Dzień zaczął mi się wcześnie i mimo rannej godziny sporo zdążyło się przydarzyć, a że najlepiej smakują historie opisane na gorąco, to postanowiłem się nimi podzielić.
Wybrałem się rano na uczelnię, bo zajęcia ze studentami zwykle zaczynam o 8.30. Ma to wiele zalet, a prawie żadnych wad. Primo: mloda polska inteligencja jak za dużo śpi, to później są z tego same problemy. Bo jak taki inteligent podrośnie i całymi dniami gnije w łóżku, to rodzą mu się we łbie najgorsze pomysły na uszczęśliwianie ludzkości.;-) A jak wstanie skoro świt, jak zwykli ludzie, jak panie z piekarni, motorniczy tramwaju, sprzątaczka i roznosiciel ulotek, to przynajmniej zachowuje kontakt z rzeczywistością. Bo najgorszy yntelygent to taki, co nie wie na jakim świecie żyje. Secundo: mam później cały dzień dla siebie: mogę czytać, pisać głupie notki na salon24,; mogę wyjść do ogródka, pogadać z żoną, pogłaskać kota, wypić piwo albo dziesięć i tym podobne małe radości, które czynią życie znośnym. Tertio: rano lepiej się myśli. O ile w ogóle się myśli.
Wybrałem się zatem rano na uczelnię, wsiadłem w 4, żeby przejść się Plantami. Planty jesienią są najpiekniejsze. Jest taki cudny, że się wyrażę, olej na płótnie Wyspiańskiego: "Planty z widokiem na Wawel". Ten obraz jest późno-jesienny, zamglony i nieco sentymentalny. Ale to mój ulubiony fragment Plant, który zaczyna się gdzieś na Poselskiej i kończy widokiem na Wawel. Dla takiego widoku (choć nie tylko dlatego) warto być Polakiem i gadać pod nosem: "święta miłości kochanej Ojczyzny".
Jak piszę: wybrałem się rano na uczelnię. Z portierni zabrałem klucze, przechodząc do porządku dziennego nad zdumionym wzrokiem portiera i kochanych pań sprzątaczek. Zdziwił mnie nieco brak studentów przed sekretariatem, zwykle obleganym w tych terminach. No ale... Zdążyłem wypić herbatkę w gabinecie Zakładu Filozofii Polskiej, zerknąć co tam panie na salonie24, pogapić się przez okno na ten boży świat, a tu patrzę na zegarek: 8.15. A że tydzień wcześniej zajęcia skończyłem kwadrans wcześniej, bo na 10 musiałem być na konferencji o Zdziechowskim, to umówiłem się z milusińskimi, że następnym razem zaczniemy ćwiczenia o 8.15.
A propos Zdziechowskiego: w tym roku wypada 70-ta rocznica jego śmierci. Był jednym z wybitniejszych polskich filozofów swoich czasów. Gdyby dożył II wojny, skończyłby pewnie z kulą w głowie od Sowietów (CZEKA po wejściu do Wilna wypytywała o niego), albo w Dachau. No i teraz, zgadnijcie koteczki dlaczego, o Zdziechowskim mało się mówi. Parę jego rzeczy wydała FRONDA jeszcze w latach 90-tych. I tyle. I mnie to osobiście wkurza i oburza, że w 70-tą rocznicę śmierci, gdy jest okazja, ani telewizja publiczna, ani inne media nie poświęciły mu ani słowa ni zdania. Konferencja się udała, osobną relację zapodam w dziale "Kultura".
Zatem czekam na studentów, a studentów nie ma. Taka historia jeszcze mi się nie zdarzyła. No bywa, że nie przyjdzie student, albo trzech, ale żeby cała grupa? Tu inna historyjka, którą opowiedział mi znajomy. Jest to facet, przed którym studenci drżą. No po prostu istny młot na studentów czy inny hitlerowiec. Nie ma u niego przebacz. Tak zatem przychodzi do niego pewnego razu studentka i mówi, że "panie doktorze, nie byłam na 4 zajęciach pod rząd". Kolega potraktował dziewczę z mentalnego glana (bo jak wspomniałem istny z niego hitlerowiec;-)]. A ta się tłumaczyła że to, że tamto, że ma siedmioro rodzeństwa, że musi dać im jeść, bo rodzice to i owo, że ma rozterki egzystencjalne i że pisze wiersze, a czasem nawet prozę, no takie tam historie i histerie zwyczajowe, a kolega twardy jak ten Roman Bratny. No i już odchodziła i nagle się cofnęła i mówi ze łzami w oczach: Panie doktorze, ja się zakochałam. Kolegę trochę zbiło z pantałyku, ale zapytał: No i co z tego. I ona wtedy, jak mówi Kolega z jakimś takim żarem i wstydem w oczach [dzieci, nie czytać] powiada: No i nie mogliśmy się rozstać... Koledze opadła kopara i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
No dobrze: studentów nie ma. Schodzę piętro niżej. JEST. Student! To ja do niego! On ucieka, a ja go Ockhamem między oczy i poprawiam ze św. Augustyna. On się broni, że niby Boecjusz i że pocieszenie jakie daje filozofia. To ja mu jeszcze z Plotyna. I gdzieś ty był jak Hobbes uciekał z Anglii? - się pytam. A on że główne nurty marksizmu. No tym to już mnie wkurzył i przysoliłem mu z Łagowskiego. Jak przyjechała karetka, to jeszcze szeptał: Gaudeamus igitur... To mu jeszcze na pożegnanie przywaliłem z "Zarysu myśli rosyjskiej" Walickiego, choć mię pielęgniarz na bok odciągał. I że podobno nie powinienem, bo to student zaoczny był i że przeze mnie nie kupią nowych krzeseł. I ze to sie nadaje pod paragraf 22.
Cholera, chyba za dużo Pythonów oglądam. Bo było tak, że zapytałem studenta, czy wie, dlaczego nie ma tu innych studentów. A on, że owszem, że są godziny rektorskie na okoliczność 1 listopada.... Reszta jest milczeniem.
I tak to jest, proszę Was, gdy człowiek z mlekiem matki wyssał anarchizm i od dziecka unika kontaktów z instytucjami. Bo gdybym zerknął na stronę IFUJ-a, albo w środę po ćwiczeniach zajrzał do sekretariatu, to bym wiedział, że w piątek mogę pospać dłużej, albo poznęcać się nad blogerami na salonie.;-)
A gdy wracałem tramwajem do domu, jechała matka z dwójką dzieci. Dziewczynka grzecznie siedziała w wózeczku, coś tam sobie gaworzyła, trochę spała. Sama słodycz. Ale trochę starszy chłopiec: istne utrapienie. Marudził, krzyczał, beczał. Mama próbowała go uspokoić, ale gdzie tam - dostał klapsa - nic nie pomogło. Matka patrzyła wokół przepraszającym wzrokiem, ludzie jak to ludzie: któś już zaczął sarkać, ktoś próbował zagadywać. Ale smarkacz był charakterny i nic go nie ruszało. I w jego matce wzbierała złość i widać było, że ma dzieciaka dość i że jak wrócą do domu, to będzie mu kęsim. Chłopczyk tak się rozkręcił, że zaplątał o własne nogi i przewrócił. I rozbeczał. Matka go podniosła, przytuliła, coś mu szepnęła. I się uspokoił. A mi się przypomniała przypowieść o synu marnotrawnym. Która jest przecież opowieścią o człowieku i Bogu. O mnie, o was, drodzy czytelnicy, o Nim. I pomyślałem, że świat jest dobry. A od nas zależy, czy może być troszkę lepszy.
ps. Chciałem zapodać jeszcze smutną historyjkę zaobserwowaną w tramwaju, ale to chyba temat na osobną notkę.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka