym momencie Maritain do postulatu organizacji życia społecznego na zasadzie dobrowolnej federacji różnych mniejszych wspólnot i likwidacji państw narodowych. No, bo stanowi to logiczną konsekwencję jego idei. Że, niestety, w tym samym dziele domaga się także zastąpienia państw narodowych jakimś „państwem światowym” to inna sprawa, ale moim zdaniem mamy tutaj do czynienia z wkładem obcym wewnętrznej logice tej myśli, z nagięciem jej do pewnej zewnętrznej „tezy”, którą jest w tym wypadku mniemana konieczność istnienia autorytetów zewnętrznych, za uznawanie której trudno zresztą winić katolickiego myśliciela.

Ech, ten Maritain, ten Maritain… Ja mam ogólnie poczucie, że to kolejny z owych, skądinąd licznych zresztą umysłów, które naturalnie ciążyły ku filozofii prawdziwej wolności, ale stłumiły te dążenia ze względu na związek z kościołem katolickim. Nie robię tutaj wyrzutu (to są sprawy wybitnie osobiste), natomiast nieraz zastanawiam się, co by się stało, gdyby ta lojalność nie była aż tak pryncypialna. Napiszę o nim tutaj jeszcze na pewno, bo mam u niego dług nieskończony, a jest to myśliciel powszechnie nieznany – i jeszcze bardziej nierozumiany, z przyczyn, których ja z kolei nie do końca rozumiem. No cóż, widać jednak poznają w nim polscy katolicy coś z ducha, który jest im obcy.

Ale to ledwie dygresja. Tak czy inaczej, tak właśnie przedstawiają się trzy zasadnicze przyczyny mojego anarchizmu: osobista, polityczna i metafizyczna. Anarchizm nie jest obecnie w Polsce (ani nigdzie zresztą) bardzo popularny, no, ale ja nigdy nie bałem się wyznawania rzeczy niepopularnych. Będę go tutaj trochę promował. Nie tylko dlatego, że – jak już nadmieniłem, we wpisie tym i poprzednim – stanowi on, moim zdaniem, istotę politycznej myśli romantyzmu, która, co prawda, znajdowała tylko cokolwiek pokraczne i sprzeczne dla siebie formy wyrazu, ale jednak przenikała cały ten ruch przez całą jego historię – ale i dlatego, że wydaje mi się to słuszne z perspektywy ogólnoludzkiej. Niewiele mam drogowskazów w życiu obecnie, ale jednym z nich jest filozofia Bergsona. Jak trafnie zauważył Bergson, istotę świata stanowi ruch, życie – życie, które jest naraz jedno, różnorodne i złożone. Zasada moralna, jaka wypływa z tej myśli, jest prosta: życie ocalać, pomnażać, nie niszczyć. A kiedy bardziej pomnażamy swoje własne życie, kiedy stajemy się bardziej jedni z samymi sobą, różnorodni wewnętrznie i „ruchliwi”, niż wtedy, gdy jesteśmy – wolni? Dlaczego więc, można zapytać, mielibyśmy bać się dążenia do pełnej wolności?

No właśnie: co sprawia, że na myśl o pełnej wolności, o pełnym zaangażowaniu, o prawie do decydowania o sobie i autentycznego tworzenia swego środowiska życia, nieraz wzdrygamy się (jak i ja się przez pewien czas wzdrygałem), jak gdyby wobec jakiejś zdrożnej treści? Mnie w każdym razie wydaje się, że to bardzo dobre pytanie. I z nim cię, czytelniku, w tym momencie zostawię.

Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks "People think I'm crazy, 'cause I worry all the time -- if you paid attention you' d be worried too". - Randy Newman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura