Żołnierze niemieccy zdejmujący szlaban graniczny z Polską 1 września 1939 r.
Żołnierze niemieccy zdejmujący szlaban graniczny z Polską 1 września 1939 r.
Czytelnia Salon24 Czytelnia Salon24
14219
BLOG

Tyrmand: Ustawa o IPN stawia Polskę po złej stronie globalnej lewicy

Czytelnia Salon24 Czytelnia Salon24 Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 310

Nie było polskiej rodziny, której nie dotknęłaby nazistowska machina śmierci. Dlatego określenia „polskie obozy śmierci” lub „polski Holocaust” budzą w Polakach gniew.

Jak do znudzenia podkreślają światowe media, Polska uchwaliła ostatnio ustawę, która wprowadza kary za przypisywanie państwu polskiemu współudziału w niemieckich nazistowskich zbrodniach Holocaustu oraz towarzyszących im zbrodniach niemieckich podczas II wojny światowej. Obecnie ustawa jest rozpatrywana przez Trybunał Konstytucyjny, do którego skierował ją prezydent Andrzej Duda w celu zbadania jej pod kątem zgodności z polską konstytucją.

Ta ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej podyktowana była pragnieniem Polaków, aby skorygować historyczne nieścisłości dotyczące wizerunku Polski oraz rzekomej roli, jaką Polska odegrała w tym mrocznym okresie historii. Polska ucierpiała wówczas bardziej niż jakikolwiek inny kraj, ponieważ w ramach hegemonicznej ekspansji Trzeciej Rzeszy naziści – oprócz „ostatecznego rozwiązania” kwestii europejskich Żydów – planowali wymazać polskość i Polskę z mapy.

Według powszechnie przyjętych szacunków dotyczących Polski życie straciło sześć milionów Polaków – trzy miliony polskich Żydów i trzy miliony Polaków nieżydowskiego pochodzenia. Nie było polskiej rodziny, której nie dotknęłaby nazistowska machina śmierci. Dlatego określenia „polskie obozy śmierci” lub „polski Holocaust” budzą w Polakach gniew. Dopiero w ostatnich latach światowe media oficjalnie zmieniły swoje wytyczne, wykreślając określenie „polskie obozy śmierci” ze słownika prasowego (jak bardzo powszechna była ta ignorancja, świetnie pokazuje przykład, że nawet tak ponoć liberalny, wrażliwy, światowy, kosmopolityczny, wyważony i wywodzący się z elit akademik, jak Barack Obama, użył tego określenia, odnosząc się do Auschwitz w przemówieniu z 2012 roku, ku tak powszechnej konsternacji, że była to kropla, która przepełniła czarę goryczy w tej sprawie).

Polska była dosłownie jedynym krajem w okupowanej przez nazistów Europie, który nigdy nie podjął żadnej współpracy z faszystowskimi nazistowskimi okupantami (wszyscy pamiętamy reżimy Vichy we Francji czy Quislinga w Norwegii, które były raczej normą niż wyjątkiem w kontynentalnej Europie). Polska utrzymywała rząd emigracyjny w Londynie, nie miała ani jednego ochotnika w SS, a kary za ukrywanie Żydów były w niej surowsze niż gdziekolwiek indziej (całe rodziny, na przykład Ulmów z Markowej, mordowano za słuszne i honorowe postępowanie).

Rząd na uchodźstwie uznał wydawanie Żydów nazistom przez Polaków za zbrodnię karaną śmiercią, a polski ruch oporu w 1942 roku założył Radę Pomocy Żydom (Żegotę). Polska ma więcej Sprawiedliwych wśród Narodów Świata niż jakikolwiek inny kraj według instytutu Yad Vashem – co jest zrozumiałe, ponieważ Polska przez wiele wieków była głównym ośrodkiem europejskich Żydów, co z kolei było powodem, dlaczego ostateczne rozwiązanie Hitlera zostało oparte na sieci obozów śmierci budowanych w Polsce. Do dziś dzień ciągle odkrywa się i honoruje kolejne historie o ukrywaniu i ratowaniu Żydów przez Polaków w Polsce.

Polacy dzielnie walczyli przez całą wojnę, w najtrudniejszych okolicznościach, wbrew wszelkim przeciwnościom (wszyscy powinni przeczytać o legendarnym Powstaniu Warszawskim, o którym pięknie mówił amerykański prezydent Donald Trump podczas przemówienia na warszawskim placu w lipcu 2017 roku). I pomimo największych strat osobowych, w liczbach bezwzględnych oraz w przeliczeniu per capita, ze wszystkich krajów w Europie, nie poddawali się w walce o własny byt narodowy. Jaki był rezultat tego niezrównanego poświęcenia? Pomimo zwycięstwa aliantów Polska ponownie straciła niepodległość, kiedy została oddana innemu autorytarnemu, dążącemu do hegemoni despocie, Józefowi Stalinowi i rosyjskim sowieckim komunistom przez Franklina D. Roosevelta w Jałcie w 1945 roku.

I podczas gdy niemiecka struktura przemysłowa była odbudowywana przez amerykańskich podatników, dając Niemcom możliwości zapłaty reparacji i zreformowania swojego wizerunku jako bastionu kosmopolitycznego elitaryzmu (i wielopokoleniowego zwolennika eurocentryzmu, globalizmu, postępowej lewicowości, wielokulturowości, relatywizmu kulturowego oraz postmodernistycznych teorii społecznych), Polska cierpiała za żelazną kurtyną przez kolejne pięćdziesiąt lat pod butem sowietyzmu.

Przejdźmy do 2015 roku, kiedy Polska wybrała, na podstawie bezprecedensowego, jeśli chodzi o skalę, mandatu demokratycznego, swój pierwszy czysto konserwatywny (i nacjonalistyczno-populistyczny) rząd Prawa i Sprawiedliwości (PiS). Partia ta nie miała związków z komunistami ani skorumpowanymi postkomunistycznymi oligarchami, którzy całkowicie amnestionowani przez Lecha Wałęsę z powodzeniem wykorzystali przemiany po roku 1989 dla osobistych korzyści i ze szkodą dla narodu/państwa polskiego, często sprzymierzając się z UE w cedowaniu polskiej suwerenności na Brukselę. Rząd Prawa i Sprawiedliwości, ze swoim pronarodowym mandatem suwerenności państwowej, znalazł się w bezpośredniej opozycji wobec unijnego projektu centralizacji władzy i zamysłu wprowadzenia ponadnarodowych rządów w superpaństwie otwartych granic. Ta brudna, podyktowana ideologią, międzynarodowa wojna medialna rozgrywa się na naszych oczach od ponad dwóch lat.

W tym historycznym kontekście można zrozumieć, dlaczego polski rząd, kierując się nadrzędną motywacją skorygowania pamięci historycznej dotyczącej wojennej historii Polski, miałby przygotować ustawę, taką jak ta o IPN. Dla eurocentrycznych poprzedników PiS, czyli Platformy Obywatelskiej (PO), partii Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego, ważniejsze od rządzenia czy korygowania fałszywych narracji historycznych było kolesiowskie rozgrabianie. Kiedy ujawniono to w niesławnym skandalu z ukrytymi nagraniami nazwanym „aferą taśmową” (drukowane stenogramy pokazujące skalę bezwstydnej, zakulisowej degrengolady PO opublikował polski tygodnik Wprost), doprowadziło to słusznie do sromotnego odsunięcia Platformy od władzy, ku wielkiemu rozgoryczeniu jej partnerów z Brukseli, oraz do udzielenia Prawu i Sprawiedliwości przytłaczającego mandatu przez polski elektorat, który miał już tego dość.

Niemniej jednak Prawo i Sprawiedliwość nie ułatwiło sobie zadania przez sposób, w jaki skonstruowano ustawę, oraz pod względem wykorzystania niezbędnych działań dyplomatycznych do zakomunikowania jej celów przy zapuszczaniu się na ten bardzo (i słusznie) delikatny teren.

Kryminalizacja wypowiedzi, z karą do trzech lat więzienia za naruszenie dość nieprecyzyjnych postanowień proponowanej ustawy, za którą obecnie atakowany jest polski rząd, nie odbiega tak bardzo od podobnych przepisów w Niemczech, Skandynawii, Francji, Wielkiej Brytanii i Izraelu oraz ich podejścia do negowania Holocaustu i tragicznej historii tamtej epoki.

(Autor uważa, że wszystkie te przepisy łamią podstawowe prawo człowieka do nieograniczonej wolności słowa, która jest nierozerwalnie związana ze zdolnością wolnych społeczeństw do utrzymywania jak najszerszych obywatelskich swobód, służących innowacyjności i dostatkowi. Do kategorii kontrolowania „mowy nienawiści” – której nigdy nie da się fundamentalnie zdefiniować i w związku z tym stwarza mnóstwo możliwości ześlizgnięcia się w kierunku cenzury i „myślozbrodni” rodem z Orwella – zalicza się europejska norma społeczna stosowana z naruszeniem tego naturalnego prawa).

W przypadku polskiej ustawy ewidentnie istnieją podwójne standardy. Co więcej, wokół tego, co faktycznie ma kontrolować ta ustawa, krąży ogrom fałszywych informacji – w rzeczy samej jest ich tak wiele, że można odnieść wrażenie, iż wykorzystuje się je jako okazję do podważenia polskich dobrych intencji stojących za poparciem dla tej ustawy w celu wygrywania własnych politycznych gierek.

Ustawa wyraźnie stanowi, że czyn przestępczy dotyczy wyłącznie przypisywania współudziału państwu polskiemu, nie współudziału poszczególnym Polakom, z których niektórzy podczas wojny (oraz przed wojną, jak i po niej, jak zdarza się w każdym społeczeństwie) dopuścili się zbrodniczych czynów i zasługują na historyczne potępienie, które ich zresztą spotkało. Takie zbrodnicze działania będą nadal badane i podkreślane.

Prowadzenie procesu legislacyjnego ustawy, podobnie jak jej brzmienie oraz komunikaty na jej temat, było szczególnie rażące. Przetrzymawszy ją w zanadrzu przez całą pierwszą połowę kadencji tego rządu, polski minister sprawiedliwości skierował ją do Sejmu (niższej izby polskiego parlamentu – pierwszego etapu prac legislacyjnych) do przegłosowania w piątek 26 stycznia – dzień przed Międzynarodowym Dniem Pamięci o Holocauście. Pisałem w przeszłości o podstępnym ministrze sprawiedliwości (Zbigniewie Ziobrze) posiadającym własne plany polityczne (frakcje istnieją w każdej partii i ruchu politycznym) i w tym przypadku wybór momentu, który wręcz gwarantował wywołanie kryzysu dyplomatycznego, nie mógł być niczym innym, jak efektem zakulisowych działań.

Nastąpiło to krótko po udanych wizytach nowo mianowanego premiera Mateusza Morawieckiego w Brukseli i Davos, gdzie wykazujący się pewnością siebie premier poradził sobie z eurokratą Jean-Claudem Junckerem oraz elitą światowych mediów w Davos. Morawieckiemu udało się nadać polskiemu rządowi nowe oblicze centryzmu, pragmatyzmu, racjonalności, światowości i rozsądnego charakteru. Wewnętrzna frakcja bezkompromisowych nacjonalistów, którą stworzył i kieruje minister sprawiedliwości Ziobro (Solidarna Polska), oraz jej zwolennicy z niezadowoleniem przyjęli zbiorowy polski sukces Morawieckiego za granicą, który podważa ich własne aspiracje wyborcze. Stąd umyślnie prowokacyjny termin przyjęcia tej ustawy.

Jak można było się spodziewać, biorąc pod uwagę czas uchwalenia oraz fakt, że nabiera tempa kampania przed zbliżającymi się wyborami, izraelscy politycy tłumnie podchwycili tę sprawę, żeby zaprezentować ustawę jako przykład przyjmowania w prawie błędnego rewizjonizmu historycznego oraz formę negacji Holocaustu (poprzez przenoszenie potencjalnej odpowiedzialności), a zatem ponownej instytucjonalizacji tego, co, jak twierdzą, jest polskim antysemityzmem kulturowym. Obecnie sytuacja jeszcze się zaostrzyła wraz z pojawieniem się na scenie mediów międzynarodowych, Departamentu Stanu USA oraz wielu innych globalnych klas politycznych, które w międzyczasie włączyły się do tej kwestii.

Podobnie jak to zrobił przy swojej spartaczonej wstępnej reformie sądownictwa, przedstawionej ubiegłego lata, Ziobro, który najwyraźniej nie jest zwolennikiem aforyzmu Harry'ego S. Trumana „the buck stops here” (odpowiedzialność biorę na siebie ), i tym razem po rozpętaniu zamieszania całkowicie znikł z oczu na miesiąc. W zastępstwie, tak samo jak rozegrał to wcześniej z reformą sądownictwa w lecie, wysłał swojego pachołka, wiceministra Patryka Jakiego, żeby był publiczną twarzą ministerialnej obrony ustawy, jej struktury i brzmienia oraz czasu jej uchwalenia (co wszystko jest bardzo trudne do obrony – zwłaszcza biorąc pod uwagę kryzys dyplomatyczny, który zrodził się z powodu jej przyjęcia... ponieważ w polityce liczą się rezultaty).

Morawiecki dolał oliwy do ognia w Niemczech podczas Monachijskiej Konferencji Polityki Bezpieczeństwa, kiedy otrzymał pytanie od Ronena Bergmana, izraelskiego dziennikarza (i współpracownika New York Timesa), który bardziej niż analizą faktycznego mechanizmu ustawy zdawał się być zainteresowany tym, by potwierdzić preferowany przez siebie jej obraz dla swoich stronniczych czytelników i pysznić się wyższością moralną wobec polskiego premiera.

„[Morawiecki] patrzy na mnie, jakby oceniał jakąś uciążliwość”, relacjonując odpowiedź premiera na zadane pytanie. Rzeczona odpowiedź (z użyciem słowa „sprawcy” na określenie innych grup w czasie wojny, w tym Żydów) nie została rzeczywiście dobrze zbudowana, aby załagodzić uzasadnione urazy. Dla kogoś, kto osobiście zna polskiego premiera i jego pragmatyzm, było to spowodowane prawdopodobniej niewłaściwym doborem słów niż złą wolą, która oczywiście do niczego dobrego nie prowadzi. Bergman pisze dalej: „Uwagi te wprawiły mnie w osłupienie. Do oczu napłynęły mi łzy bólu i wściekłości. Byłem zadowolony, że swoim pytaniem przynajmniej przyczyniłem się do ujawnienia jego prawdziwego oblicza”.

Nie jest to dziennikarska prezentacja kogoś, kto chce relacjonować wiadomości.

(By uniknąć przypisania autorowi, stuprocentowemu Żydowi, łatki antysemity, za nieszanowanie „akceptowalnych” wrażliwości w opisywaniu powyższego incydentu w sposób ustalony przez elity globalnych mediów, wyjaśniam, że podobnie jak rodzina pana Bergmana, również i moja została dramatycznie i na zawsze dotknięta przez Holocaust, ponieważ linia mojego polskiego ojca została niemal unicestwiona przez nazistów w warszawskim getcie oraz w obozie śmierci w Majdanku na terenie Lublina. Co więcej te kwestie dotyczące historii i stosunków polsko-żydowskich dogłębnie przemyślałem i wyjaśniłem. N.B.)

Miesiąc po wstępnym głosowaniu minister sprawiedliwości wyszedł z ukrycia, aby w wywiadzie oświadczyć (i formalnie potwierdzić na stronie internetowej ministerstwa), że wejście w życie przyjętej ustawy nie będzie zamrożone, podkopując w ten sposób bezpośrednio trwające rozmowy i rewizję jej języka i struktury, by była łatwiejsza do zaakceptowania przez krytyków. Była to wyraźnie próba zapobieżenia realizacji dyplomatycznych rozwiązań i sabotaż polsko-izraelskiego dialogu, który miał się rozpocząć w najbliższych tygodniach.

Wielka i tragiczna ironia tego kryzysu dyplomatycznego – podsycanego dodatkowo przez tych (w kraju i za granicą), którzy mają silny interes polityczny w osłabieniu Polski i tego konserwatywnego, nacjonalistyczno-populistycznego rządu, nieuginającego się dyktatom Brukseli – polega na tym, że dotychczas stosunki polsko-izraelskie były najsilniejsze ze wszystkich relacji, jakie państwo żydowskie ma z państwami UE. Te silne nowoczesne stosunki bazują na wspólnej historii i tożsamości; setkach lat polsko-żydowskiego współżycia; dużej liczbie polskich Żydów, którzy odegrali istotną rolę w utworzeniu państwa syjonistycznego (polski był jednym z pierwszych języków używanych w Knesecie); istniejących silnych współczesnych więziach handlowych, w ramach których znaczna część dzisiejszej Warszawy zbudowana została przez izraelskie koncerny; podobnym podejściu politycznym (zwłaszcza obecnie, kiedy oba kraje rządzone są przez prawdziwie konserwatywne partie) do kwestii bezpieczeństwa granic i wspólnej nieufności wobec radykalnego islamu (co wyraźnie różni się od większości klas politycznych Europy Zachodniej); stosunkowo małej liczbie incydentów faktycznej przemocy antysemickiej w Polsce (w jaskrawym kontraście do regularności takich incydentów we Francji, Niemczech, Skandynawii i reszty postępowego, lewicowego Zachodu kontynentu, który w dalszym ciągu ugłaskuje islamskie grupy polityczne); a ostatnio na wstrzymaniu się przez Polskę na forum ONZ w głosowaniu rezolucji potępiającej Stany Zjednoczone za przeniesienie ambasady do Jerozolimy (w którym, co było do przewidzenia, każde unijne państwo od Niemiec na zachód głosowało za potępieniem decyzji prezydenta Trumpa).

Znamienne jest również, że w 2008 roku, w czterdziestą rocznicę relegowania w 1968 roku studentów żydowskich z uczelni, prezydent Lech Kaczyński (prezydent w czasie, kiedy Prawo i Sprawiedliwość ostatnim razem dominowało w polskiej polityce), kierował inicjatywą symbolicznego przywrócenia polskiego obywatelstwa Żydom, którzy zostali wydaleni i w konsekwencji wyjechali z Polski.

Zważywszy na podwójne standardy w kwestii rozpowszechnionych w całej Europie ustaw cenzurujących wypowiedzi dotyczące tych delikatnych kwestii historycznych, oczywiste jest, że polityczna motywacja tego dramatycznego ataku na polską wersję tego prawa wykracza poza europejskie podmioty polityczne.

Niedawno Centrum Szymona Wiesenthala z siedzibą w Los Angeles głośno i publicznie zaapelowało do Żydów, żeby ograniczyli podróże do Polski, oświadczając: „W związku z uchwaleniem w Polsce kontrowersyjnej nowej ustawy o Holocauście i rozpętanym przez nią antysemityzmem, który wstrząsnął społecznością żydowską, Centrum Szymona Wiesenthala (SWC) rozważa wydanie zalecenia dotyczącego podróżowania dla społeczności żydowskiej na świecie”.

Pomimo takiego dramatycznego oświadczenia nie wydaje się, by istniały jakiekolwiek empiryczne dowody na owo „rozpętanie” antysemityzmu. Czy „rozpętany antysemityzm” można podobnie sfalsyfikować w konfrontacji z empiryczną rzeczywistością, w której obserwuje się silną aktywność antysemicką we Francji, Niemczech, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Holandii, Belgii itd. ze strony wrogich migrantów z Trzeciego Świata i uchodźców z islamskiego Trzeciego Świata, z których wielu agresywnie wierzy w nakazy teologiczne, obejmujące śmierć na drodze dżihadu dla Żydów na całym świecie?

Polskie synagogi, zarówno czynne, jak i te, które mają status zabytków (często odnowione ze względu na ich znaczenie kulturowe), nie potrzebują 24-godzinnej ochrony zbrojnej. Czy to samo można powiedzieć o Berlinie? Albo o Kopenhadze czy Göteborgu lub Malmö? Wybór Polski na obiekt konsternacji i interwencji ze strony organizacji, fundacji i grup interesu pachnie takim hiperupolitycznieniem.

Widzimy, że Polska jest ciągle w ten sposób atakowana przez światową elitę od momentu objęcia władzy przez obecny rząd. Rocznicowy marsz w Warszawie 11 listopada ubiegłego roku z okazji polskiego Święta Niepodległości został odmalowany przez światowe media jako zgromadzenie faszystów i nazistów pomimo oczywistej niezgodności z prawdą tego zarzutu. Pokazało to ponadto, że Polska jest atakowana z powodów politycznych i oceniana według zupełnie innych, i nieopartych na kryteriach merytorycznych, standardów przez tych, którzy koordynują kampanię dyskredytującą. Na istnienie takiej kampanii wskazuje również sytuacja, w której skrajnie lewicowa fundacja „charytatywna” angażuje się w prowokacje, by wywołać negatywne relacje w mediach i testować możliwość realizacji proponowanej ustawy, a wewnętrzna opozycja polityczna (jaką reprezentuje na przykład Donald Tusk) może tłuc z zewnątrz, z brukselskich stołków.

Jednak w geopolityce liczą się efekty, warto zatem ponownie przeanalizować negatywne skutki dyplomatyczne przyjęcia tej ustawy w obecnej postaci. Dyplomacja opiera się na tym, żeby skłonić drugą stronę, by dostrzegła i zrozumiała nasz punkt widzenia i cele na drodze dialogu i debaty. Niezbędna jest poważna rewizja treści tej ustawy, nad czym, jak się wydaje, mogą obecnie trwać prace (o ile polski minister sprawiedliwości nie zdoła zdławić takich starań), tak aby naruszenia i mechanizmy egzekwowania były jasno określone i zakomunikowane oraz uznane za możliwe do przyjęcia nie tylko przez skrajnie prawicowe polskie zaplecze polityczne w kraju.

Jeśli tak się nie stanie, globalistyczna lewica polityczna wygra (z pewną pomocą krajową), wbijając klin w stosunki między Polską a jej amerykańskimi i izraelskimi sojusznikami – rękami rządów, które mają podobną filozofię polityki. Byłoby to niewybaczalną porażką z długofalowymi negatywnymi konsekwencjami dla umacniającej się pozycji Polski w europejskim porządku politycznym i zaprzepaszczeniem jednoczesnych możliwości głębszego zaangażowania się w Polsce przez amerykańskich i izraelskich sojuszników w ramach niezliczonych wspólnych interesów.


Artykuł ukazał się pierwotnie w języku angielskim w "The Jerusalem Post" 10 marca 2018 r.


O autorze:

Matthew Tyrmand jest obywatelem polskim i amerykańskim, dziennikarzem i komentatorem polityki w obu krajach. Publikuje w tygodniku "Do Rzeczy" oraz w języku angielskim w serwisie Breitbart, dwutygodniku "Forbes" oraz w i innych mediach. Profil na Twiterze: @matthewtyrmand.



© Uwaga! Artykuł w języku polskim ukazuje się za zgodą jego autora tylko w serwisie Salon24.pl. Artykuł jest chroniony prawem autorskim. Wykorzystanie zgodnie z prawem cytatu tylko pod warunkiem podania linkującego źródła.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka