Moje drogie dzieci, może o tym nie wiecie, ale kiedyś nie było normalnie. Nie było autostrad, autobusów i tramwajów, a po niebie latały smoki, a nie tam żadne samoloty czy insze miłujące pokój rakiety ziemia-powietrze-ogień-woda.
W tych nienormalnych czasach żyła sobie pewna dziewczynka, która chciała być chłopczykiem, zwana sierotką Marysią.
Marysia żyła w wysokiej wieży, zamknięta przez złą macochę. Miała w tej wieży jedynie garść styropianu pod głowę, korzec maku i piachu, co by sobie posegregować dla rozrywki, starego walkmena i parę kaset Papa Dance, a także bokserki, przemycone przez starą piastunkę, Michaśkę Witkowską ze wsi Lubiewo. Ckniło się jej w tej wieży, że nikt nie uwierzy. I nawet wiersz zaczęła pisać: „mieszkam w wysokiej wieży, otoczonej fosą, mam parasol, który chroni mnie przed nocą...”. Ale sobie przypomniała, że już skądś zna ten utwór, więc z tej rozpaczy poczęła kwilić: „mój ci on, mój ci on”.
Czasem przez okno wlatywało czarne ptaszysko, kruk chyba, przemieniało się na jej oczach w sympatycznego jegomościa i zaczynało coś gadać do dziewczęcia. Niestety, po czesku. Na co Marysia z wrodzoną sobie asertywnością odpowiadała: „Rumburak, weź ty mi psiekrwie, zmykaj"! A to wcale nie był Rumburak tylko Jozin z Bazin, dla niepoznaki przebrany za Kabaret pod Wydrwigroszem. Ale, umówmy się, Marysia była mniej więcej tak rozgarnięta, jak jesienne liście w parku i w niuansach się nie rozeznawała.
Czasem Marysia wyglądała przez strzelecką blankę. Coś tam w wielkim świecie huczało, dęło, zgrzytało i świszczało jak świerszcz za kominem. „Ktoś by pomyślał – pomyślałaby Marysia, gdyby w ogóle by myślała – nadciąga las Birnam”. A gdy nadstawiła ucha, coś tam klaskało za borem. – „Niechybnie Laura i Filon” – mówiła Marysia do swej wiernej Michaśki, a ta krzywiła się okrutnie, że to nieprzystojnie heteryckie klaskanie podsłuchiwać. Ale najbardziej przerażały Marysię te świsty, huki i grzmoty i dymy odległe a pod niebiosa bijące. I krzyki okrutne, świadczące, że na wielkie rzeczy się zanosi: „Witek, powsinogo, zgaś tą fajkę, bo pół wsi spalisz!”. I łzy w marysinych oczach nie pozwalały jej dostrzec, że hen...
...w karczmie „Pod 24 godzinkami”, siedziały za stołem trzy zadumane krasnoludy, sprawdzając skrupulatnie, czy aby nie ubywa im w kuflach piwa. A im bardziej sprawdzały, tym bardziej piwa w kuflach nie było. To się podobno często zdarza.
– Powiadasz Miętusie, że jakoweś wojska ciągną tu od Zachodu? – zapytał najbardziej brodaty krasnolud. Nazwany Miętusem głębiej zaciągnął się popularnym i wykasłał niehigienicznie: – Z Zachodu ciągną wojska, owszem. To Elfy, najemnicy z Brukselionu i Amsterdomu, nie ma z nimi przebacz. Z północy nadciągają ponoć Wikingowie wraz z tymi, co uciekli, gdy macocha zakazała czcić Trygwała, Swaroga i Homogenizowanego Twaroga, zaś od południa idą Czesi pod wodzą Rumburaka co ma niewielkiego... – No dobrze, tyle to wiemy, ale co nam trzeba czynić? I czy się wyrobimy w terminie? – zapytał frasobliwie trzeci. – szpaka... – dokończył z rozpędu Miętus. – A od Rzymu kto idzie? – dopytywał najbardziej brodaty. – Gobliny macochy i InkFFizycja wraz z zaciężną gwardią zamorskich i rodzimych neo-koniów, wartko galopujących, do tego moherowa partyzantka, ćwiczona w wojnach podjazdowych – zapodał Miętus.
Zapadła cisza, jakby anioł lasem przeleciał. W końcu brodaty zarekomendował: – Towarzysz Miętus zostaje na miejscu, a my wracamy do andergrandu. I Sergiusz z Okraski z krasnoludem Obczykiem założywszy opończe ruszyli w siną dal, na odchodnym rzuciwszy w stronę szynkwasu: – A niech no jeszcze raz ktoś nam poda piwsko z koncernu, to go moresu trzonkiem od kilofa nauczymy!
A Miętus zaciągnął się popularesem, aż mu łzy w oczach stanęły. I przez to pewnie nie zauważył, że...
... do karczmy weszła sierotka Marysia w towarzystwie Kota w Majtkach. Rzecz jasna, dłubiąc w nosie.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka