Thomas Rowlandson, Samuel Collins, "Triumf hipokryzji", 1787
Thomas Rowlandson, Samuel Collins, "Triumf hipokryzji", 1787
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
193
BLOG

Kolejna gawęda osobista, czyli jak pogodziłem się z postmodernistami

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Bo tak, muszę przyznać, że ostatnio jest mi bardziej po drodze. Co napisawszy, zaskoczyłem sam siebie. Ale po kolei.

Co to jest postmodernizm? Ach, oczywiście, postmodernizm jest amebą. Jest, ale jeśli chce się o nim cokolwiek powiedzieć, zaczynają się schody. Generalnie rzecz ujmując, jeśli jakąkolwiek myśl identyfikujemy jako postmodernistyczną, to zaraz narażamy się na pogardliwe śmiechy i kręcenie głową, że oj-oj-oj, parobek ze wsi (Sosnowiec jest w pewnym sensie wsią) nic nie rozumie. Gdy przychodzi do krytyki różnych postmodernistycznych teorii, to nigdy nic nie wiemy, upraszczamy i też nie rozumiemy. Taka intelektualna zabawa w ciuciubabkę. No, ale chyba wiemy wszyscy, o co w tym chodzi („pozdro dla kumatych”), a że i tak od końca września nie będę już pracował na uczelni publicznej, to mogę się nie przejmować tymi bzdurami, a więc jednak jakąś definicję dam.

Otóż, tak z grubsza mówiąc (coby się w przesadne akademizowanie nie wikłać), postmodernizm to jest cała ta dziwna rzecz, jaka pojawiła się w życiu intelektualnym zachodu, a właściwie w humanistyce, a właściwiej tylko w literaturoznawstwie, po słynnym przełomie 1968. Teorii postmodernistycznych istnieje co niemiara i nieraz różnią się one od siebie znacząco i zwalczają (no, czegoż się nie robi dla tego etatu…), tym niemniej można je wszystkie sprowadzić do pewnego wspólnego mianownika, którego najważniejsze elementy to:

1. Subiektywizm w poznaniu, tj. negacja pojęcia prawdy obiektywnej, uznanie efektów poznania za wytwór podmiotu poznającego.

2. Relatywizm w etyce, tj. negacja istnienia obiektywnych zasad moralnych oraz – jako fundament –

3. Fenomenalizm i idealizm w ontologii, tj. po pierwsze: negacja istnienia istot, sprowadzenie bytu do swoistej „zbitki” zjawisk.

Jak powiadam, postmodernizm jest obecnie bardzo modny w naukach humanistycznych na Zachodzie (acz już nie tak, jak kiedyś) – no i z tego względu też MUSI być bardzo modny u nas, aby nie trzeba się było wstydzić na konferencjach przed Bwana Kubwą. Jeśli chodzi o mój stosunek do tej myśli w sensie intelektualnym, to już go wyraziłem i nie będę tego tutaj powtarzał (kto zainteresowany może sięgnąć tu: https://www.academia.edu/51810663/Kr%C3%B3tki_traktat_o_szkodliwo%C5%9Bci_j%C4%99zyka_specjalistycznego_w_badaniach_literackich?from_sitemaps=true&version=2), z przyczyn, mam nadzieję, zrozumiałych. Zamiast tego, przywołam kilka anegdot.

Otóż, na przykład, pewnego razu na zajęciach rozmawialiśmy o kwestii odpowiedzialności moralnej. W pewnym momencie, Bardzo Modny Wykładowca objawił nam (no bo, jako się rzekło, musiał), że wszystko, czego nas uczono dotychczas, to burżujska indoktrynacja, bo podmiot ludzki nie istnieje, w związku z czym nie może być odpowiedzialny moralnie. Na co zadałem pytaniem, które – w moim mniemaniu – nasuwało się samo (bo zadał je już Arystoteles): – Czy to znaczy, że nie powinniśmy karać za przestępstwa na drodze sądowej? Nastąpiła chwila ciszy, po której dowiedziałem się, że: – nie, nie, nie, przecież to ZUPEŁNIE nie o to chodzi!. – Więc o co? Nie dawałem za wygraną. Niestety, nie dane mi się było tego dowiedzieć.

Innym razem, i na innych zajęciach, poruszaliśmy kwestię prawdy historycznej, o której znów dowiedziałem się, że jej nie ma. Ponieważ miałem gorszy dzień, to uderzyłem poniżej pasa i walnąłem z grubej rury: – To Holokaust był, czy go nie było? Zapadła cisza, tym razem dłuższa, niż poprzednio (no bo ad Holocaustum to jest artyleria najcięższa), po czym dwóch moich adwersarzy (bo dwóch ich było) zaczęło bąkać, że proszę, oczywiście, sam dowiodłem (dowiodłem!!!), że mają rację, bo przecież zdarzają się negacjoniści, którzy kłamią, że go nie było! Na co odrzekłem: no właśnie, i wszyscy wiemy, że kłamią, czyli umiemy odróżniać prawdę od fałszu. Na co cisza zapadła już zupełna i jedyne, co dane mi było otrzymać w odpowiedzi, to pogardliwe prychnięcie, jak gdyby moi rozmówcy mieli do czynienia z debilem.

Na koniec, wisienka na torcie. W przedmowie do swojego doktoratu ośmieliłem się nadmienić, że mimo współczesnej popularności teorii postmodernistycznych, wolę pozostać przy stanowisku bardziej tradycyjnym i szukać raczej tego, co tekst mówi, tj. jakiejś jego prawdy. Za co zostałem ofuknięty w jednej recenzji, że nie mam pojęcia, o czym mówię, bo kwestia prawdy nie ma tutaj nic do rzeczy. Dziwne? No cóż, mnie przynajmniej teza, że przyczyna nie ma znaczenia przy omawianiu skutku, istotnie wydaje się dziwna. Chciałem o tym powiedzieć coś-niecoś na obronie, ale znowu dostałem opieprz, że to bezczelne i nie wolno, więc się powstrzymałem – a w sumie szkoda, bo mogłyby wyjść z tego ciekawe rzeczy, a tak do jest ledwie połowa anegdoty, choć mniemam, że jednak ona również odsłania różne interesujące rzeczy.

Jakie? Ano, na przykład takie, że postmodernizm to jest taka bieda intelektualna, że szkoda o niej nawet na poważnie rozmawiać. Po pierwsze, postmoderniści mnie mówią właściwie niczego nowego. To jest ten sam „nihilizm” ze swoimi trzema negacjami, co w czasach Gorgiasza (nieraz starałem się na to zwrócić uwagę, ale – niestety – nie każdy humanista wie dzisiaj, kto to był Gorgiasz) i, w związku z tym, tak samo łatwo się go zbija (nie da się z logicznego punktu widzenia powiedzieć: „Wiem, że niczego nie można poznać”, to jest kompletny absurd). Po drugie: no – właśnie, mają do tego tę wadę, że żyją dwa i pół tysiąca lat później, więc tak ogólnie trochę wstydno. Czytanie tych wewnętrznie sprzecznych farmazonów jest istną męczarnią i naprawdę, trudno tłumaczyć ich popularność inaczej, jak tylko pewną modą intelektualną, bo gdyby próbować inaczej, to by trzeba wyciągnąć z tego wszystkiego bardzo nieprzyjemne wnioski. I jeszcze, na koniec, gdyby się ktoś nadymał, że jestem arogancki i nie wiem, gdzie moje miejsce, to przypomnę dwie sprawy: po pierwsze, taką bajeczkę, w której cesarz paradował po ulicy w bieliźnie i wszyscy zachwycali się jakie ma ładne ubranko – i, po drugie, tak bardziej na poważnie, słynną „aferę Sokala” i wydaną na jej kanwie książkę „Modne bzdury”.

Ale jednak, jak powiadam, mimo wszystko się z nimi ostatnio zacząłem przepraszać. Bo chociaż jeżeli chodzi o system i logikę naprawdę nie ma czego zbierać, to jednak jeśli chodzi o pewne aspekty życia, cóż – mają zupełną rację.

O co mi chodzi? A może prościej zapytajmy: o co mi NIE chodzi?

No bo logika logiką, system systemem, ale czy, jeśli się nad tym zastanowimy, znajdziemy w naszym życiu społecznym chociaż jedną taką dziedzinę, jedną działkę, ba! – jeden spór, w którym prawda, rzeczywistość i obiektywne racje moralne odgrywałyby jakąkolwiek rolę?

Pomijam już kwestie polityczne, bo to jest tragedia. Ale nawet w kwestiach przynajmniej z pozoru zupełnie niepolitycznych, abstrakcyjnych, którymi ludzie zajmują się wyłącznie dla przyjemności, również napotykamy co i raz nieprawdopodobne pokłady złej woli, fiksacji i prywatnego interesu. Weźmy, na przykład, rzecz tak niewinną, jak biografia Jana Jakuba Rousseau, o której tutaj zresztą już nie raz i nie dwa pisałem. To jest sprawa, przynajmniej w teorii, prosta. Mamy fakty, podawane przez źródła, których wiarygodność jesteśmy w stanie łatwo ustalić. Tych faktów jest dużo. Na ich podstawie, jeżeli poświęcimy kwestii przynajmniej kila dni uczciwego badania i namysłu, możemy ustalić z bardzo dużą dozą pewności: 1. co wiemy, 2. czego nie wiemy i 3. czego możemy się domyślać. Na podstawie tej wiedzy z kolei, możemy przeprowadzić ocenę: 1. tego, co Rousseau zrobił dobrze, 2. tego, co zrobił źle, 3. tych elementów jego zachowania, które są niejednoznaczne oraz 4. tych, co do których mamy za mało danych, aby cokolwiek oceniać. Istnieją, oczywiście, punkty sporne, ale ich obecność również możemy obiektywnie ustalić, a poza tym, nie obejmują wszystkiego – większość kwestii z Rousseau związanych pozostaje, czy powinna pozostawać, poza dyskusją.

Czy tak jest?

Nie wiem, czytelniku, czy czytałeś kiedykolwiek owe różne rzeczy, jakie się na temat tego myśliciela wypisuje w pewnych środowiskach? Przecież to jest masakra. Słowo „Rousseau” w pewnych środowiskach to hasło otwierające bramy piekieł. Czego to się człowiek nie dowie: że totalitarysta, szowinista, ojciec „krwawej” rewolucji francuskiej, schizofrenik (i tak, bywa, że się stosuje to jako zarzut), protoplasta gułagów, Hitlera i Stalina, a do tego łajdak, który zostawił swoje dzieci w przytułku. I naprawdę, każdy, kto czytał Rousseau z odrobiną dobrej woli wie, że to wszystko bzdury: że Rousseau nigdy nie tworzył wizji państwa totalitarnego, że był człowiekiem względnie normalnym i dobrym, że w jego systemie nie ma niczego, co łączyłoby go ze współczesnym komunizmem i nazizmem, że nigdy nie nawoływał do krwawej rewolucji (a wręcz przeciwnie) i że nawet kwestia oddania swoich pociech do instytucji publicznych nie jest tak jednoznaczna, jak się może wydawać, bo wynikała z naprawdę trudnej sytuacji materialnej, w której znajdował się autor „Wyznań” właściwie całe swoje życie (ciekawe, swoją drogą, że tych, którzy współcześnie podrzucają swoje dziatki do „okien życia” nikt tak ostro nie osądza). To wszystko totalne wyolbrzymienia, pozostające w bardzo luźnym co najwyżej związku, albo w ogóle bez związku, z rzeczywistością. A jednak, ciągle się je powtarza. I ciągle, i ciągle. I wychodzą ludzie i piszą. I wychodzą profesorowie, i mówią, wręcz Głoszą. I się obala, to co Mówią Głoszą. Ale jednak wychodzą i dalej Mówią Głoszą. I tak w kółko, i w kółko i w kółko.

Czemu?

O, to jest owo pytanie, na które bardzo chciałbym znaleźć kiedyś odpowiedź.

Pozostańmy jednak jeszcze na moment przy abstrakcyjnych sporach historycznych. Otóż, od pewnego czasu, w pewnych środowiskach w Polsce bardzo modne jest bezustanne odgrzewanie historii tak zwanej kontrrewolucji w Wandei, mającej (według rzeczonego środowiska) dowodzić skrajnie antychrześcijańskiego i bestialskiego charakteru Rewolucji. Pisze się opracowania, obchodzi rocznice, publikuje memy (!), płacze, Celebruje. Tymczasem, znów: rzut oka na fakty jasno pokazuje, że sprawa bynajmniej nie jest tak jednoznaczna, jak się może wydawać. Owszem, Wandejczyków potraktowano skrajnie okrutnie, natomiast nie można zapominać, że oni sami do aniołków nie należeli: że, na przykład, nie zwykli brać jeńców, że mieli dziwny obyczaj obdzierania swoich przeciwników ze skóry, że puszczali z dymem całe wsie, jeżeli te nie wykazywały entuzjazmu dla ich kontrrewolucyjnych zapędów, no i że rozpoczęli swoje działania mniej-więcej w tym samym czasie, gdy wojska koalicji niemieckiej przekroczyły francuską granicę, w związku z czym okrutna reakcja władz staje się poniekąd zrozumiała. Po raz kolejny mamy zatem do czynienia z sytuacją złożoną, którą jednak można obiektywnie opisać i ocenić w sposób odpowiadający tej złożoności. I tym bardziej, że – o ile się orientuję – rewolucja francuska jakiś czas temu się zakończyła i kwestia oceny przebiegu i skutków powstania w Wandei nie ma dla naszej obecnej sytuacji żadnego znaczenia. A jednak, nawet w tym wypadku to się nie dzieje. Nawet tutaj, mamy jakiś element propagandy, przekłamań, jakieś dziwnej walki, ciągnięcia w swoją stronę.

I znów: o co tutaj chodzi?

Jak powiadam, w sensie głębinowym nie znam odpowiedzi na to pytanie. Różne dziwne skłonności człowieka wyjaśniano już na różne sposoby: grzechem pierworodnym, życie w sprzeczności z naturą wszechświata, wpływem iluzji przywiązań… Nie wiem, po prostu, która z tych odpowiedzi (jeżeli którakolwiek) jest prawdziwa. Wiem jednak, co stanowi przyczynę – że tak powiem – „bliższą” tych dziwnych machinacji – a jest nią nie co innego, jak chęć budowy pewnej tożsamości. Tego typu bowiem dziwne „szarże” intelektualne pojawiają się zawsze tam, gdzie chodzi o tworzenie, czy podtrzymanie, identyfikacji grupowej: tu „my”, a tam „oni”, tu przyjaciel, a tam – wróg. No a przecież wiadomo, że z wrogiem się nie rozmawia, tylko się z nim walczy. Dostrzeżenie tej prawidłowości pozwala zrozumieć ogromną liczbę zjawisk, jakie dokonują się w naszej kulturze – co ważniejsze jednak, daje nam klucz do przejrzenia ich prawdziwej natury. Wszystkie bowiem sądy wydawane w tym rejestrze nie są bynajmniej „naukowe” – tylko po prostu polityczne. A skoro takie są, to i funkcjonują według innej logiki, niż ta, która opiera się na pojęciach prawdy i fałszu. I tak też należy je analizować.

No i w tej analizie, muszę przyznać, postmodernizm się jednak jakoś przydaje, przynajmniej jeśli bierze się tę myśl „narzędziowo”, za co należy mu się pewien szacunek. Przede wszystkim jednak, uświadomienie sobie opisanych wyżej faktów, pozwala zrozumieć w ogóle źródło, z którego ruch postmodernistyczny się wziął. Przykłady, które tutaj przywołałem, są dość banalne – ale mniemam, że bezstronny namysł nad sprawą niechybnie ujawni, że chodzi o rzecz dużo poważniejszą: o całą wizję kultury, o sposób zbiorowego funkcjonowania, jakie cechowały nasz kontynent przez bardzo długie wieki. Bo przecież nie jest tajemnicą, że różne „demaskatorskie” interpretacje myśli Rousseau, czy „czarne księgi” tego i owego nie są stronnicze otwarcie – bynajmniej! Przecież formułuje się je dokładnie po tej stronie kulturowego sporu, która (i odkrycie tego faktu było dla mnie niemałym szokiem) pojęcia Prawdy i Obiektywizmu ma wypisane na sztandarach. To epigoni Starego Świata betonują się w tych stereotypach. To oni nie chcą poznać racji drugiej strony. To oni udają, że nie widzą najoczywistszych faktów. I to właśnie, tak w dużym skrócie, wydaje mi się najbardziej charakterystycznym elementem historii i kultury Europy: że to właśnie na tym kontynencie narodziło się myślenie aspirujące do pełni obiektywności – i że nieodmiennie postulaty prawdy i obiektywizmu wykorzystywano do celów propagandy, intelektualnego „formatowania” i utrzymywania dyscypliny społecznej. W imię „obiektywnego dobra” dopuszczaliśmy się (jak zauważył Jung) najgorszych zbrodni. W imię „prawdy” odesparowaliśmy się od reszty ludzkości wielkim intelektualnym murem. Teoretycznie, nie ma tutaj najmniejszego związku, ba! – jest nawet jawna sprzeczność, prawda bowiem i obiektywizm (jak wiemy skądinąd) mają moc wyzwalającą. Tym niemniej, w praktyce, tak to właśnie wyglądało. Dlatego też, zaczynam nurt postmodernistyczny do pewnego stopnia nawet rozumieć – jeśli nie w sensie intelektualnym, to emocjonalnym czy „ludzkim”, jako pewną, no – histeryczną nieco, ale jednak szczerą – reakcję na stan europejskiej kultury.

Rzecz jasna, to nie jest reakcja właściwa. Wykorzystywanie haseł prawdy i obiektywizmu do niecnych celów nie skreśla ich słuszności, nie sprawia, że potrzebujemy mniej prawdy i obiektywizmu, ale przeciwnie: więcej prawdy i obiektywizmu. Dlatego też należy dodać tutaj na koniec, że są znacznie mądrzejsze formy buntu i kontestacji, niż ruch postmodernistyczny – na przykład ruch romantyczny, który, przy wszystkich swoich wadach, opierał się właśnie na klasycznym rozumieniu prawdy i dobra – ruch anarchistyczny o podobnych cechach, czy choćby bergsonizm, tłumaczący te fakty w sposób nieco bardziej systematyczny i oderwany. Wszystkie one dostarczają znacznie mądrzejszych impulsów do odnowy naszej kultury, niż postmodernizm. W ostatecznym rozrachunku bowiem, nie chodzi ani o pogląd ten, ani inny, ale o -- jednostkę; bo Prawda jest zawsze domeną jednostek. Poglądy zaś, przydają się na tyle, na ile ową jednostkę dowartościowują. To jednak ledwie dygresja końcowa, której nie warto bez potrzeby przedłużać. Napisze się niewątpliwie o tym tutaj jeszcze nie raz.

No, rozpisałem się niezmiernie. Ale i jak egoistycznie! No cóż, jak to powiedział znacznie lepszy literat ode mnie: nie napisałem ani słowa w życiu o czymś innym, niż o sobie. Nie czuję się upoważniony do pisania na inne tematy. A że mi coś siedzi na wątrobie, to się dzielę. Mnie ulży, a kto wie – może komu innemu na coś przy okazji pomoże? W życiu to nigdy niczego nie wiadomo.

Maciej Sobiech

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura