coryllus coryllus
2122
BLOG

Morlokowie znad Wisły

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 64

 

Z całego wachlarza fałszywych narracji, które odniosły sukces i działają po dziś dzień na chwałę kłamców i pohybel oszukanych chciałem przypomnieć jedną tylko. Nie jest ona specjalnie dramatyczna jeśli brać pod uwagę inne, bliższe nam kulturowo i historycznie, jest jednak ciekawa bo obca i nieznana szerzej, jest także ciekawa bo jej bohaterów każdy z nas poznał w dzieciństwie. Oto do lat czterdziestych dziewiętnastego stulecia Kalifornia podzielona była na ogromne latyfundia magnackie. Ich właścicielami byli bogaci Meksykanie, którzy mieli mocno pogmatwane stosunki z własnym rządem, znajdującym się w odległym od wiele mil od Kalifornii mieście Meksyk. Rząd ten domagał się podatków, domagał się rekruta, domagał się wielu rzeczy, ale nie ofiarował swoim obywatelom w odległych północnych prowincjach prawie nic. Był to jednak ich rząd, rząd, który składał się już to z Indian poprzebieranych za masonów i socjalistów, już to z obszarników podobnych tym kalifornijskim. Wszyscy członkowie tego rządu mówili ponadto po hiszpańsku i czuli się Meksykanami. Problem był w tym jedynie, że byli daleko. Bliżej o wiele były rozlokowane wzdłuż granicy garnizony, w których wszyscy mówili po angielsku. Garnizony te chroniące gromady oberwanych i źle wychowanych osadników, którzy przybyli do Ameryki bez grosza przy duszy, reprezentowały inny, jeszcze bardziej oddalony od Kalifornii rząd. Ten z kolei składał się z ludzi mówiących wyłącznie po angielsku. Nie miał on ponadto dobrych zamiarów wobec zamieszkujących Kalifornię obszarników, ale skrzętnie to ukrywał. Do tego stopnia głęboko, że wielu bogatych, ustosunkowanych i wpływowych mieszkańców Kalifornii popierało ten anglojęzyczny rząd, albo wręcz domagało się przyłączenia Kalifornii do państwa, gdzie żyją osadnicy, gdzie buduje się forty i skutecznie zwalcza Indian. Życzeniom tej grupy stało się zadość, aneksja Kalifornii dokonała się w wyniku wojny, po czym po jej zakończeniu ów anglojęzyczny rząd, rząd kapitalistów popierających własność prywatną i tejże własności świętość, zajął się parcelacją majątków Kalifornijczyków mieszkających na swojej ziemi od 400 lat. Wprowadzono po prostu reformę rolną według zasad rasowych. Bogaci hiszpańskojęzyczni właściciele musieli oddać swoją ziemię biednym anglojęzycznym osadnikom, żeby było sprawiedliwie. Potem zaś w prasie, a później w telewizji, filmie i w książkach, zawsze już przedstawiano mieszkańców terenów pogranicza amerykańsko meksykańskiego jako biednych, bosonogich chłopów, którzy przymierają głodem. Czasami także pokazywano ich jako bezwzględnych bandytów. Ludzie zaś, którzy ich oszukali i wykorzystali przestawiani byli jako szlachetni mściciele i wrażliwi na krzywdę innych rewolwerowcy. Jeden tylko wyjątek uczyniono dla potomków meksykańskiej szlachty. Wszyscy znamy ten film. To „Zorro”. Historia syna latyfundysty, który tak bardzo pragnie przyłączenia swojego kraju do USA, że lata po nocy na koniu i strzela do meksykańskich żołnierzy. Ten kłamliwy obraz wrył się w serca nasze już w dzieciństwie i pozostał tam do dziś powielany w setkach nowych kopii. Nie jest to jednak żadna historia płaszcza i szpady a la Dumas, to propagandowa, amerykańska agitka, którą karmi się kolejne pokolenia. Prawda zaś nikogo nie obchodzi. Powiecie, że per saldo opłacało się to tym Kalifornijczykom. Łatwo mówić z perspektywy 150 lat.


 

Po co ja to wszystko piszę? Otóż po to, by uzmysłowić wam, że takiej samej, wręcz identycznej operacji dokonuje się dziś na naszej pamięci. Dokonują jej jednak nie zaczadzeni propagandą posiadacze, ale tak zwane elity, które za największą krzywdę poczytują sobie fakt, że muszą mówić po polsku i przez innych, obcych i fajniejszych postrzegani są jako Polacy właśnie. Owa niechęć do Polski i Polaków, bierze się wśród ludzi aspirujących do miana elit, ludzi którzy zastąpili elity prawdziwe, rodzime i wrośnięte w ziemię, stąd że ich potomkowie przyjechali tu po prostu na ruskich czołgach. Przyjechali i uznali ten kraj za swój jego mieszkańców zaś za obcych, którym należy podarować cywilizację. Nie jest to jednak – jak w przypadku Ameryki – cywilizacja skrzętnego protestanckiego kapitalizmu, który kłamie, ale daje zarobić, tylko coś wręcz przeciwnego. Jest to cywilizacja śmierdzącego czerwonego ścierwa, które kłamie i zabiera ostatni grosz wydając ludzi na pastwę bandytów. Tak było i to się właśnie próbuje ukryć. Czyni się to za pomocą filmów, książek, radia i telewizji. Czyniono tak już w realnym socjalizmie, ale temuż socjalizmowi potrzebne były struktury państwa, fasadowe, ale jednak. Dziś struktury owe przeszkadzają, o wiele jednak bardziej przeszkadza to co je wypełnia czyli ludzie mówiący po polsku zwani często narodem. To jest przedmiot troski PO elit, to jest przedmiot drwin propagandystów i to jest także zagrożenie dla nich, które oni doskonale widzą. Stąd ich duża aktywność na polu propagandowym. Pisałem tu wczoraj o Agnieszce Holland i jej nowym filmie, który jest właśnie taką prop-agitką a la Zorro. Tyle, że nie mamy tam młodego pięknego panicza w czerni, a brzydkiego, brudnego hydraulika z Krakowa. Nie wiem czym będzie ten film, ale przypuszczam, że próbą kolejnego przewartościowania postaw wojennych. Oto okazać się może, że ludzie którzy ratowali Żydów za pieniądze muszą im te pieniądze oddać. To znaczy nie oni sami, ale ich rodziny. Nie można bowiem brać pieniędzy ryzykując własne życie. To nie jest moralne. Może się okazać, że polskie drzewka w instytucie Yad Vashem to takie tylko jaja na potrzeby doraźnej propagandy zrobione, bo kto by dziś przejmował się tymi wszystkimi chłopami, hydraulikami, tą całą nędzą, która ratowała życie Żydów, a dziś nie ma wcale głosu, nie znaczy zupełnie nic i nie potrafi się upomnieć o swoje. Pokusa, by zmienić proporcję w ocenie historii jest wielka, a jeśli ktoś dysponuje dodatkowo wielkim budżetem to pewnie aż się trzęsie z ochoty by takie zamierzenia wprowadzić w życie. Myślę, że to nie ostatni film Agnieszki Holland o polskich świniach, które ratowały Żydów za pieniądze. Myślę, że to nie ostatni film o nas Morlokach znad Wisły, których właśnie pozbawia się własnej historii proponując im w to miejsce jakieś rozrywki i wojaże, jakieś ersatze i katartyczne filmy o chamskich hydraulikach, z którymi chcąc nie chcąc musimy nawiązywać duchową łączność.


 

Od wczoraj wszyscy ekscytują się tym, że film Holland, choć jeszcze nawet nie został nominowany, ma szansę na Oskara. Piszą wręcz – mamy wreszcie szansę na Oskara. MY?!!! Jacy my?! My tej szansy nie mamy, bo film ten nie opowiada o nas, on opowiada o tym jak postrzegali nas ludzie śmiertelnie przerażeni, którzy siedząc w kanałach oceniali jedynie tę zaciętość w twarzach, tę determinację i wolę, interpretując ją zgoła inaczej niż nam się zdaje dziś i zdawało przez wszystkie powojenne lata. Oni nie widzieli i nie widzą do dziś starań, odwagi, sprytu, poświęcenia, nie widzą, choć mogliby zobaczyć. Nie zobaczą jednak, bo to my przegraliśmy, bo to my jesteśmy słabi. Człowiek zaś potrafi drodzy moi wybaczyć drugiemu wszystko, nawet wymordowanie całej rodziny, nie ma jednak na planecie Ziemia nikogo kto wybaczyłby słabość, lub się choćby nią zainteresował. Tak więc Agnieszka Holland opowiada naszą historię za nas i jeszcze podkreśla, że to MY ją opowiadamy. My, o czym spieszę donieść, mamy do opowiedzenia co innego. Być może zdarzy się jeszcze okazja, a być może nie. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy przyjmować te prezentacje pani Holland za swoje.


 

Porzućmy jednak te rozważania, bo są one dosyć odległe od naszego podwórka, choć stale próbują się tutaj zadomowić. W niechęci do Polski i jej historii ciekawsze są inne elementy, moim zdaniem najciekawsza jest tutaj postawa tak zwanych artystów niezależnych. I tu uwaga! Będziemy skakali po trupach! Zmarł oto Maciej Zembaty idol tylu ludzi, że nie pomieściłbym ich tutaj u siebie na podwórku wszystkich chociaż nie jest to małe podwórko. Tenże Zembaty prowadził bloga, którego nie czytałem, ale czytał go Toyah i pomieścił różne fragmenty u siebie. Oto schyłek życia pana Macieja ubiegł na nieustannym prawie szprycowaniu się narkotykami i dymaniu przywożonych przez kierowców kurew z agencji towarzyskich. W ten sposób bard scen wszelakich, idol starszych i młodszych, autor kilku słabych tekstów i jednego zapomnianego słuchowiska, człowiek dzięki któremu dowiedzieliśmy się jak nędznym i słabym autorem jest Leonard Cohen, żegnał się z tym światem. Kojarzyło się to jemu samemu z wolnością wyborów, ze swobodą i „byciem sobą”, jego znajomym zaś wydawało się to głębokie i tragiczne. W czasie tych żenujących ekscesów wspominał pan Maciej swoją niechęć do Polski i jej historii, szczególnie zaś do Powstania Warszawskiego, które według ludzi takich jak nasz bohater było dobrowolnym, zbiorowym samobójstwem. Zatratą. Co innego ćpanie i dymanie zarażonych jakimś tryprem pań, to nie jest zatracenie tylko triumf indywidualności i wolności nad duchem stada i obrzydłą kulturą przegranego narodu. Bo o to chodziło panu Maciejowi. O to, o co chodzi im wszystkim, oni chcą się po prostu znaleźć po stronie zwycięzców i pozostać tam na zawsze. I Zembatemu wydawało się przez całe życie, że on właśnie tam, jest. Dokonał wszystkich właściwych wyborów, oszukał kogo trzeba i podpisał wszelkie potrzebne dokumenty. Okazało się jednak, że to za mało by oszukać śmierć i za mało, by pozostać w pamięci ludzi dłużej niż dwa dni. Tak się bowiem składa, że pan Maciej, przy całej swojej niechęci do Polski, jej historii i obyczajów był jednak artystą polskim, którego twórczość istnieje tylko w tym języku. Artyści polscy zaś nie mają dziś dobrej prasy, nawet jeśli podpisują co trzeba i deklarują co trzeba. Artyści polscy mają dziś szansę jedynie wtedy gdy nie oszukują swojej publiczności. - Bądźcie sobą – powiedział pan Maciej na odchodnym. Cóż to znaczy według niego? Zagłuszanie strachu chemią i fizjologią? Czytam o tym kabotyństwie i przypomina mi się krwawa śmierć mojego ojca, gwałtowna i samotna. A potem spokojna śmierć mojej matki, którą za pomocą wielkiej ilości globulin uśpił nowotwór. I myślę, że to są wszystko za poważne sprawy, żeby kierować się tutaj radami pana Zembatego, a niechby nawet wydawał się komuś prawdziwy i mądry. To nędza. Nędza i samotność niechwalebna wcale. To pretensjonalność gorsza od rozsypywania prochów nad Himalajami.


 

Nie możemy mieć takich przewodników i takich wieszczów, szczególnie dziś, kiedy zostaliśmy Morlokami, którymi pewnie – dzięki Agnieszce Holland i jej znajomym – pozostaniemy jeszcze długo. Jeśli mogę mieć jakąś sugestię – zajrzyjcie na www.coryllus.pl To co zawarłem w książce „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” może choć nie musi być jakąś alternatywą. Wkrótce na stronie tej będzie także książka Toyaha, która jest taką alternatywą na pewno. Zapraszam więc serdecznie. Www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka