Mani, wyobrażenie współczesne
Mani, wyobrażenie współczesne
Maciej Sobiech Maciej Sobiech
289
BLOG

W hołdzie manicheizmowi

Maciej Sobiech Maciej Sobiech Kultura Obserwuj notkę 20

Nie jestem pierwszym człowiekiem na ziemi,który zauważył, że nasza cywilizacja opiera się na kłamstwach. Jednym z takich kłamstw, jest wizja manicheizmu, jaka dominuje w naszej kulturze. W niniejszym wpisie chciałbym, jako człowiek, który sporo (jak na swoje możliwości) zrobił, aby ową nieprawdę utrwalić, chciałbym w tym wpisie pochylić się nad manicheizmem takim, jakim był w istocie – i odkłamać to wielkie kłamstwo, jakie się o nim rozpowszechnia.

Zacznijmy od początku. Czym był manicheizm? Manicheizm to ruch religijny stworzony w III wieku przez Maniego (212–274/277 r.), perskiego mędrca i filozofa, a według swoich współwyznawców: także proroka. Bardzo niewiele wiadomo o jego życiu. Pochodził, najprawdopodobniej, z wysokiego rodu. Był z urodzenia elkazaitą (elkazaici to niewielka grupa judeochrześcijańska, tj. starająca się pogodzić przesłanie Ewangelii, istniejąca na Bliskim Wschodzie między I a IV wiekiem), tym niemniej już w dwunastym roku życia miał otrzymać pierwsze objawienie, w którym tajemniczy anioł, przez samego Maniego zwany „bliźniakiem”, miał przekazać mu najważniejszą wiedzę na temat natury świata. Kolejne, otrzymane w wieku lat dwudziestu czterech, miało pchnąć Maniego na drogę misjonarską. Czy to prawda – trudno powiedzieć, w każdym razie pewne jest, że młody Mani dużo podróżuje, w tym do Indii – i być może poza nie – gdzie styka się także z hinduizmem i buddyzmem. Inspiracje dalekowschodnie pozwalają mu ostatecznie zwieńczyć dzieło i stworzyć oryginalne przesłanie religijne, które szerzy – z wielkim powodzeniem – w swym ojczystym Iranie, gdzie osiada przy dworze królewskim i dostaje w pewnym momencie możliwość wyniesienia swej wspólnoty do roli wyznania państwowego. Nie korzysta z niej jednak, łagodny i wielkoduszny, w związku z czym, ginie w wyniku intryg pałacowych knutych przez kapłanów „konkurencji” zaratusztriańskiej, za panowania Bahrama I.

Nie zatrzymuje to jednak postępów młodej religii. Już w 280 roku manicheizm przenika do Cesarstwa Rzymskiego. Już w 312 roku pojawiają się w samym Rzymie manichejskie klasztory. Młoda religia zaczyna odgrywać także ważną rolę na terytorium Galii i – krótko mówiąc – wykazuje potencjał stania się religią ogólnorzymską. Z tego też względu, ściąga na siebie niespotykaną nienawiść chrześcijańskiej ortodoksji. Teodozjusz I, w roku 381, ulegając naciskom kościoła rzymskiego, odbiera manichejczykom status obywateli. Od 382 wydaje kilka kolejnych edyktów uderzających w wyznawców Maniego. Prześladowania nasilają się, eskalują – manichejczyków zaczyna zwalczać się ogniem i mieczem. Represje są tak brutalne, że do V wieku, po kwitnącym onegdaj ruchu religijnym nie zostaje właściwie ani jeden ślad, łącznie z tym, że zniszczono niemalże wszystkie święte pisma manicheizmu, a nawet życiorysy założyciela (do XX wieku, z punktu widzenia warsztatu historyka, nie dało się stwierdzić, czy Mani był postacią historyczną). Manichejczycy uciekają – na Daleki Wschód, w tym do Chin, gdzie znajdują spokój, tym niemniej w wieku XIV znów zaczynają się prześladowania i zakazy sprawowania kultu. Mimo to, manicheizm przetrwał, choć w wersji „katakumbowej”. Do dziś ponoć tajemnie wyznaje religię Maniego znaczna liczba Ujgurów, zresztą wciąż krwawo prześladowanych przez „komunistyczny” reżim. Słusznie nazwał kiedyś Jerzy Prokopiuk manicheizm najbardziej udręczoną religią świata.

W sensie doktrynalnym, ideę manichejską określić można mianem dualistycznego gnostycyzmu o charakterze synkretycznym, łączącego w sobie wątki zaratusztriańskie, chrześcijańskie oraz buddyjskie – niemniej jednak, zawiera także ta idea wątki oryginalne, oryginalne do tego stopnia, że dość trudno obecnie dla nas zrozumiałe. Rzeczywistość, według Maniego, to pole bitwy dwóch zasad: wyższej – dobra, a w terminologii oryginalnej Światłości, oraz niższej: zła, przez Maniego mianowanego ciemnością. Światło jest źródłem życia, harmonii i ducha. Ciemność jest chaosem, podziałem i materią. Człowiek – to duch uwięziony w materii. Celem zaś jego życia, jest wyrwać się z niej i powrócić do świata światłości. W tym wypadku, nie odbiegał Mani od innych nurtów gnostyckich, istniejących w jego czasach. Tym jednak, co go od nich odróżnia, jest inny, bardzo zaskakujący w przypadku religii dualistycznej, stosunek do świata materialnego (nie do materii, Hyle, ale do świata, który jest z niej zbudowany). W wizji perskiego proroka, to nie Aryman/Szatan/Demiurg, bóg ciemności, stworzył ciała – a byty świetliste, w tym Matka Życia i Żywy Duch (odpowiednik Ducha Świętego z chrześcijańskiej ortodoksji), na polecenie Ojca Światłości. Wyrażający to mit można streścić w ten sposób: w pewnym momencie kosmicznej historii, jak to zwykle w tego typu mitach, doszło do starcia światłości z ciemnością, w którym ciemność usiłowała zniszczyć królestwo światła. Królestwo światła – i teraz, nie wiadomo, czy w geście samoobrony (jak podaje Prokopiuk), czy w ramach kary dla duchów ciemności (jak chce Steiner), ale w każdym razie decyduje się, zgodnie z własną, pokojową, naturą, nie odpowiadać agresją na agresję, ale ucieka się do podstępu, podsuwając wygłodniałym demonom zła „pierwiastki światłości”, które te pożerają, by potem zapaść w głęboki sen. Następnie, rzeczone dobre eony (w tym owe dwa wymienione na wysokich stanowiskach) zstępują w dziedziny cienia, aby z ciał śpiących demonów, przenikniętych światłem, stworzyć świat materialny.

Po co? I tutaj pada owa piękna odpowiedź, która stanowi sendo manichejskiej wiary: aby poprzez proces powrotu pierwiastków światła do macierzy, przeduchowić, zbawić – przynajmniej o ile to możliwe – nawet byty piekielne. Stworzenie świata materialnego to Boski podstęp, a chyba nawet moglibyśmy powiedzieć: żart (niesłychane perspektywy otwiera choćby rozważenie możliwości, że jakaś religia opiera się na wierze w boskie poczucie humoru), mający „wciągnąć” (poniekąd) świat ciemności, bez jego świadomości, w dziedzinę światła, doprowadzić do wielkiego, kosmicznego zjednoczenia. (Dodajmy, że zjednoczenie to jest procesem trudnym i wciąż napotyka na trudności, w związku z czym Ojciec Świateł co i rusz musi wysyłać ludzkości swych pośredników, z których najważniejszym jest, rzecz jasna, Jezus Świetlisty*).

Z tego, z kolei, wynika absolutnie fascynujący stosunek do rzeczywistości i życia, charakterystyczny dla religii manichejskiej. Z jednej strony bowiem, istotnie, cechowała manichejczyków wyraźna niechęć do materii, tak demonizowana przez ich przeciwników (do tej kwestii wrócimy niżej). Manichejczyk żył duchem, nie ciałem. „Wybranym”, stojącym najwyżej na szczeblu ewolucji karmicznej, nie wolno było prowadzić życia seksualnego, jeść mięsa, pić wina, posiadać własności, a nawet pracować, w szczególności – uprawiać ziemi, wszystko to bowiem według Maniego czynności hamujące proces wyzwalania „pierwiastków światła”. Z drugiej strony jednak – towarzyszyła temu, paradoksalnie, także niebywała wprost troska o byty materialne. Dla manichejczyka bowiem, świat, w którym żyjemy, był polem nieustannie dokonującego się procesu „uduchawiania” materii, w którym powinien on, jako uczeń Jezusa Świetlistego, czynnie uczestniczyć. Stąd też, jak można logicznie wnosić, niechęć wspólnoty manichejskiej do materii i aktywności miała charakter selektywny, a nie absolutny, dotyczyła pewnych dziedzin życia materialnego, ale innych – nie. Ze względu na szczupłość informacji, jakie posiadamy – szczególnie takich, które pokazywałyby manichejczyków w pozytywnym świetle – można się tylko domyślać, o jakie aktywności chodzi, tym niemniej, według mnie w grę wchodzą takie zajęcia, jak, na przykład ogrodnictwo i sadownictwo (acz specyficznie pojęte, bo owoców nie wolno było zrywać – z drugiej strony jednak, „wybrani” żywili się niemal wyłącznie owocami), sztuka (sam Mani był ponoć znakomitym malarzem), a także – i chyba przede wszystkim – higiena i medycyna. Jak podkreśla Steiner, naczelną troską manicheizmu było oczyszczenie, uzdrowienie człowieka, tak fizyczne, jak i psychiczne. Na dodatek, wymownym wydaje się w tym kontekście fakt, iż „wybrani” wspólnoty katarów, czerpiącej jeszcze z nauk Maniego (Bernard Gui nazywał ich nawet „manichejczykami naszego stulecia”) byli lekarzami. Wszystko wskazuje zatem na to, iż manichejczycy, nie będąc bynajmniej wycofanymi ze świata wariatami, jak zwykło się ich przedstawiać, byli ludźmi afirmacji, ludźmi zaangażowanymi w rzeczywistość i jej przemianę, acz na specyficzny sposób, zgodny z wymogami swej religii.

Czemu o tym piszę? Ponieważ zrozumienie tego faktu stanowi niezbędny warunek przejrzenia owego wielkiego kłamstwa na temat manicheizmu, o którym wspomniałem wcześniej. W myśli katolickiej bowiem, od czasów patrystycznych (najwięcej w tej sprawie zrobił, rzecz jasna, Augustyn z Hippony, sam manichejczyk – ale tylko słuchacz, a nie wybrany) postrzega się „manicheizm” jako niemalże jakąś formę psychopatii (nieprzypadkowo G.K. Chesterton pisał o nim jako o „ponurym szaleństwie”): radykalny dualizm, nienawidzący cielesności, wycofany z prawdziwego życia, odwrócony plecami do „nieczystych”, potępiający w czambuł seksualność, a wręcz promujący zboczenia (jako z natury niepłodne), opętany wizją wszechmocy ciemności i wszechwładzy diabła. Tak, powiadam, postrzega się manicheizm na gruncie katolickim – i nie tylko zresztą, bo ślady tego można odnaleźć także w protestantyzmie – i tak ja również długo go postrzegałem. Rzetelna jednak analiza mitu manichejskiego, którą – jak mam nadzieję – przybliżyłem wyżej, wskazuje wyraźnie, że to po prostu nie jest prawda, że ta religia wymyka się podobnym uproszczeniom. Dualizm manichejski nie miał charakteru radykalnego, bóg ciemności nie był równy Bogu Świateł, potępienie cielesności miało charakter warunkowy, a generalnie rzecz ujmując, manicheizm stanowił religię afirmacji i optymizmu – i to, mniemam, w paradoksalny sposób afirmacji optymizmu zgoła niespotykanej skali. Nie wiem, ale dla mnie przynajmniej wiara w możliwość zbawienia samego diabła, jak i również wizja życia ludzkiego jako czynnego uczestnictwa w procesie owego zbawienia, jest czymś, co ociera się w swojej pozytywności niemal o pewną bajkowość, w dobrym (zresztą) tego słowa znaczeniu.

Dlaczego zatem ojcowie kościoła pisali o manichejczykach takie straszne rzeczy? Nietrudno zauważyć, że tym, co zrobił kościół katolicki wobec wyznawców religii światłości, było wyprojektowanie na nich – by posłużyć się tutaj terminologią Jungowską – swojego cienia, swojej drugiej strony, istniejącej za fasadą szlachetnej teologii i ultraoptymistycznej zasady privatio boni. Nietrudno przecież zauważyć, że to właśnie w kościele rzymskim odnajdujemy (w praktyce) wszystkie niemal owe cechy, które przypisywano manichejczykom: obsesyjny strach przed diabłem, radykalny dualizm (zasada: poza kościołem nie ma zbawienia), niechęć do „nieczystych” (prześladowania religijne) dziwaczne, niekiedy autodestrukcyjne formy pobożności (patrz, choćby, casus Andrzeja Świerada), wreszcie wycofanie z realnego życia i obojętność wobec realiów (to ujawniło się wybitnie przy okazji tzw. kwestii robotniczej wieku XIX). To swego rodzaju podszewka psychologiczna katolicyzmu, której umysł katolicki skrycie nienawidzi, ale której nie chce rozpoznać. Doszukuje się jej więc w innych – i w nich zaczyna z nią walczyć. Obecnie tylko słowem, wcześniej, jak napisałem, ogniem i żelazem. Pierwszym takim wrogiem, jakiego sobie znalazł, byli właśnie manichejczycy, a więc ich unicestwił. Zwyczajnie, fizycznie zniszczył.

Zniszczył – i jest to, według mnie, ogromna szkoda. Na podstawie bowiem tego, co o manicheizmie wiem, nieraz myślę, iż religia ta stanowiła szansę na budowę innego zupełnie typu kultury, niż ta, którą ostatecznie wznieśliśmy na naszym kontynencie. Kultury, mówiąc językiem taoizmu, mniej jang a bardziej jin – kultury łagodności, pacyfizmu i tolerancji, opartej na innym stosunku do świata i innych, niż generalnie dominujące w niej trendy. Do tego bowiem, w sensie praktycznym sprowadza się, moim zdaniem, przesłanie Maniego. Chodziło o to, aby działać zgodnie z naturą, a nie przeciw niej – aby jej nie przemagać, nie niszczyć, nie naprawiać na siłę, ale raczej aby poddać się jej mądrości i współdziałać z nią, uczestnicząc w ten sposób w życiu samego kosmosu. I jakkolwiek zestarzeć się mogła manichejska mitologia i jak jednak dość osobliwe wydają się nam obecnie (chyba?; nie chcę tu Przybosiować) pewne duchowe praktyki – co przecież nie powinno nikogo dziwić, ponieważ świadomość również rozwija się i zmienia – ta ogólna zasada i pewne ogólne podejście do życia, jakie z niej wynika, są bezcennymi wartościami, mogącymi służyć za fundament kulturowej przemiany i odnowienia.

Losy (zaś) manicheizmu stanowią najlepsze uzasadnienie tego, iż nasza cywilizacja naprawdę takiej przemiany potrzebuje (skądinąd dla mnie osobiście poznanie historii ruchu manichejskiego stanowiło jeden z najważniejszych impulsów do rewizji moich konserwatywnych przekonań). Od pewnego czasu, jak zresztą zaznaczyłem we wstępie, zmagam się z nowo uzyskaną świadomością faktu, iż nie jest ona – wbrew całej pompie i filozoficznej megalomanii, z jaką się o niej mówi – owocem rozumu i szlachetnego ducha, ale pochodzi z podboju, z ujarzmienia jednych ludów przez drugie, i dlatego też opiera się na przemocy. Spór kościoła z manicheizmem unaocznia to bardzo dobitnie. Było to pierwsze kulturowe wyzwanie, przed którym stanęły chrześcijańskie cesarstwo i jego kościół. I zdecydowały się one „sprostać mu” najpierw poprzez prawną dyskryminację, a potem fizyczne unicestwienie, swego przeciwnika – i nawet jakiejkolwiek pamięci o nim. Tak nie działają społeczeństwa wolne i rozumne. Tylko niewolnicze i agresywne. I naprawdę, sądzę, że trzeba mieć bardzo dużo złej woli, aby – odsuwając w tym momencie wszystkie niuanse – nie dostrzec, że z głównym nurtem cywilizacji zachodu jest coś głęboko nie tak.

Naszym zadaniem jest sprawić, aby się to zmieniło. Sporo już zresztą się w tym kierunku robi – bez większych sukcesów, tym niemniej zawsze pozostaje nadzieja, że te szlachetne wysiłki przyniosą w końcu jakiś skutek. Niemniej jednak, jak słusznie zauważył Rousseau: aby skutecznie obchodzić się z rzeczywistością, trzeba zawsze szukać źródeł problemów, z którymi się mierzymy. Dlatego też sądzę, że – i to nie jest stwierdzenie na wyrost – warunkiem koniecznym takiej ewentualnej zmiany jest odkłamanie wielkiego i parszywego kłamstwa na temat religii światłości i jej wyznawców – naszej zbrodni „założycielskiej”, która jak mało które wydarzenie w dziejach pokazuje, iż światło naprawdę bywa bezradne wobec ciemności.

Maciej Sobiech

(Szczerze mówiąc, nie pamiętam już wszystkich książek i artykułów, z których korzystałem odkłamując losy manicheizmu na własny użytek, tym niemniej wkleję tutaj kilka użytecznych linków).

Źródełka:

J. Prokopiuk, „Manicheizm – religia światłości” w: tenże, „Labirynty herezji”, Warszawa 1999, 40–54.

https://en.wikipedia.org/wiki/Manichaeism

https://en.wikipedia.org/wiki/Jesus_in_Manichaeism

https://pl.wikipedia.org/wiki/Manicheizm

https://www.britannica.com/topic/Manichaeism

https://rsarchive.org/Lectures/19041111p02.html

* Dodajmy, że celowo pomijam w tej krótkiej próbie skomplikowane koncepcje historiozbawcze, jak również i organizację kościelną manichejczyków.

"People have called me vulgar, but honestly I think that's bullshit". - Mel Brooks

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura