Solina. Fot. Krzysztof Wołodźko
Solina. Fot. Krzysztof Wołodźko
Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko
1937
BLOG

Na blachach KSU. Punk i Polska

Krzysztof Wołodźko Krzysztof Wołodźko Muzyka Obserwuj temat Obserwuj notkę 7

Jest 1978 rok. Wkrótce zacznie się sypać mała gierkowska stabilizacja. Na Wybrzeżu wybuchnie pierwsza Solidarność. Ale póki co – propaganda sukcesu po miastach i siołach. Na wschodnich rubieżach PRL, w Ustrzykach Dolnych, żyje się sennie i nudno. Choć zaraz, zaraz… W Ustrzykach Dolnych anarchiści z jednego podwórka uczą się kilku prostych akordów. Bogusław „Bohun” Augustyn, Lesław „Tomkas” Tomków, Waldemar „Burek” Kuzianik, Eugeniusz „Siczka” Olejarczyk, Wojciech „Ptyś” Bodurkiewicz: będą grali punka, będą pili tanie wino. Będą pytali o Polskę. A wszystko to na blachach KSU.

Jesteśmy w  południowo-wschodnim zakątku Polski, gdzie diabeł mówi dobranoc, nie przejmując się oficjalnie panującym naukowym materializmem. Anarchiści z Ustrzyk Dolnych sprzed epoki Internetu nie ściągają muzy z chmury, nie lajkują fanpagów. Słuchają radia Luxemburg. Znają Black Sabbath, The Stranglers, Sex Pistols, Buzzcocks, sięgają po Velvet Underground. Ich rodzice czasem wyjeżdżają z Ustrzyk Dolnych – daleko, skąd lepiej widać high life. Wyjeżdżają nawet w delegacje do Anglii. Stamtąd przywożą swoim pociechom ilustrowaną prasę młodzieżową. Z tych plakatów przewiezionych za Żelazną Kurtynę na Ustrzyki Dolne patrzy odpowiednio ubrana i profesjonalnie wystylizowana wyspiarska anarchia. Ale w małym polskim miasteczku nie ma królowej, której można by coś krnąbrnie zaśpiewać. Jest szefowa cukierni „Jagódka”, z którą warto żyć dobrze.

Tanie wino i dobre chęci

Sprawa zaczęła się w podziemiu. I to dosłownie. To była piwnica pod kawiarnią „Ptyś”, gdzie zespół miał pierwsze próby. Wszak w Polsce Ludowej był nie tylko ocet na półkach. Były też ptysie z kremem i odpowiednia do swoich czasów „dzisiejsza młodzież”: czasem potulna, zdyscyplinowana, z aspiracjami umożliwiającymi widoki na przyszłość w ramach struktur takich i owakich. Była też „dzisiejsza młodzież”, która chciała być na bakier ze światem – czasem na dłużej, czasem na krócej, czasem za pieniądze rodziców, czasem za ciężko zarobione złotówki. Nic nowego pod słońcem.

Niektóre z historii, jakie przydarzają się wówczas młodym punkowcom, są cudownie niepojęte w czasach maili, smartfonów i niezliczonych komunikatorów. Rodziców Tomkasa odwiedzają krewni z Kanady – jadą do ZSRR, odwiedzić Lwów i Stanisławów. W drodze powrotnej zabierają list napisany przez Tomkasa i Bohuna. Zza zachodniej granicy wysyłają go do Radia Wolna Europa. „Ten list był skargą i prośbą. Napisaliśmy, że w Polsce Ludowej rozgłośnie radiowe nie chcą nadawać punkrockowej muzyki. (…) Poprosiliśmy też, by szanowna redakcja zechciała nadać coś specjalnie dla słuchaczy z Bieszczad” – wspomina Bohun. 

W Rozgłośni Polskiej RWE dział muzyczny prowadził wówczas Jan Tyszkiewicz. Dotarł do niego list z Ustrzyk Dolnych. Puścił brytyjskiego i amerykańskiego punka – całe pół godziny. Pozdrowił nieznanych nadawców listu.  Ptyś opowiada: „Tego wieczoru byłem u Siczki. Gdy gość z radia zaczął nawijać o Ustrzykach, poderwaliśmy się na równe nogi. To było niesamowite uczucie; ktoś w Monachium poświęcił dużą część audycji specjalnie dla nas, chłopaków z polskiej prowincji. (…) Jak się wkrótce okazało, przekazu RWE wysłuchała także bezpieka. Od tego czasu regularnie mieliśmy kontrolowaną korespondencję”. 

Anarchia – anarchią, ale socjalistyczna infrastruktura kulturalna też się przydawała. Ekipa KSU znalazła bazę dla punkowej nadbudowy w kombinacie drzewnym pod Ustrzykami. Okazało się, że w podziemiach tamtejszego biurowca jest perkusja, gitary, organy, wzmacniacze, stuwatowe kolumny Eltron. Było też tanie wino, samogon i dobre chęci. Kierownictwo postawiło tylko jeden warunek: jeśli na młodzież naskarżą sprzątaczki, albo przyjedzie Milicja Obywatelska to będzie koniec prób. Milicja – milicją, ale co za egzotyczne dziś obyczaje, żeby dyrektor przejmował się możliwymi skargami sprzątaczek.

„Ustrzyki, to stolica Bieszczad jest!”

Wyobraźnia jest największym wrogiem systemu, także tego opisywanego skrótem PRL. Latem 1978 roku młodzież z Ustrzyk powołuje do życia Wolną Republikę Bieszczad. Jej nieistniejące granice obejmują obszar od granic z Sowietami przy źródłach Sanu aż po Komańczę, Zagórz i Sanok – z ominięciem Leska. Mała lokalna ojczyzna, pamięć o trudnej tożsamości rodzinnej ziemi – młodzi punkowcy wiedzieli skąd wyrastają im nogi. Bohun wspominał po latach: „Chodziliśmy dużo po okolicy i widzieliśmy co się dzieje. Nie mogliśmy zrozumieć tej porażającej bezmyślności. Zamiast starać się ratować, co się jeszcze możliwe, ludowa władza odwróciła się plecami od dewastowanego majątku. Przez trzy dekady los nielicznych i bardzo wartościowych bieszczadzkich zabytków nie obchodził nikogo poza wąską grupą społeczników i konserwatorów”. Nieformalną grupą towarzysko-ideową szybko zainteresowała się esbecja. Gdyż – „wicie-rozumicie” – młodość musi się wyszumieć, ale o co chodzi na przykład z tekstem: „Ustrzyki, to stolica Bieszczad jest. / Ustrzyki, niech nam żyje WRB!”?

12 czerwca 1980 roku w cukierni „Jagódka” pojawia się niewielkie ogłoszenie o koncertowym debiucie grupy KSU. Rzecz ma się odbyć dwa dni później w biurowcu Kombinatu Budownictwa Komunalnego przy ulicy Fabrycznej. Wieść rozchodzi się pocztą pantoflową. Publika – młodzież płci obojga plus silna ekipa „pensjonariuszy” okolicznego więzienia. Więźniowie zajmują się murowaniem bloku przy ulicy Feliksa Dzierżyńskiego, ale socjalistyczna ojczyzna dba także o ich życie kulturalne. KSU gra „Ustrzyki”. Nic dziwnego, że kapela trzykrotnie bisuje z kawałkiem „Złodziej”, tragikomiczną historyjką o losach drobnego złodziejaszka, a może niezresocjalizowanego kleptomana: „Nie musi wcale kraść / Lecz coś go w bagno pcha / Gdy widzi w sklepie coś / Za chwilę już to ma”.   

Zima 1980 roku. Pociągiem „Solina” w Bieszczady przyjeżdża z Warszawy Kazik Staszewski, wówczas punkowiec znany jako Kazess. Gospodarze czynią honory domu, częstują gościa alkoholem, sami nie wylewają za kołnierz, kosztują ekskluzywnych drinków na bazie denaturatu, słuchają muzyki, bratają się. Głośmy pochwałę kapitału kulturowego! To właśnie dzięki znajomemu ze stolicy KSU zostało zauważone przez Andrzeja „Amok” Turczynowicza, który przygotowywał wówczas duży muzyczny festiwal nad polskim chłodnym morzem.

Ale w szkole wszyscy grzeczni

W sierpniu 1980 roku KSU trafia do Kołobrzegu na pierwszy Ogólnopolski Przegląd Zespołów Rockowych Nowej Fali. Rzecz odbywa się pod patronatem studenckiego, ściśle związanego ze strukturami władzy Socjalistycznego Związku Młodzieży Polskiej, co budzi znaczne kontrowersje w kapeli. Ostatecznie KSU występuje obok głośnych już wówczas grup Tilt i Kryzys. Robert Brylewski, wówczas lider tej drugiej kapeli opowiada o niespodziewanym sukcesie prowincjuszy z Ustrzyk Dolnych: „Nikt ich nie znał, więc niczego nadzwyczajnego się po nich nie spodziewał, tymczasem stali się objawieniem przeglądu. Pokazali świeżość wyrazu, drapieżność, zupełnie odmienne od innych formacji brzmienie”.

Jest sława mołojecka, jest i Sprawa Operacyjnego Sprawdzenia – teczka opisana kryptonimem „Żyletka”. Po powrocie z Kołobrzegu ekipa dostaje wezwanie na komendę MO gdzie uprzejmy, oddelegowany funkcjonariusz SB lakonicznie informuje załogantów, że „mają przejebane”. A ponieważ rzecz dzieje się w Polsce trochę socjalistycznej, ale wciąż mocno religijnej, to dodaje, że nie pomoże chłopakom ani sekretarz lokalnej organizacji partyjnej, ani Matka Boska. 

Dostępne obecnie materiały pokazują, że bieszczadzki ruch punkowy był na celowniku lokalnej bezpieki od kilku lat. Inwigilowano, wzywano, zapisywano co trzeba i wysyłano dalej. I naprawdę nie wiadomo, czy śmiać się bardziej czy płakać, gdy przeczytać notatkę podporucznika Lubasa z lata 1980 roku: „punki nie noszą obecnie żadnych emblematów wyróżniających ich w środowisku, nie wszczynają awantur, ich frekwencja na zajęciach szkolnych nie budzi zastrzeżeń, poprawiły się wyniki ich nauczania”. A czy piją mleko, podporuczniku? – chce się zapytać po latach. 

Ale rzecz nie sprowadza się do tragifarsy. Krzysztof Potaczała w książce „KSU. Rejestracja buntu” przypomina, że do rozpracowania tamtejszego prowincjonalnego punkowego środowiska SB zastosowało szesnaście przedsięwzięć operacyjnych: „od rozmów ostrzegawczych, profilaktycznych i wychowawczych po zastraszanie i wymuszanie zeznań”. Młodym ludziom – właściwie za sam styl nastoletnio-prawie-że-dorosłego życia grożono wydaleniem ze szkoły, zablokowaniem matury, wyrzuceniem z pracy.

Pod prąd

W styczniu 1987 roku, gdy renoma bieszczadzkich załogantów jest już solidnie ugruntowana, kapela gra wraz z Kultem koncert w warszawskiej „Stodole”. Ekipa przed koncertem solidnie wzmacnia się winem. Jest tłoczno i duszno – by nawiązać do znanej frazy Muńka Staszczyka – muzycy wypełzają na scenę pijani. Wokalista KSU wspomina: „po kilka razy zaczynaliśmy ten sam kawałek i nic nam nie wychodziło. (…) W ogóle w tamtym czasie jeździliśmy na koncerty zawsze pijani”. To nie przyczyniało się do budowania wiarygodności zespołu wśród potencjalnych wydawców debiutanckiego albumu.

Alkoholowe podróże donikąd praktykowane przez sławę punkrocka, małomiasteczkową bezkarność picia schyłkowego PRL, Siczka relacjonuje z elokwencją kronikarza własnych upadków. Gdy pewnego wieczoru wracał po pracy do domu, przy krawężniku zatrzymała się syrena, którą prowadził znajomek: „ruszyliśmy do Teleśnicy nad Zalew Soliński, przy czym obydwaj wspomagaliśmy się nieustannie winem marki wino. Tam się dobiliśmy u miejscowych panien, a rankiem ruszyliśmy w drogę powrotną. Jasiu jechał zygzakiem, bo przez upojenie ledwie widział, no i w pewnym momencie stracił orientację. Na moście ściął barierki, po czym runęliśmy z kilkumetrowej skarpy do strumienia...”.

Szczęśliwie, ciąg dalszy nastąpił. Wiązał się z pierwszą płytą KSU, czyli „Pod prąd”, która ukazała się dopiero w 1989 roku. Rzecz otwiera tytułowy kawałek, który także moje roczniki wykrzykiwały z wypiekami na twarzy i z wiarą, że właśnie nam się uda. Dawno pozbyłem się większości sentymentów z czasów dorastania, ale czasem ten kawałek wciąż boli: „Nie próbuj nigdy iść pod prąd / Nie próbuj nigdy szukać przyczyn / Z szeregu nie wyłamuj się / Bo jesteś niczym, niczym / Nie próbuj nigdy mówić nie / Nie próbuj nigdy szukać przyczyn / Jednostka wszakże zerem jest / Ty również jesteś niczym”. Na tej samym albumie znalazł się słynny „Jabol punk”, źródło pocieszeń i strapień dla tych, co za głęboko zanurkowali w niezobowiązujący styl życia: „Już razem pijemy ten szampan dla mas / I wszystko w nim znajdziesz smród, siarę i kwas / Gdy nie wiesz dokąd iść krzyk zmęczył  cię / Za szyjkę mocno chwyć i napij się”.

„Kto cię obroni, Polsko”

Nieco wcześniej, latem 1988 roku, KSU koncertowało „po tamtej stronie rzeczywistości”, we Lwowie i Truskawcu. Rzeszowski Alma-Art podpisał stosowną umowę z radzieckim Komsomołem. Już nie tacy młodzi punkowcy zawieźli do ZSRR nie tylko swoją muzykę. Mieli ze sobą kosmetyki, rajstopy, bieliznę, dżinsy, kasety magnetofonowe, kawę „Inkę” i gumę do żucia „Donald”. Czyli wszystko, czego dziwnym trafem nie było w kraju mlekiem i miodem płynącym, znanym wówczas lepiej jako ojczyzna światowego proletariatu. A później KSU dało kolejne koncerty w Polsce, w tym kolejny ważny koncert w Warszawie. Było pięknie. Aż do Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 1989 roku – przed potężną publikę wyszedł pijany Siczka, wsparty przez pijanego Tutaka. A pożyczony basista nie znał repertuaru. To się nazywa dać koncertowo „napruty” występ. Nie dało się ukryć jęku zawodu. Do tego debiutancki album nie przynosił kokosów. Również dlatego, że nadeszła pierwsza fala kapitalizmu po polsku i rynek, także ten muzyczny, zalewały pirackie kopie kaset. Dopiero wydatna pomoc Martyny Jakubowicz, jej wsparcie dla kapeli, której przyszłość naprawdę mocno świeciła neonem „No future”, pozwoliła znów pójść zespołowi do przodu.

W 1993 roku ukazała się kolejna płyta kapeli, czyli „Moje Bieszczady”. Tytułowy utwór to hołd oddany rodzinnym okolicom, kawałkowi świata, w który się żyje, w który się wżyło: „Góry aż do nieba / I zieleni krzyk / Polna droga pośród kwiatów / I złamany krzyż / Strumień skryty w mroku / I zdziczały sad / Stara cerkiew pod modrzewiem / I pęknięty dzwon / Zarośnięty cmentarz / Na nim dzikie bzy / Ile łez i ile krzywdy / Ile ludzkiej krwi / Księżyc nad Otrytem / Niebo pełne gwiazd / Tańczą szare popielice/ San usypia nas”. Melancholia była chyba formą ucieczki przed wciąż kiepską kondycją kapeli. Lider grupy kompletnie nie radził sobie z show-biznesem, którego realia w tamtym czasie bardzo szybko się zmieniały. Zespół ratował się – na chwilę – kolejnymi kompilacjami wydawnictw i  coraz bardziej komercyjnym repertuarem.

W styczniu 2005 roku ukazała się płyta „Nasze słowa”. Po latach można ją odbierać jako zapowiedź mocno antymainstreamowego nurtu kultury masowej. Wszak z głębokiej prowincji naprawdę widać więcej. Znakomite „Nasze słowa” oraz „Dziwne drzewa” dopełnia więcej niż gorzki song „Kto cię obroni, Polsko” do którego egzaltowane, ale przecież niepozbawione dozy trafności słowa napisał Siczka: „Wyssali z wielu życie / Zabrali godność nam / Stworzyli kraj żebraków / Twierdząc, że wszystko gra / Z uśmiechem na ekranie / Szyderców leci show / Lwie paszcze otwierają / Pożerać ciągle chcą. / Nikt Cię nie broni Polsko / Gdy wokół głodne psy / Upokorzony naród / Cierpienie, nędza, łzy”. Na kolejny długogrający album kapeli miłośnikom musieli czekać aż do 2014 roku. „Dwa narody” z bieżącą publicystyką polityczną to opowieść dojrzałych ludzi o kraju, który mocno się zmienił od czasów ich młodości.

W ciągu kilku dekad istnienia KSU przez zespół przewinęło się ze trzydzieści osób. To nie żart. Stąd można mówić o kapeli jako projekcie autorskim jednego człowieka – niespokojnego ducha, który z całą pewnością miał w życiu niejednokrotnie „więcej szczęścia niż rozumu”. Jego dziwacznemu geniuszowi rodzima kultura masowa zawdzięcza wiele wciąż łatwo rozpoznawalnych utworów, piosenek śpiewanych ze szczerego serca, podlanych piwem, winem i wódą. KSU to równocześnie punkowa naiwność, której czasem przecież trzeba, rzewna miłość do małej ojczyzny i pełne patosu pytania o Polskę. To się układa w ładną całość.


Krzysztof Wołodźko

Artykuł pierwotnie ukazał się w "Gazecie Polskiej"

---
Wszystkie wypowiedzi muzyków zaczerpnąłem z książki „KSU. Rejestracja buntu” Krzysztofa Potaczały, In Rock, Czerwonak 2015

Krzysztof Wołodźko Utwórz swoją wizytówkę Krzysztof Wołodźko, na ogół publicysta. Miłośnik Nowej Huty. Wyją syreny, wyją co rano, grożą pięściami rude kominy, w cegłach czerwonych dzień nasz jest raną, noc jest przelaną kroplą jodyny, niechaj ta kropla dzień nasz upalny czarnym - po brzegi - gniewem napełni - staną warsztaty, staną przędzalnie, śmierć się wysnuje z motków bawełny... Troska iskrą w sercu się tli, wiele w sercu ognia i krwi - dymem czarnym musi się snuć pieśń, nim iskrą padnie na Łódź. Z ognia i ze krwi robi się złoto, w kasach pękatych skaczą papiery, warczą warsztaty prędką robotą, tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery, im - tylko radość z naszej niedoli, nam - na ulicach końskie kopyta - chmura gradowa ciągnie powoli, stanie w piorunach Rzeczpospolita. Ciąży sercu wola i moc, rozpal iskrę, ciśnij ją w noc, powiew gniewny wciągnij do płuc - jutro inna zbudzi się Łódź. Iskra przyniesie wieść ze stolicy, staną warsztaty manufaktury, ptaki czerwone fruną do góry! Silnym i śmiałym, któż nam zagrodzi drogę, co dzisiaj taka już bliska? Raduj się, serce, pieśnią dla Łodzi, gniewną, wydartą z gardła konfiskat. Władysław Broniewski, "Łódź"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura