Z miłej świątecznej drzemki obudziło mnie nachalne stukanie. Z miękkiej poduchy podniósłszy skroń, poczłapałem w stronę drzwi z trudem dopinając spodnie, niepogodzone ze świąteczną obłością brzuszka.
W drzwiach stał facet z nosem czerwonym jak gwiazda na berecie Che, w nieco przybrudzonej, czerwonej szacie tego koloru, z brodą pożółkłą o subtelnej nucie papierosowej. – HOHOHO! – ryknął głośno, aż mię przeszedł dobrze znany z dzieciństwa dreszcz. – Czego? – spytałem grzecznie, pomny na pusty taleraz przy wigilijnym stole.
– Jestem Djed Maroz, przyniosłem wam, wicie rozumicie, obywatelu Wołodźko, świąteczne prezenty z rozdzielnika boście ponoć zachowali resztkę lewicowych ideałów. – No ba, pamiętam nawet jeszcze całą „Międzynarodówkę” – wyznałem nie do końca szczerze, bo prezentów nigdy dość. – No dobra, Wołodźko, my już tam wiemy w centrali, żeście przeszli na pozycje co najmniej, socjal-narodowo-szowinistyczne, wy piesku reakcji. Macie szczęście, że nas już nie obowiązują leninowskie normy, bo wiecie Wołodźko, nie na takich etatach ja rabotał... – i klepnął mnie jowialnie po ramieniu. A nie lubię, gdy mnie klepią po ramieniu, ale coś tak po lewacku jęknęło mi w duszy i mówię: – No dobra, tawariszcz Maroz, w cziem dieło?
– Gawarjam, prezenty przyniosłem... – tu wskazał na wcale pokaźny wór. – Szto chocities, grażdjanin?
Poskrobałem się po odświętnie sennej łepetynie: – A co macie, Dziadku Mrozie?
– Mam ja dla was „Żywoty Świętych”, wydanie poprawione przez prof. Środę. A także uczoną rozprawkę o tym, jak naukowo, po marksistowsku udowodnić nieistnienie duszy ludzkiej, wydane przez Stowarzyszenie Bezbożników Walczących w roku 1953, niektórym do dziś wcale dobrze służy. Mam, bo wiemy, żeście fylozof, „Krótki słownik filozoficzny”. Judin-Rozental, żebyście mogli zerwać z burżuazyjnymi przesądami. I jeszcze piękne wydania „Jak hartowała się stal” i „Opowieści o prawdziwym człowieku” i rozprawkę Wielkiego Językoznawcy, bo już on wiedział, jak człowieka skłonić do poprawnego gadania... – tu spojrzał wymownie i tylko lekko drgnęła mu ręka, przyzwyczajona do kabury.
– Spieprzaj dziadu! – zatrzasnąłem przed miłym staruszkiem drzwi.
***
notka próbna na Nowy Salon.
Krzysztof Wołodźko
Utwórz swoją wizytówkę
Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty.
Wyją syreny, wyją co rano,
grożą pięściami rude kominy,
w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną,
noc jest przelaną kroplą jodyny,
niechaj ta kropla dzień nasz upalny
czarnym - po brzegi - gniewem napełni -
staną warsztaty, staną przędzalnie,
śmierć się wysnuje z motków bawełny...
Troska iskrą w sercu się tli,
wiele w sercu ognia i krwi -
dymem czarnym musi się snuć
pieśń, nim iskrą padnie na Łódź.
Z ognia i ze krwi robi się złoto,
w kasach pękatych skaczą papiery,
warczą warsztaty prędką robotą,
tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery,
im - tylko radość z naszej niedoli,
nam - na ulicach końskie kopyta -
chmura gradowa ciągnie powoli,
stanie w piorunach Rzeczpospolita.
Ciąży sercu wola i moc,
rozpal iskrę, ciśnij ją w noc,
powiew gniewny wciągnij do płuc -
jutro inna zbudzi się Łódź.
Iskra przyniesie wieść ze stolicy,
staną warsztaty manufaktury,
ptaki czerwone fruną do góry!
Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi
drogę, co dzisiaj taka już bliska?
Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi,
gniewną, wydartą z gardła konfiskat.
Władysław Broniewski, "Łódź"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości