coryllus coryllus
6437
BLOG

Brzeziński, Wróblewski i owady

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 161

 Z nazwiskiem Zbigniewa Brzezińskiego zetknąłem się w ostatniej klasie technikum leśnego, w okolicznościach dość niecodziennych. Na zakończenie szkoły uczniowie, samodzielnie lub w parach mieli przygotować coś, co nosiło nazwę pracy dyplomowej. Trzeba było sobie wybrać jeden z przedmiotów zawodowych i coś tam zrobić w zakresie, który ten przedmiot obejmował. I tak kolega, który wybrał hodowlę lasu wykonał model szkółki leśnej zespolonej, inny, który zdecydował się na maszynoznawstwo przyniósł przekrojony na pół silnik czterosuwowy, a jeszcze jeden piękne, połyskujące mosiądzem, modele pługów leśnych. Ja i kolega Piotrek dokonaliśmy wyboru najgłupszego z możliwych, zdecydowaliśmy się bowiem na pracę z przedmiotu o nazwie ochrona lasu. Do tego jeszcze wybraliśmy sobie kolekcję owadów, co uzależniło nad od tychże owadów, obszarów ich występowania, oraz czasu kiedy to osobniki dojrzałe pojawiają się w lesie. Dodać muszę od razu, że żaden z nas nie miał i nie ma nadal natury badacza i uczonego. O wiele lepiej było więc zapłacić jakiemuś rzemieślnikowi za wykonanie modeli pługów, albo przepiłować silnik. Nam się jednak zdawało, że owady to łatwizna. No i dostaliśmy temat: szkodniki upraw i młodników sosnowych. Było to jeszcze na jesieni. Gdybyśmy byli choć trochę rozgarnięci, pobieglibyśmy od razu do lasu i połapali te zwójki i boreczniki, których było we wrześniu jeszcze całkiem sporo. My jednak ziewnęliśmy, popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy, że mamy masę czasu na przygotowanie naszej pracy dyplomowej. Zachowaliśmy się jednym słowem jak kretyni. Nie zorientowaliśmy się także, że o ile borecznik sosnowy czy korowiec występują w całym kraju, o tyle ze zwójkami jest gorzej. To są bowiem te motylki, których gąsienice zjadły swego czasu góry Izerskie i spory kawałek Karkonoszy. To był kawał drogi od naszej szkoły. Uczeń odpowiedzialny i poważnie traktujący swój przyszły zawód pojechałby tam i po prostu złapał te zwójki. My jednak tego nie uczyniliśmy. Najpierw czekaliśmy do wiosny, potem próbowaliśmy kupić sobie kolekcję na rynku owadów, który jest dosyć spory i pewnie do dziś korzystają z jego dobrodziejstw tacy kretyni jak my, którzy zamiast robić prace dyplomową z hodowli lasu wybierają coś tak absurdalnego jak ochrona. Okazało się, ku naszemu przerażeniu, że na rynku nie ma wszystkich owadów, które są nam potrzebne. Nie ma tam na przykład opaślika sosnowego. To jest taki brązowy pasikonik z długim pokładełkiem. To co sprzedawali kolekcjonerzy przypominało trochę opaślika, ale było zielone. Były to po prostu niewyrośnięte łatczyny, czyli te duże podobne do szarańczy pasikoniki, które zalatują czasem latem na nasze podwórka. Nie można było tego owada włożyć do gabloty. Nie mieliśmy także korowca sosnowego, czyli takiej dziwnej pluskwy, która łazi po pniach sosen i chowa się pod płatki kory. Prócz kolekcji owadów, trzeba było jeszcze dołączyć przykładowe szkody dokonywane przez owady w młodnikach i uprawach, czyli kawałki nadgryzionych przez gąsienice gałązek. To było dość łatwe, wystarczyło wziąć gałązkę sosny i ponacinać ją w różnych miejscach żyletką. Okazało się też, że o ile łatwo jest kupić egzemplarz zwójki sosnóweczki, o tyle ze zwójką żywiczaneczką jest kłopot. Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć.

Jak to bywa w takich razach wpadliśmy na pomysł jeszcze bardziej idiotyczny niż samo przygotowanie pracy z przedmiotu o nazwie ochrona lasu. Udałem się osobiście do mojego kolegi Zbyszka, który był elektrykiem, poprosiłem go wprost, by wlazł na słup stojący przy naszej ulicy i wygarnął z lampy to co się tam nazbierało przez ostatnie lata. I on tak zrobił. W krótkim czasie stałem się posiadaczem całego worka dziwnych owadzich truchełek, które po pewnych drobnych zabiegach mogły udawać w gablocie zwójkę żywiczaneczkę, zwójkę sosnóweczkę, a nawet korowca sosnowego. Żeby te trupki przygotować do odegrania przepisanej im roli, pożyczyłem od koleżanki cienie do powiek. W stosownych kolorach, właściwych tym, które występują na skrzydłach zwójek. Nie przewidziałem jednak, że cień do powiek jest o wiele grubszy niż pyłek na skrzydłach motyla, szczególnie tak małego jak zwójka. Nie dałem jednak za wygraną. Wyglądało to strasznie. Podrasowałem tym cieniem także biednego łatczyna, który musiał w mojej gablocie udawać opaślika sosnowego. Dołączyliśmy do tego jeszcze pocięte żyletkami gałązki i poszliśmy zdawać egzamin. Aha, byłbym zapomniał, był jeszcze opis tego wszystkiego. Zawierał rzecz jasna same kłamstwa, o tym jak to w trudzie i znoju łowiliśmy przez cały rok owady, jak urządzaliśmy na nie pułapki i jak konsultowaliśmy nasze poczynania z pewnym profesorem z Akademii Rolniczej w Krakowie. Mój kolega znał nawet nazwisko tego profesora i kazał mi je zapamiętać. Ja jednak od razu je zapomniałem. I nie było mowy by je przywrócić mej pamięci, bo pmiędzy mną a panem od ochrony lasu stała gablota wypełniona motylami z lampy, pomazanymi cieniem do powiek, z fałszywym opaślikiem i jedną autentyczną zwójką sosnóweczką, którą mój kolega kupił od jakiegoś kolekcjonera w Częstochowie. Zwójka tak, motylek z pomarańczowymi skrzydłami, wyglądała tam jak dziewica w koszarach.

Nasza bezczelność była tak skandaliczna, że najbardziej surowy i wymagający nauczyciel w całej szkole, pan Władysław od hodowli lasu, widząc naszą gablotę, wstał od stołu, podszedł do okna i przez cały czas naszego pobytu w sali egzaminacyjnej nie odwrócił się do nas i nie odezwał się słowem. Pan od ochrony, w którym musiałem uruchomić jakieś pokłady sadyzmu zaczął nam zadawać pytania, my zaś zaczęliśmy kłamać. Na koniec zapytał: to jak się nazywał ten profesor, z którym konsultowaliście tę swoją pracę? Zrobiłem minę, która wywołała na twarzy siedzącego obok nauczyciela użytkowania lasu tak bezbrzeżny smutek, że o mało się nie rozpłakał. Milczałem, bo nie mogłem sobie przypomnieć nazwiska tego faceta, którego przecież nie widzieliśmy nigdy w życiu, a tylko tak, dla uwiarygodnienia naszej pracy postanowiliśmy wpleść go w naszą dyplomową narrację. Milczałem, a na moim czole pojawiały się coraz większe krople potu. Słyszałem jak kolega Piotrek przełyka ślinę i jak szumią drzewa za zamkniętym oknem, przy którym stał pan Władysław. W końcu doznałem olśnienia. Przypomniałem sobie to nazwisko, tak mi się przynajmniej wydawało, że było to właśnie to nazwisko. Słyszałem je bowiem gdzieś i obijało się ono o moje uszy wiele razy. Nie zastanawiałem się dłużej i zdradziłem je panu od ochrony lasu. - Zbigniew Brzeziński – powiedziałem głośno i wyraźnie – on się nazywał Zbigniew Brzeziński. Pan od ochrony lasu wydawał się bardziej przestraszony niż zaskoczony, może bał się, że zacznę mówić coś jeszcze, może przyszło mu do głowy, że kiedy padnie z moich ust jeszcze jedno zdanie, stojący przy oknie Władek otworzy je, wskoczy na parapet i wzbije się chwilę później swobodnym lotem z drugiego piętra. Wszystko wskazywało właśnie na taki scenariusz. Pan od ochrony postawił nam po trójce z plusem i kazał uciekać. Popędziliśmy jakby się za nami paliło.

Do dziś uważam, że to co wtedy zrobiłem z nazwiskiem Zbigniewa Brzezińskiego jest jednym sensownym zastosowaniem samego Brzezińskiego jak i jego rozlicznych kompetencji. Do niczego innego bowiem pan ów się nie nadaje i do niczego nie jest nam potrzebny.

Teraz Wróblewski. Wczoraj obejrzałem sobie jego nagranie. Najpierw z włączonym głośnikiem, a potem z wyłączonym. Polecam ten drugi sposób. Dokładnie widać tam bowiem jak strasznie Wróblewski kłamie. Widać tam dokładnie, że jest on od początku zamieszany w całą sprawę i dobrze wiedział jak to się skończy. Całe to przedstawienie zorganizowane zostało w sposób właściwy sprzedawcom noży Zollingen i odkurzaczy Rainbows, zawodowych oszustów wciskających ciemnotę emerytom. To co Wróblewski mówi jest jeszcze bardziej skandaliczne niż to jak wygląda.

Dylematy dziennikarzy w Polsce nie polegają na tym by wybrać co jest lesze: trotyl czy cząstki. To tak nie wygląda. A jeśli tak było jak mówi Wróblewski to znaczy, że wraz z Hajdarowiczem wrobił on Gmyza w ten syf po to, by skompromitować Kaczyńskiego przez 11 listopada. Nie wierzę w ani jedno słowo Tomasza Wróblewskiego. To jest motylek z lampy, pomazany cieniem do powiek. Reprezentuje ten sam poziom autentyczności. Jestem przekonany, że już wkrótce Wróblewski znajdzie nową pracę, być może w Axel Springer Polska albo wręcz w Agorze. Najgorsze zaś jest to co mówił Wróblewski o ochronie źródeł. Źródła Gmyza to prokuratorzy, którzy go po prostu wsadzili na minę. Uwiarygodnił ich zaś Seremet i sam Wróblewski. Redakcja traktująca poważnie siebie i swoich pracowników ujawniłaby tych prokuratorów od razu. Po to, by każdy kolejny, który przychodzi z wyciągniętą łapą do naczelnego lub wydawcy i mówi, że ma ciekawe informacje liczył się z konsekwencjami. Nie przyjmuję do wiadomości bredni o ochronie źródeł. Bo takie źródła nie mogą być chronione, one trzymają redakcję na pasku i pogrywają z dziennikarzami jak chcą. To jest całkowite pomieszanie pojęć. I nie ma się doprawdy co martwić o to, że zabraknie źródeł. Ludzie zawsze chcą zarobić, a wielu z nich ma naturę donosicieli. Będą więc zawsze przychodzić do gazet lub do nich dzwonić, żeby pochwalić się tym co wiedzą.

Wróblewskiemu nic się nie stanie. Jednymi pokrzywdzonym w tej sprawie będzie Gmyz, a być może nawet nie on. Być może tylko my zostaniemy tutaj zrobieni w bambuko i wystawieni do wiatru. Zobaczycie.

 

Przypominam także, że sprzedajemy ostatnie egzemplarze „Dzieci peerelu”. Książka jest jeszcze dostępna w hurtowniach na Kolejowej w Warszawie, w księgarni Wojskowej w Łodzi oraz w sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie i jeszcze w księgarni http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ . Już za chwilę jej nie będzie. Na razie nie planujemy wznowienia.

 

Książki nasze zaś można kupić w księgarniach:

 

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź

Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin

Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie

Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie

W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie

U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25

W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim

W księgarni Biały Kruk w Kartuzach

W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.

W księgarniach internetowych www.multibook.pl  i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

No i oczywiście na stronie www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka