Maciej Sobiech Maciej Sobiech
121
BLOG

Maritainowi dług istnienia

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Kultura Obserwuj notkę 0

Puf, puf, pufffff… Tyle się dzieje ostatnio. Nowa praca, próba znalezienia jeszcze nowszej pracy, nowe zainteresowania, to, tamto, owamto – no, ale jednak pisać czasem także trzeba (bo pisanie jest potrzebą…). No więc i ja MUSZĘ napisać w końcu coś o Maritainie, jak obiecywałem.

To nie jest zwykły dla mnie wpis. Maritainowi zawdzięczam jako filozof (a przynajmniej filozofujący), literaturoznawca i po prostu człowiek więcej, niż komukolwiek innemu. Dlatego też właśnie zdecydowałem się sparafrazować powyżej tytuł rozprawy jaką napisał o Maritainie Stefan Świeżawski: „Maritainowi dług wdzięczności”. Ja mam do mego mistrza znacznie więcej, niż wdzięczność. Z tego też względu niczego nie uda mi się tutaj adekwatnie oddać czy opisać, po prostu nie ma takiej możliwości. Ale czasem jest sens nawet w porywach najbardziej bezsensownych, o ile są szczere.

Zacznijmy od przybliżenia tej niezwykłej postaci.

Jacques Maritain urodził się w 1882 roku w Paryżu, w rodzinie teoretycznie hugenockiej, ale praktycznie już agnostycznej, reprezentującej w każdym razie lewe, republikańsko-laickie skrzydło francuskiej polityki. Ukończywszy liceum im. Henryka IV, rozpoczął studia przyrodoznawcze na Sorbonie, gdzie działał w ruchu socjalistycznym. Tam poznał również swoją przyszłą żonę, Raissę Umancewę (córkę emigrantów hebrajskich), w której zakochał się do szaleństwa. Być może to właśnie związek z bardziej metafizycznie nastawioną Raissą sprawił, że Maritainem zaczął coraz mocniej targać kryzys egzystencjalny, wynikający z dogłębnego rozczarowania nowoczesnym materializmem. Sprawy zaszły w pewnym momencie tak daleko, że młodzi kochankowie przyrzekli sobie pewnego dnia 1901 roku, odpoczywając na ławce w jednym z paryskich parków, iż albo w ciągu 365 dni odnajdą sens życia, albo popełnią wspólnie samobójstwo.

Szczęśliwie, działał w tamtym czasie w stolicy pięknej Francji filozof, którego myśl okazała się dość satysfakcjonująca dla dwojga niespokojnych duchów. Nazywał się Henri Bergson. Jak wspominali to wiele lat później Maritainowie, jego filozofia była czymś zupełnie innym od wszystkiego, czego uczono na Sorbonie, myślą wprost skandaliczną w swoich metafizycznych aspiracjach. Młody Maritain szybko się nią zafascynował i stał się uczniem autora „Ewolucji twórczej” (warto dodać, że sam Bergson uważał Maritaina za najzdolniejszego ze wszystkich, którzy pragnęli intelektualnie pójść w jego ślady). Pod jego też wpływem, zaczął w 1907 studiować biologię na Uniwersytecie w Heidelbergu.

Tym niemniej, związek Maritaina z bergsonizmem nie trwał długo. Mniej-więcej bowiem w tym samym czasie, w którym zainteresował się myślą wielkiego ewolucjonisty, miało w jego życiu miejsce kolejne ważne wydarzenie – najważniejsze bodaj w ogóle z całego jego życiorysu, mianowicie: nawiązanie znajomości z katolickim pisarzem Leonem Bloy i dokonana pod wpływem świadectwa życia tego niezwykłego człowieka konwersja na katolicyzm. Wydarzyło się to w roku 1906 i stanowiło swoistą cezurę w biografii francuskiego myśliciela. Od tamtej pory, jak wspomniała Raissa, nic nie miało pozostać takie samo. Jacques Maritain zakochał się w wierze katolickiej bez reszty i poświęcił się jej całym swoim istnieniem.

Zapewne z tego też powodu, gdy w Heidelbergu uczony dominikanin, Humbert Clerissac, podsunął młodemu małżeństwu teksty Tomasza z Akwinu, obydwoje oni (ciekawe, że najpierw Raissa, a Jacques dopiero później) zafascynowali się nimi totalnie. Kolejna rzecz stała się jasna. Młody, aspirujący bergsonista porzucił bergsonizm, by całkowicie poświęcić się badaniu i propagacji myśli Doktora Anielskiego.

Na tej pracy miało upłynąć mu całe życie. Dzięki swoim niezwykłym zdolnościom intelektualnym i doskonałemu stylowi pisania, Maritain szybko stał się czołową postacią odrodzenia tomistycznego, jakie dokonywało się na początku XX wieku w filozofii katolickiej. Rozprawiwszy się ze swoim starym mistrzem w dziele „La philosophie bergsonienne”, rozpoczął w dziejach swej pracy intelektualnej nowy etap – etap aplikacji i adaptacji myśli Tomasza do czasów i warunków współczesnych. Zaowocowało to publikacjami dotykającymi właściwie wszystkich dziedzin myśli: filozofią sztuki zajął się młody tomista w „Art et scholastuique”, epistemologią – w dziele „Theonas”, filozofią społeczną w „Antimoderne”, a polityczną – w głośnych „Trois reformateurs”. Wszystkie te dzieła cechuje pewna osobliwość, pewna niezwykłość. Z jednej strony, są one wyjątkowo konserwatywne (być może „Sztuka i mądrość”, pod którym to tytułem ukazało się to dzieło po polsku, najmniej). Z drugiej: we wszystkich czuć już i słychać elementy nowe, inne, dążące do wyzwolenia się z owego konserwatyzmu.

Jakkolwiek bowiem Jacques Maritain jako młody filozof o tym nie wiedział, nie pasował on bynajmniej do środowiska, w jakie usiłował się wpasować. I choć te usiłowania były szczere i naprawdę żarliwe, ze względu na różne wydarzenia, także natury bardziej osobistej, coraz mocniej z upływem czasu zaczęła dochodzić do głosu w filozofii Maritaina nowa tendencja – dążność ku indywidualności, oryginalności, ku pogodzeniu myśli tomistycznej ze światem współczesnym.

Rezultatem tego okazało się spore zamieszanie życiowe i wiele nowych publikacji, w których znalazły wyraz dojrzałe już myśli Maritaina jako filozofa, takie jak „Religion at la culture”, „Les degrees du savoir”, „Science et sagesse”, „Sept lecons sur l’etre et les premiers principes de la raison speculative”, czy, symboliczny niejako, „Humanisme integral” („Humanizm integralny”), być może najgłośniejsze dzieło tego myśliciela w ogóle. Intuicje wyrażone w tych dziełach miał Maritain rozwijać już konsekwentnie do końca życia.

A było to życie – ciekawe, niespokojne, burzliwe. Życie raczej działacza czy polityka, niż wycofanego filozofa. Maritain pracował i wykładał nie tylko we Francji, ale także w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. To właśnie w Ameryce zaskoczyła go inwazja Niemiec na Francję i to właśnie tam zaczął otwarcie współpracować z władzami aliantów, wygłaszając odczyty mające skłonić Amerykanów do poparcia udziału ich kraju w wojnie, prowadząc audycje radiowe i daleko idącą działalność dyplomatyczną oraz propagandową. Jego skuteczność jako polityka tak bardzo przypadła do gustu generałowi De Gaulle’owi, że zaproponował mu on nawet stanowisko ministra oświaty. Maritain odmówił, ale przyjął inną funkcję i w latach 1945–48 pracował jako ambasador swej ojczyzny w Watykanie. Po zakończeniu tej pracy, ze względów zawodowych wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracował na uniwersytetach w Princeton, Chicago oraz Notre Dame, tam też napisał najdoskonalsze swoje książki, takie jak choćby „Man and the State”, „Creative Intuition in Art and Poetry” czy monumentalna „Moral Philosophy”. W USA mieszkał aż do śmierci żony, która miała miejsce w roku 1960.

Wielu przyjaciół francuskiego mistrza sądziło, że nie zdoła on wytrzymać tego ciosu. Związek Maritainów był tak bliski, że właściwie dosłownie niemalże nie mogli oni żyć bez siebie. Tym niemniej, doświadczany bez ustanku przez los Jacques i w tym wypadku okazał się bardziej elastyczny i wytrzymały, niż można było przypuszczać. Znalazł dla siebie nowe miejsce – w klasztorze. Konkretnie: w klasztorze Małych Braci Jezusa, z których duchowości zawsze bardzo czerpał. Tam też, na zasłużonej emeryturze, doczekał końca swoich dni. Znaczy, piszę: emeryturze, ale jeśli to dobre określenie nawet, to była to emerytura nader aktywnie spędzana. Napisał w jej trakcie Jacques jeszcze trzy duże książki: słynnego „Wieśniaka znad Garonny”, dzieło chrystologiczne i ogromną rozprawę eklezjologiczną, w których dał wyraz swoim najdojrzalszym i ostatecznym poglądom na sprawy filozofii, religii katolickiej, kościoła i świata, i którymi także (w swoim stylu) zdołał zantagonizować do siebie zarówno katolickich konserwatystów, jak liberałów. Zmarł w opinii świętości 28 kwietnia 1973 roku.

Tyle na temat biografii, której zresztą ani nie zdołałem, ani nie próbowałem nawet oddać sprawiedliwości. Co jednak powiemy sobie na temat poglądów tego wielkiego myśliciela?

No cóż – skoro nawet względnie szczegółowe omówienie czyjegoś życiorysu przerasta prostą formę notatki blogowej, to już na pewno niedorzecznością byłaby próba w miarę adekwatnego zreferowania w niej systemu umysłu tak ogromnego, znawcy nie tylko filozofii, ale i nauki współczesnej, ulubionego filozofa Aliantów, o mało co Noblisty, przez wielu uważanego za najwybitniejszego filozofa XX wieku, człowieka, którego dzieła zawsze nosił przy sobie papież Paweł VI. Tym niemniej, ponieważ przecież nie każdy wykład musi sprawę rozstrzygać, przynajmniej ją tutaj otworzę, zdając się (jak zawsze) na dobrą wolę i pragnienie poznania moich czytelników.

Powiedzieliśmy zatem, że w sensie fundamentalnym system Maritaina jest tomistyczny. Z myśli oryginalnej Akwinaty wyniósł francuski filozof przede wszystkim:

1. W metafizyce – opaty na rozróżnieniu egzystencjalno-esencjalnym realizm metafizyczny (metafizyka bytu realnego).

2. W epistemologii – integralny empiryzm (według maksymy: „Nie ma tego w umyśle, co by w zmysłach uprzednio nie było”).

3. W etyce – obiektywizm oparty na pojęciu prawa naturalnego.

4. W sensie ogólnym – podporządkowanie filozofii teologii katolickiej, obyczaj „filozofowania w wierze”.

Należy jednak pamiętać, że Maritain nigdy ani nie tworzył, ani nie propagował tomizmu jako ledwie wiernopoddańczego kopiowania myśli Akwinaty, przeciwnie: dla niego, tomizm stanowił raczej pewien szeroko pojęty język, sposób myślenia, pozwalający na prowadzenie własnej refleksji. Z tego względu, „maritainizm” obfituje w momenty oryginalne, obce tomistycznej „konserwie” (i zapewne z tego też względu tak bardzo ją antagonizujące). Zaliczyłbym do nich:

1. W metafizyce: ewolucjonizm i energetyzm, wyakcentowanie dynamicznego i immanentnie kreatywnego charakteru bytu (inaczej mówiąc: wzbogacenie tomizmu o wątki bergsonowskie).

2. W epistemologii: po pierwsze – intuicjonizm, ze swymi „perłami” pojęć intuicji bytu oraz intuicji poetyckiej; po drugie: oparte na klasycznej epistemologii Arystotelesowskiej rozróżnienie nauk ontologicznych (operujących kategorią bytu) i empirologicznych (operujących kategorią zjawisk).

3. W etyce – koncepcję „filozofii moralnej adekwatnie ujętej”, stanowiącą – dość dla niekatolickiego czytelnika hermetyczną, ale niezmiernie interesującą – próbę stworzenia prawdziwej filozofii moralnej w ramach katolicyzmu, różnej od teologii moralnej, ale i pozostającej z nią w nieustannym dialogu (warto dodać, że Maritain akceptował prawo ludzi wszystkich wiar do ubogacania swojej myśli etycznej o wątki religijne).

4. Perłą w koronie jednak systemu Maritainowskiego, jej zwieńczeniem i najcenniejszym skarbem, jest personalizm. Element jej o znaczeniu prawdziwie rewolucyjnym, nie waham się powiedzieć: wiecznym, ponadczasowym. Ten jej element, który wchodzi (i na zawsze powinien wejść) do wspólnego dziedzictwa ludzkości.

Jak zawsze w wypadku wielkiej filozofii, cały „witz” tkwi raczej w jej intensywności, niż ekstensywności. W jej tajemnicy, a nie jej problemach. To zresztą też rozróżnienie Maritainowskie. Chodzi o to, aby się w daną sprawę „wmyśleć”, aby ją istotnie zrozumieć – i potem prawdziwie zastosować owo rozumienie do analizy konkretnych problemów. Cóż, ja wmyślenia nikomu tutaj nie zagwarantuję. Od strony zewnętrznej wszakże, jako pewna „układanka pojęciowa”, personalizm sprowadza się do obserwacji, że człowiek istnieje naraz i nieodłącznie-zawsze w, jak gdyby, dwóch wymiarach: jako jednostka i jako osoba. Jako jednostka, to znaczy: jako przemijalny, niesamodzielny w istnieniu element kosmosu, mieszkaniec ziemi, część przyrody, pewien ssak, istniejący w tej większej całości i dla niej; oraz jako (w sensie metafizycznym) osoba – byt nieśmiertelny, dusza, duch, samodzielny w istnieniu, „całość naprzeciw całości”, stojący tete a tete ze swoim Stwórcą – z Absolutem. Życie ludzkie – ale także ogólnie nasze dzieje jako gatunku, historia kultur, nauk – to wielka epopeja zarówno przenikania się tych dwóch wymiarów, jak i powolnego przechodzenia od dominacji jednego do dominacji drugiego, od bycia „bardziej jednostką” do bycia „bardziej osobą”. Osoba – oto metafizyczny klejnot metafizycznej kontemplacji (przecież i Bóg jest, w optyce chrześcijańskiej, osobą!). Dążyć do osobowości – oto najważniejszy postulat filozofii moralnej.

Ta prosta w warstwie pojęciowej obserwacja pozwoliła z kolei Maritainowi na stworzenie tego pojęcia, które odegrało najważniejszą rolę w jego filozofii politycznej, mianowicie: tego, co nazywał relatywną autonomią porządku doczesnego. To jest trudne zagadnienie, skądinąd dość wewnętrzne dla refleksji katolickiej, tym niemniej, ponieważ dzieje kościoła są nierozerwalnie splecione z losami naszej kultury, być może warto poświęcić mu tutaj kilka słów, szczególnie iż pozwala ono zrozumieć bardziej uniwersalny wymiar tej myśli. Otóż, w klasycznej, także przez samego Akwinatę, uznawanej optyce katolickiej, porządek doczesny powinien być całkowicie podporządkowany porządkowi nadprzyrodzonemu, reprezentowanemu przez kościół. Jest to doktryna, która swój klasyczny wyraz znalazła w doktrynie „dwóch mieczy”, ukutej przez Bernarda z Clairvaux. Tymczasem, twierdził Maritain, podejście to, choć nie całkiem nieracjonalne, to jednak odpowiada postrzeganiu człowieka raczej jako jednostki – jako części pewnej wspólnoty (w tym przypadku: kościoła), która to wspólnota mogłaby go zbawiać poniekąd „za niego”. Tymczasem, dostrzeżenie, iż oprócz jednostkowości ma człowiek także i (metafizycznie ujętą) osobowość, zmusza do sądu, iż – owszem – porządek doczesny powinien być podporządkowany nadprzyrodzonemu i, co więcej, w dawnych czasach, gdy osobowość była mniej wyeksponowana, niż jednostkowość, takie podporządkowanie mogło zachodzić na drodze poniekąd siłowej  – ale obecnie, w czasach przebudzenia się świadomości osoby, winno ono zależeć wyłącznie od swobodnej decyzji tego, kto ten porządek doczesny, jako samodzielna w bycie i działaniu osoba, tworzy. Innymi słowy, jak to ujął sam Jacques (o ile pamiętam, w posłowiu do dzieła „Person et la bien commune”): „Człowieka nie ma ‘prawa’ błądzić. Ale nikt też nie ma prawa karać go za błędy”.

O co mi tutaj chodzi: otóż, doktryna relatywnej autonomii porządku doczesnego pozwoliła Maritainowi zrehabilitować, stosownie do pojęć katolickich, cały świat współczesny – i nawiązać z nim twórczy dialog, bez (wszakże) utraty katolickiej tożsamości katolicyzmu. Jacques Na przykład, laicki demokratyzm Europy widział Jacques jako, niewątpliwe, odejście od zasad doktryny kościoła. Ale również – jako przejście w kierunku politycznej afirmacji osoby i jej prawa do samostanowienia. Tym zatem, do czego dążył, była swoista chrystianizacja laickiego demokratyzmu (jakkolwiek paradoksalnie może to brzmieć): do utworzenia takiego porządku społecznego, w którym wiara i zasada dobrowolności współistniałyby w harmonii. Albo jeśli chodzi o sztukę współczesną: widział w niej Jacques niewątpliwe wpływy ateistycznej kultury XX wieku. Ale i (znowu) afirmację metafizycznej osobowości w jej wolnym tworzeniu. Wniosek: chrystianizować sztukę współczesną. Znaczy, aby to ująć najprościej – po prostu, postulował Maritain „ochrzczenie” wszystkiego, co w świecie współczesnym zgodne z chrześcijaństwem. Nie „kontrrewolucję”, nie próbę odtworzenia starych form: ale realną chrystianizację nowych -- chrystianizację dostosowaną do nowych warunków, wytworzonych przez (jak moglibyśmy powiedzieć) przełom personalistyczny w kulturze. Można zasadnie utrzymywać, że to utopijne, czy niemożliwe. Istotnie: utrzymywało to wielu komentatorów jego myśli, tak z lewa, jak z prawa. Ja się teraz nie zamierzam o to kłócić, bo nie wiem, jak miałbym tę kłótnię rozstrzygnąć, tym niemniej, chciałbym zauważyć pewien skądinąd łatwo dostrzegalny paradoks, wiążący się kwestią uniwersalności myśli, mianowicie:

czy ktokolwiek kiedykolwiek stworzył jakikolwiek system, który byłby istotnie „ogólnoludzki” w tym sensie, iż byłby wolny od wszelkich partykularnych ograniczeń kulturowych, a którego potrzebowałoby nasze, już globalnie ukierunkowane, myślenie?

Odpowiedź brzmi: nie.

Ale, powstaje pytanie: czy zatem istotnie nie możemy ŻADNEJ myśli nazwać uniwersalną?

I w tym wypadku również sądzę, że należy odpowiedzieć przecząco. Tym bowiem, co należy odróżnić od siebie, jest – z jednej strony – treść myśli, ujętej statycznie jako pewna treść, wyrażalna pojęciowo, a z drugiej – sposób, w jakim SIĘ myśli w sensie dynamicznym. I tutaj dochodzimy do pewnego szczególnego paradoksu, który chciałbym tutaj pokrótce scharakteryzować, mianowicie: iż człowiek musi „treściowo”, w sensie pojęciowym, wybrać sobie jakiś system i myśleć w ramach jego granic, inaczej pozostałby niezrozumiały (bo pojęcia, aby były zrozumiałe, muszą być jasne, a jasność zyskują ze względu na system, w którym funkcjonują); tym niemniej, musi myśleć w taki sposób, który „wyrywałby” go poniekąd na płaszczyznę szerszą, już ten system przewyższającą i ogarniającą. Innymi słowy: klucz do ogólnoludzkiego charakteru danej myśli tkwi nie w treści, ale w metodzie. A w wypadku Maritaina, metoda owa była kompletnie i całkowicie humanistyczna, „ludzka”. I nieprzypadkowo on sam nazywał swój personalizm „humanizmem integralnym”, co zresztą być może naprawdę jest lepszą nazwą dla tego systemu.

I z tej też przyczyny, uważam jego myśl za wprost „arcyhumanistyczną” – nawet w stopniu większym, niż myśl Junga. Oprócz bowiem personalistycznej metody, zachował Maritain to, czego Jungowi brakowało, czyli ścisłość. Na płaszczyźnie „tylko” rozumowej, system Maritaina można by rozrysować na wzorach. A jednak, jest w nim także i ta niebywała dynamika, ów sposób (właśnie) myślenia, który sprawia, że nawet, jeśli się z nią nie zgadzamy, to widzimy, iż mówi ona naprawdę DO NAS. I do każdego, kto chciałby poświęcić choćby krótką chwilę, aby ją zrozumieć.

Osobiście uważam, że kiedyś stworzymy jednak myśl naprawdę ogólnoludzką. Dopóki jednak nam się to nie uda, pozostaje nam korzystanie z dorobku poszczególnych kultur. No, a w szczególności takich, które przejawiają wewnętrzną dążność do tego, aby przerosnąć same siebie. Dlatego też sądzę, iż Maritaina zawsze będzie warto czytać. I zawsze będzie warto go czytać – ponieważ posiadł on właśnie ową rzadką zdolność myślenia wewnątrz swoich szczerych przeświadczeń, ale naprawdę WESPÓŁ z czytelnikiem i dla czytelnika – jak człowiek z człowiekiem i dla człowieka. Osobiście sądzę, że takich ludzi było w historii naszego rodzaju bardzo niewielu (wśród nich policzyłbym jeszcze np. obecnego Dalajlamę). I dlatego też ja go ciągle czytam – w zasadzie zachowując wszystkie jego pojęcia, aczkolwiek nadając im także nieco inne znaczenia, niż on. I dlatego też wszystko mu, ostatecznie wybaczam. I (choćby) jego niesprawiedliwe uprzedzenia w stosunku do Rousseau, i jego przesadny konserwatyzm społeczny, i zbyt duże pobłażanie dla kapitalizmu – i cokolwiek tam by się jeszcze znalazło. Bo to wszystko, ostatecznie, nie ma znaczenia. Ma znaczenie fakt, że nawet głosząc poglądy z mojej perspektywy błędne, ten człowiek mnie szanował. Mówił naprawdę do mnie. I nauczył mnie myślenia.

No i, właściwie, tyle. Chciałem napisać coś więcej: o naszym różnym rozumieniu katolicyzmu, czy o „wielkiej sprzeczności” jego filozofii, jeśli chodzi o kwestię objawienia – ale nie będę tego robił. Bo to jest pojęciowa dłubanina, które niewiele, w grząskim gruncie rzeczy, przynosi. „Brekekeks, brekekeks, brekekeks”. Filozofowie się kłócą i umierają – i zostaje z nich tylko to, na ile byli ludźmi. To, co się liczy, to fakt, iż ciągle się rozumiemy – mimo naszych różnic. Myślał, jak chciał, bo miał do tego prawo. A ja też myślę, jak chcę – bo on sam mnie tego nauczył. I nie tylko tego, bo nie tylko myślenia, ale i istnienia. Bez Maritaina mnie nie ma. Z Maritainem – jestem. I to chyba powinno wystarczyć za wszystkie wyjaśnienia. I to właśnie sprawia, że mój dług w stosunku do niego jest tak ogromny, tak niewyobrażalnie duży – znacznie większy, niż Świeżawskiego, który zgadzał się z nim znacznie bardziej, niż ja.

Ot, paradoksy. Wiemy skądinąd: nikt nie zna, ani nie rozumie swojej drogi.

„Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie oblicze swoje i niech cię obdarzy pokojem”.

Dziękuję, Mistrzu.

Maciej Sobiech


"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura