unukalhai unukalhai
1300
BLOG

Sonderkomandos z Treblinki

unukalhai unukalhai Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Zwiększyło się ryzyko, że ten blog  z wolna choć ostatecznie zardzewieje, gdyż zupełnie nie mam czasu na dokończenie nowych tekstów, a zatem zamieszczam  coś z gotowych remanentów trzymanych na trochę inne okazje.

Tym razem są to obszerne fragmenty publikacji z czasu i o  czasach II światowej wojny, która napisana została  przez  Janusza Laskowskiego, publicystę i dziennikarza wówczas na emigracji, bezpośredniego swiadka wydarzeń, a ukazała się w wychodzącym w Londynie  tygodniku „Wiadomości Polskie, Polityczne i Literackie” nr 32 (178), edycja  z 8 sierpnia 1943 r. pt:  „Żniwa zbrodni”. Czyli  relacja ta jest w  rodzaju z tych "na gorąco".

Miejsca pominięte z tekstu oryginalnego  oznaczyłem jako (..), natomiast  dodane przeze mnie przypisy zostały umieszczone w nawiasach kwadratowych [...].

(…)

Było to już po rozpoczęciu likwidacji getta warszawskiego. Nikt nie miał prawa ani opuszczać, ani wchodzić w jego mury. Wyjątek stanowili robotnicy żydowscy, zatrudnieni w przemyśle wojennym. Musieli oni wstawać znacznie wcześniej, aby zdążyć wyczekać długie kwadranse w kolejce, która tworzyła się przy bramie wyjściowej, gdzie SS-mani  sprawdzali świadectwa pracy. Getto likwidowano w tym czasie w szybkim tempie, patrole uganiały się samochodami po ulicach. Łotysze, Niemcy i Litwini strzelali do każdego, kto się pokazał, obławy ciągle nachodziły domy, nękając ukrywających się i oddając ich Żydowskiej Straży Porządkowej, która natychmiast wciągała schwytanych na listę wysiedleńców. W takich warunkach największą troską mieszkańców warszawskiego getta były dzieci. Matki nie chciały pozostawiać ich w domu, gdzie narażone były w najlepszym razie na natychmiastową śmierć, toteż zabierały je ze sobą. Otóż podczas legitymo-wania jednej z robotnic żydowskich, udającej się do pracy poza gettem, SS-man zauważył na jej rękach niemowlę. Wyjął rewolwer i zastrzelił dziecko na rękach matki. "Tak jest w porządku" - oświadczył i przystąpił do legitymowania kobiety. Czy Zachód może uwierzyć takiemu opowiadaniu?

(…)

GETTO WARSZAWSKIE

W godzinach rannych 22 lipca 1942 r. pełnomocnik do spraw przesiedlania ludności  Hoffle
 [SS Sturmbahnführer Hermann Hoefle] oświadczył Radzie Żydowskiej w Warszawie, że wszyscy Żydzi, zamieszkali dotychczas w stolicy, zostaną przesiedleni na wschód beż względu na wiek i płeć. Wyłączeni zostali tylko stuprocentowo zdolni do pracy fizycznej, a jeszcze nie zatrudnieni przez Niemców  oraz ci, którzy pracowali w firmach, należących do Rzeszy. Co do chorych, przebywających w szpitalach, Niemcy uznali, że przesiedlenie nie będzie dotyczył tylko tych, o których wyznaczony przez Radę Żydowską lekarz orzeknie, iż nie mogą opuścić szpitala. Aby jednak mieć pewność,że w szpitalu nie pozostanie zbyt wielu chorych, Niemcy zarządzili ewakuację jedynego żydowskiego szpitala na  Czystem.

 [Szpital Starozakonnych w Warszawie, wówczas ul. Dworska 17, dzisiaj Szpital Wolski przy  ul. Kasprzaka 17].

Nowe locum miała znaleźć Rada Żydowska.

Termin ewakuacji  - 24 godziny. Każdy mieszkaniec  getta, udający się na wschód, miał prawo do 15 kg bagażu osobistego. Jeżeli zabierał więcej, cały bagaż ulegał rekwizycji. Należało zabrać ze sobą wszystkie kosztowności i pieniądze oraz jedzenie na trzy dni. Radę Żydowską obarczono odpowiedzialnością za codzienne dostarczanie (do godz. 16)  6000 Żydów, którzy mieli być wywiezieni. Pierwszy kontyngent ludzki miał być dostarczony' nazajutrz - 23 lipca. Punkt zborny dla wysiedleńców wyznaczono przy ul. Stawki. Nazajutrz dostarczono pierwszy  kontyngent. Składał się on przeważnie z odsiadujących w areszcie kary za przestępstwa. natury administracyjnej, oraz z "pensjonariuszów" żydowskich domów noclegowych. Tak rozpoczęła się likwidacja, której pierwsze dni nie wskazywały na rozmiary upiornej, tragedii.

Cała ludność była przekonana, że Żydów wywozi się na roboty na wschód, tym bardziej  iż zaczęły krążyć pogłoski o budowie fortyfikacji na wschodzie. Getto podówczas wdrożyło się już do swojego własnego życia, jako oddzielona od świata komórka, i znalazło swój modus vivendi. Od czasu do czasu wśród murów, odcinających sztucznie tę dzielnicę od reszty miasta, rozbrzmiewały strzały, patrole zjawiały się na ulicach, z których porywano przechodniów, wywożąc ich w niewiadomym kierunku,  ale mimo wszystko getto warszawskie żyło własnym życiem, zapowiadającym się coraz lepiej. Żydzi zdołali zorganizować się, zdołali stworzyć ramy zbiorowego życia  wykazując wielki zmysł organizacyjny. I można było śmiało twierdzić, że getto warszawskie przetrzyma okupację, wychodząc z niej zwycięsko. W lecie 1942 r. getto miało bogate życie kulturalne skupiając w swoich murach wybitnych artystów i pisarzy, dziennikarzy i ludzi nauki. Najgorszy okres - zdawało się - minął bezpowrotnie. Może zresztą właśnie dlatego Niemcy powzięli myśl o likwidacji warszawskiego getta?

Tylko, że nawet w Warszawie, nawet w samym getcie nikt nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów zbrodni. W takich okolicznościach bez echa minął głos inż. Adama Czerniakowa, prezesa Rady Żydowskiej, który popełnił samobójstwo, kiedy Radzie nakazano dostarczyć kontyngent 7000 Żydów na dzień 24 lipca, a 10 000 Żydów na dzień 25-go. Samobójstwo inż. Czerniakowa, prezesa Rady Żydowskiej, zostało napiętnowane przez większość mieszkańców getta, którzy uznali, iż jest to czyn małoduszny. Ze śmiercią inż. Czerniakowa warszawska Rada Żydowska przestała de facto istnieć. Ciało, które tak się nazywało, było odtąd jedynie narzędziem w ręku Żydowskiej Straży Porządkowej, dbającej pilnie o dostarczanie kontyngentów ludzkich, gdyż w razie dostarczenia mniejszej ilości  Niemcy uzupełniali niedobory członkami tej straży.

Jeszcze w lipcu 1942 r. w getcie ukazały się pierwsze listy od wywiezionych, przy chodzące z rozmaitych okolic. Jedne były spod Białegostoku, inne spod Brześcia nad Bugiem, niektóre z Pińska, jeszcze  inne z okupowanych ziem rosyjskich. Konfidenci Gestapo rozpuszczali rozmaite plotki,wyjaśniając, że akcja wysiedlania getta nie będzie trwała długo. "Szwaby wywiozą najwyżej  50 000 – 70 000 i dadzą spokój" - mówili.

Ale regularne odchodzenie codziennych transportów zdawało się zaprzeczać tym słowom. Zresztą listy były wyraźnie podejrzane. Nie przychodziły nigdy pocztą, dostarczali ich nieznani kolejarze i policjanci, którzy rzekomo mieli eskortować wysiedleńców. Władze niemieckie wyjaśniały, że powodem wysiedlania  jest przeludnienie getta  i trudności  aprowizacyjne i w dalszym ciągu wzywały Żydów do dobrowolnego zgłaszania się na roboty, obiecując znośne warunki bytu. Ale niepokój nie ustawał. Do świadomości coraz częściej wkradała się myśl o podstępie niemieckim, a brak większej ilości listów od wywiezionych stawał się nie do zniesienia.

Getto wpadło w stan takiego przygnębienia,  że nawet Niemcy uznali za wskazane zastrzyknąć nową dawkę narkozy. Oświadczyli wtedy przedstawicielom Rady Żydowskiej, ręcząc "oficerskim słowem honoru", że wywiezionym nie stanie się nic złego i że istotnie skierowano ich do robót na wschodzie. W tym okresie życie getta całkowicie zamierało w dzień, aby odżywać wieczorem - po upływie nieszczęsnej godz. 16  do którego to czasu dostarczano kontyngentów wysiedleńców. W dzień po pustych ulicach bezustannie krążyły patrole Łotyszów i Litwinów, a przede wszystkim Żydowskiej Straży Porządkowej, łapiącej ludzi, aby natychmiast dostarczać ich na punkt zborny

Toteż wszyscy kryli się w domach w nadziei, że obława ich ominie. A kiedy mijała godz. 16, oblicze getta znowu się zmieniało. Ulice zapełniały się gwałtownie, i panował na nich olbrzymi ruch. Ludzie uciekali ze swoich starych, zasiedziałych mieszkań, szukając nowych, bezpieczniejszych siedzib. I w dalszym ciągu poszukiwali świadectw pracy w takich przedsiębiorstwach, które skutecznie zdołały już obronić swoich pracowników przed wywiezieniem. A wreszcie wypędzał ich na ulicę niepokój, wzbierający jak fala powodzi - niepokój o los wywiezionych. To on kazał schodzić, się wieczorami i rozprawiać, rozprawiać bez końca, szukając odpowiedzi na najistotniejsze pytania: co się z nimi stało? gdzie są i czy żyją?

Do tych pytań coraz częściej przybywały jeszcze: jak i gdzie ukryć się ? jak uniknąć wywiezienia ?

Ale na nie nikt nie mógł odpowiedzieć.

BEZUSTANNE OBŁAWY

Krótko przed godz.  6 rano na ulicach pojawiały się oddziały Żydowskiej Straży Porządkowej. Otaczały jeden lub kilka domów, starannie zamykając wszystkie wyjścia. Potem do wnętrza wchodził oficer i kilkunastu żołnierzy, nawołując wszystkich mieszkańców , niezależnie od wieku i płci - do opuszczenia mieszkań. Podczas gdy na podwórzu odbywało się sprawdzanie dokumentów, Straż Porządkowa skrupulatnie przeglądała wszystkie mieszkania, sprawdzając, czy ktoś się nie ukrył. I jeżeli znajdowała kogokolwiek, natychmiast wywlekała na podwórze. Kto miał legitymację ważną, odchodził na bok, wszystkich zaś innych natychmiast wyprowadzano na ulicę, gdzie pod silną eskortą ładowano ich przygotowane zawczasu samochody ciężarowe. A jeśli komuś przychodziła do głowy myśl o ucieczce i nie potrafił jej opanować tak, aby kilkunastocenty-metrowym odchyleniem z drogi nie ujawnić swego zamiaru, zostawał natychmiast zastrzelony.

Trup długo leżał na ulicach getta, aby odstraszać wszystkich śmiałków, którzy by jutro i pojutrze, za tydzień lub miesiąc, ośmielili się próbować ucieczki.

Bywało jednak i tak, że wysiedleńcy uciekali już z placu zbornego. Wówczas Niemcy zabijali strażnika, spod którego opieki ktoś uciekał, a na ulicach getta  pojawiały się pędzące z zawrotną szybkością samochody policyjne, ziejąc strzałami karabinowymi w okna kamienic i siejąc dokoła serie z karabinów maszynowych.

Potem, w miarę jak akcja "wysiedlania" przybierała na sile, metody uległy "udoskonaleniu".  Straż Porządkowa nie bawiła się już w otaczanie poszczególnych domów. Zamykała całe ulice, strzelając
do każdego, kto się na nich ukazał, SS-mani  urządzali w getcie polowania na ludzi, ukazujących wynędzniałe twarze w oknach odrapanych kamienic. Jeżeli dziecko. żydowskie przebiegło ulicę, sypały się za nim pociski karabinów, aż wreszcie dosięgały nędznego ciałka i jeśli natychmiast nie pozbawiały dziecka życia, powodowały śmierć po kilku dniach śmierć z ran.

Od  6 do 12 września 1942 r. 2648 osób zmarło w warszawskim getcie z postrzelenia. Stanowiło
to 80% ogólnej liczby zgonów dzielnicy żydowskiej. Członkowie Żydowskiej Straży Porządkowej stawali się bezlitośni, chroniąc własne życie, a specjalnie na ten okres wypuszczeni z więzień przestępcy żydowscy terroryzowali opornych, zmuszając do ścisłego przestrzegania niemieckich zarządzeń, o ile ... O ile ofiary nie opłacały się sutym okupem swoim oprawcom. Niemcy wiedzieli o tym, ale patrzyli przez palce na szerzące się przekupstwo. Zresztą Niemcy starali się pozyskać sobie Żydowską Straż Porządkową  obiecując jej członkom i ich rodzinom pełne bezpieczeństwo, o ile spiszą się "wzorowo" podczas trudnego okresu "wysiedlania".

Tak powstała z samego dna getta straszliwa tragedia, potęgując bezsilną nienawiść do hitlerow-skich sługusów, wykonywających zarządzenia niemieckie z precyzją świadczącą niewątpliwie, że sięgają po obiecaną nagrodę. Tragedia ta przyprawiała o utratę zmysłów. W duszach mieszkańców warszawskiego getta zawalał się potężny gmach wiary w dobroć ludzką - wiary we wszystko, co szlachetne. Bo każda godzina dostarczała dowodów bezwzględnego panowania zła i jego stałych zwycięstw. "Czy warto żyć w takim świecie? Po co ?".  I ludzie zaczęli odchodzić.

(…)

POCIĄGI ŚMIERCI

Budynek szpitala na Czystem służył za punkt przeładunkowy. Od godz. 16 wypędzano zeń wszystkich Żydów, przyprowadzanych partiami przez cały dzień. Dozorcy łotewscy i litewscy poganiali opieszałych pałkami i kolbami karabinów, a w najlepszym wypadku pięścią. Pełnili tu straż Litwini, Łotysze i Ukraińcy. Na wielkim placu przeładunkowym, wśród przekleństw i kłótni, dobywano z ukrycia jakieś dokumenty potrzebne i niepotrzebne, ustawiano się w kolejki, łamiące szyki lada chwila i lada chwila przywracające je pod świstem kijów. Dyrektorzy niektórych przedsię-biorstw osobiście interweniowali u SS, zwalniając swoich pracowników  od więzienia. I nieraz interweniowali skutecznie.

Plac przeładunkowy składa się z dwu części, połączonych ze sobą wąskim przejściem, w którym kilku SS-manów  sprawdzało papiery 6 000 Żydów. Zwalniani od wywiezienia, odchodzili od razu na bok, cała zaś reszta  -  olbrzymi wąż ludzki - wślizgiwała się poprzez bramę na drugi plac, koło bocznicy kolejowej. Odgłosy strzałów dolatywały z żydowskiego cmentarza, gdzie Niemcy rozstrzeli-wali starców i niedołężnych, aby do ostatniej chwili utwierdzić wywożonych w przekonaniu, że "niepotrzebni" idą na śmierć, a oni, jako potrzebni, będą żyli.

Ładowanie do wagonów odbywało się nerwowo i pośpiesznie. Razy co chwilę spadały na głowy i plecy ociągających się. Więc jak bydło, szli do wagonów bydlęcych, do których tłoczono tak wielu, że ledwie mogli  stać obok siebie. Wagony były wysypane niegaszonym wapnem i plombowane natychmiast po załadowaniu, chociaż pociąg nieraz jeszcze długo stał na bocznicy warszawskiej,
a wywożeni ludzie słuchali odgłosów egzekucji na cmentarzu żydowskim. Tragiczne strzały!

Niosąc śmierć jednym, stawały się dla innych źródłem nadziei, rodzącej się bezpośrednio z cudzej śmierci Potworne salwy potwornej egzekucji!  Odejście pociągu odwlekało się o całe godziny podczas których stłoczona masa ludzka mdlała w wagonach, przytomniała  i mdlała znowu w zaduchu natłoczonych wnętrz. Mocz, oddawany na podłogę suto wysypaną niegaszonym wapnem, powodował gaszenie wapna. Stopy ofiar były tak poparzone, że z nóg odpadały kawały mięsa, a tłok nie pozwalał przesunąć stóp na inne miejsce. Gazy gaszonego wapna i zaduch przepełnionych wagonów przyprawiały o mdłości, powodujące jeszcze większe tortury przez dalsze gaszenie wapna. Obok na pół przytomnych, poparzonych ludzi, stały w wagonach trupy, niezdolne w ścisku osunąć się na podłogę. A pociąg czekał. I czas czekał z nim razem. Nie dowiemy się nigdy, co przeżywał ten tłum, jeżeli nie umiemy wczytywać się w hieroglify śmierci. Ale jeśli znamy tę sztukę, wystarczą nam ślady, znaczące po obu stronach toru kolejowego przejście pociągów wysiedleńców z getta.

Ktoś wdrapał się lub po prostu podniesiony został ku zakratowanemu oknu. Nie zdołał przeczytać napisu na opuszczonym peronie. Ale przecież po lewej stronie wyraźnie widać zakład psychiat-ryczny w Drewnicy, a po prawej ciągną się piękne do wojny parcele willowe. Jakież to proste:  -  Ząbki!

[Szpital „Drewnica” – szpital dla osób dorosłych z  zaburzeniami psychicznymi w Ząbkach pod Warszawą].

- Jeszcze się tuli w sercach jakaś ubożuchna nadzieja, kurczowo łapie się gardła i dławi, dławi przeczuciem nieuniknionego losu.

Ktoś rozpoznał wąskie perony Zielonki  i nie ulega już żadnej wątpliwości, że pociąg zmierza w kierunku Małkini.

Jakież to wszystko proste...

Wagony wysypane niegaszonym wapnem...

Niemcy nie niszczą sił, które im są potrzebne... A jakże tu pracować z kikutami nóg poparzonych
aż  do kości. Pociąg idzie w kierunku Małkini.

"Stój!".

Było już za późno. Główka dziecka skręciła się pomiędzy kratami okna, usta skrzywiły się w niewinnym grymasie płaczu i oczy rozwarły się szeroko, nieruchomiejąc w przerażeniu, zasłania-nym śmiertelną mgłą. Roztrzaskanymi  główkami niemowląt znaczy się po obu stronach tor kolejowy Warszawa-Małkinia.

Dziwisz się świecie? Nie dziw się! Wątpliwości, którymi bardziej niż ludźmi wypełnione były zatłoczone wagony, zniknęły. A wraz z nimi zniknęła nadzieja.

Zresztą posłuchaj!

Pociąg zatrzymał się na nie wiadomo jak długi postój w Wołominie. Jakże można było nie wiedzieć o tym, jeżeli przed chwilą konduktor jakiegoś osobowego pociągu, który sapiąc wtłoczył się na stacyjkę, obwieścił głośno nazwę stacji, nieświadomy wygłaszania tysięcy wyroków śmierci!

Toteż nie dziw się, świecie, litościwym rodzicom, chroniącym przez wyrzucenie z pociągu dzieci swoje od męki. Stacja docelowa wielkimi literami utrwalała się na ekranach świadomości.

TREBLINKA

W pobliżu Małkini, wśród piasków, wzgórków i sosen istniał od samego początku okupacji obóz karny dla Polaków, którzy popełnili przestępstwa administracyjne. Nazywał  się Treblinka. Panował tam rygor nie ustępujący oświęcimskiemu, a obok nagan, ciemnic i innych kar za "nieodpowiednie  zachowanie' się w obozie", regulamin przewidywał rozstrzelanie.

W marcu 1942 r. Niemcy zaczęli budować w pobliżu tego obozu - inny, zwany Treblinką B, w odróżnieniu od Treblinki  A. Obóz rozłożył się na piaszczystych pagórkach wśród zagajników, ku którym Niemcy przeciągnęli bocznicę od magistrali kolejowej, dostawiając w ten sposób ofiary w sam środek katowni. Osobliwością Treblinki B są wielkie komory, do których od kotłowni biegną liczne rury, wypełnione parą wodną. Wydostaje się ona z rur dopiero w komorach poprzez liczne i dostatecznie duże otwory.

Transporty wyładowywano szybko. Żywi ustawiali się w szeregach, a trupy wyrzucano na rampę, sprawdziwszy przedtem kilku kopnięciami, czy ktoś nie symuluje śmierci. Świst nahajów głuszył wszelkie odgłosy, głusząc zarazem wszelkie siły wewnętrznego oporu.

"Bądźcie spokojni o swój los - głosił plakat, - wszyscy  jedziecie na wschód do robót. Mężczyźni będą pracowali, a kobiety zajmą się gospodarstwem domowym".

Plakat wielkimi literami wołał o konieczności wykąpania się i odwszenia. "Kosztowności i pieniądze powinniście złożyć, jako depozyt, w tutejszej kasie. Otrzymacie na to odpowiednie pokwitowanie, a po wykąpaniu się i odwszeniu dostaniecie wszystko z powrotem".

Zaraz po wyładowaniu transportu na placu Treblinki odbywała się jeszcze jedna segregacja. Tym razem Niemcy dopytywali się o zawód swoich ofiar.

"Stolarz?  Doskonale".

I do serc dawno wygasłych sączyła się znowu drobna kropelka nadziei. Służbę porządkową pełnili
w obozie Żydzi, nieustannie poganiani przez SS-manów nahajami. Byli to młodzi chłopcy żydowscy o wyblakłych oczach i twarzach. Ale nawet tutaj - w Treblince - można było dojrzeć ich silną budowę fizyczną.  Ustawiali na półprzytomnie mężczyzn, a opodal kobiety i dzieci, każąc im rozbierać się przed kąpielą do naga. A potem świst nahajów wzmagał się, wzmagały się przekleństwa  i krzyki, i ofiary pędzono pośpiesznie i w najwyższym zdenerwowaniu do komór. U wejścia witał je szef obozu  Sauer,osławiony sadysta, który kilkurzemiennym batogiem zapędzał kobiety i dzieci do wnętrza.

[Komendantem obozu zagłady w Treblince II był w okresieod sierpnia  1942 r. do września 1943 r.
SS-Hauptsturmführer Franz Paul Stangl,  a następnie  SS-Untersturmführer Kurt Franz, ostatni komendant tego obozu aż do jego likwidacji w listopadzie 1943 r.  W początkach funkcjonowania obozu - od połowy lipca 1942 r. -  epizod dwumiesięcznej komendantury zaliczył inny zbrodniarz wojenny SS-Obersturmführer  dr medycyny (psychiatria)  Irmfried Eberl. Być może  określenie „sauer” było przezwiskiem Stangla używanym przez więźniów, skoro po niemiecku oznaczało  „zły”, „przykry”].

Podłoga komory była śliska, ledwie stawały na niej obolałe, poparzone nogi, ludzie padali, a później nie mogli już powstać, przykrywali ich bowiem inni. I tak aż pod sufit. Dopiero kiedy cała podłoga była już zapełniona leżącymi, następni stawać mogli na ich grzbietach. Ale też nie na długo. Opadali za byle ruchem i trafiając na przeraźliwie śliską podłogę przewracali się. W  to kotłowisko ciał ludzkich szef Sauer wrzucał dzieci poprzez głowy mężczyzn i kobiet, z korytarza dolatywały przekleństwa SS-manów, świst batogów nie ustawał, aż wreszcie zamykały się hermetycznie odrzwia komory, wypełnionej aż pod sufit ludźmi, którzy kotłowali się w męce przedzgonnej.

Para wypełniła przestrzeń, stając się w tej komorze czynnikiem przyśpieszenia śmierci, która musiałaby i bez niej nastąpić - z uduszenia. Zaczęła się zbiorowa agonia. Klapy komór uniosły się w górę. Młodzi chłopcy żydowscy stanęli już przy nich z kubłami zimnej wody, bez której trupów
nie można rozłączyć. SS-mani puścili w ruch nahaje,  aby przyśpieszyć opróżnienie komór.  Chłopcy żydowscy z obrzydzeniem do świata i samych siebie zaczęli odrywać zlepione trupy, by wiązać po dwa paskiem od spodni za ręce i wlec do olbrzymich dołów, od których galopem wracali po następne.

Czy długo można być grabarzem w Treblince? Najwyżej dwa tygodnie. A potem młodzi chłopcy żydowscy staną do  raportu, meldując niezdolność do dalszej pracy. Wówczas sam szef obozu Sauer zabierze ich nad dół cmentarny, ustawi przed sobą na odległość wyciągniętej ręki tuż nad dołem i kulą rewolwerową poprzez tył czaszki ześle im łaskę śmierci. Obok staną koledzy zastrze-lonego i będą obojętnie patrzyli na śmierć kolegi. Za chwilę spotka ich podobny los z tą drobną różnicą, że będą musieli zepchnąć do dołu ciało poprzednika. Potem zajmą miejsce pierwszego, i Sauer strzeli znowu. To wszystko.

Nad głowami umierających olbrzymia maszyna będzie dobywała ziemię na nowe groby-olbrzymy dla jutrzejszych i pojutrzejszych transportów, kotłownia  będzie tak samo wtłaczała parę wodną w rury i w takich samych konwulsjach agonalnych splotów zlepią się następne ofiary treblinkowych  komór.

Nic nowego stać się nie może. Wszystko jest znane aż do potwornie drobiazgowych szczegółów. I przyjdą inni młodzi chłopcy, aby przez następne dwa tygodnie spełniać pracę grabarzy, a potem stanąć do raportu z prośbą o śmierć. I na pewno żaden z nich nie będzie się bronił, chociaż tak łatwo byłoby rzucić się na Sauera, który bez asysty wychodzi z chłopcami nad śmiertelny dół. A jednak nie rzuci się nikt. Nie dlatego, że sił braknie, ale dlatego, że kto przeżył w Treblince dwa tygodnie, nie może i nie chce żyć.

W pierwszych dniach września 1942 r. Sauer zastrzelił z karabinu kilkuset młodych chłopców. Nie bronił się żaden. Wszyscy stawali kolejno nad cmentarnym dołem, aby za chwilę staczać się doń i w nieświadomości śmierci zgubić potworność  życia.

SKAZANI NA ŻYCIE

W Warszawie strzały nie milkły. Likwidacja postępowała nadal, chociaż ciągle kolportowano jakieś bliżej nieokreślone wiadomości o jej końcu. Ulice getta opustoszały całkiem, a każde ukazanie się
na nich groziło natychmiastową śmiercią. Nawet do okien nikt nie podchodził, bo Łotysze natych-miast do nich strzelali, spełniając niemieckie rozkazy. Ludność dzielnicy żydowskiej obojętniała na wszystko co działo się dokoła niej. W takich warunkach Niemcy znajdowali dość łatwo kandydatów do Żydowskiej Służby Porządkowej, której szeregi sami systematycznie przerzedzali. Po prostu ludziom było już wszystko jedno.

I likwidacja trwała nadal, przybierając coraz potworniejsze rozmiary. Getto wyludniało się szybko. Tylko nieliczni zdołali przeciec jego kanałami i wsiąknąć w środowisko polskie, wyciągające dłoń pomocną. Ogromna większość przeszła przez plac przeładunkowy i komory parowe Treblinki. Niektórzy jednak pozostali w getcie, pozostali, bo Niemcy pragnęli wyzyskać siłę ludzi. zdolnych do pracy. Odrzucili więc tych nieszczęsnych z pociągów śmierci, skazując naj straszliwszym wyrokiem na życie.

Nadszedł wrzesień, niosąc czar złotej jesieni polskiej, pogodnej w r. 1942, jak zwykle. Wówczas na murach getta ukazało się obwieszczenie o nowej rejestracji Żydów. Wszystko miało pozory prawdo-podobieństwa,  bo istotnie getto stało się zbyt rozległe po "akcji wysiedleńczej".

Żydowską Straż Porządkową zawiadomiono w nocy z. 5 na 6 września, że do godz. 6 rano ma wydrukować i rozlepić na murach plakaty dwujęzyczne, polsko-niemieckie, o rejestracji wszystkich mieszkańców dzielnicy żydowskiej. Mieli oni do godz. 10 stawić się w dzielnicy zamkniętej ulicami Smoczą, Gęsią, Zamenhofa, Szczęśliwą i pl. Parysowskim. Kto pozostanie po godz. 10 w innych częściach getta, będzie zastrzelony. Równocześnie obwieszczenie głosiło, że każdemu wolno zabrać swoje rzeczy osobiste, mieszkań jednak zamykać nie wolno. Należy je pozostawić otwarte. Wiadomo było, co to oznacza. Była to cena, płacona przez Niemców z cudzej kieszeni łotewskim, litewskim i ukraińskim oddziałom za "sumienne" pilnowanie porządku w okresie "wysiedlania Żydów". Była to zwykła "carte blanche" na rabunek.  Któż mógł dowiedzieć ,się w getcie o zarządzeniu rejestracji? Tylko ten, kto wyszedł o godz. 6 na miasto. Kto wyszedł później - dowiedział się później. A termin był nieodwołalny:  godz. 10 rano.

Toteż od samego' rana ulicami dzielnicy żydowskiej ciągnęły tłumy, niosąc na plecach tłumoki z resztkami dobytku. Niektórzy szczęściarze zdołali jeszcze wydobyć, jak spod ziemi, wózki ręczne, na które zwalali swoje graty. Cóż mogli zabrać ze sobą?

Niemal nic.

Było to w okresie, kiedy getto znało już los wywiezionych z Warszawy transportów. Do stolicy przybywali chłopi z okolic Treblinki. A chłopi wiedzieli wszystko, chociaż żaden z nich ani krzyków nie słyszał, ani szlochów, cichnących w treblinkowych komorach żyć w  miarę, jak kłęby pary zapełniały je coraz szczelniej. Wiedzieli, bo do Małkini przychodziły coraz inne pociągi śmierci, wiedzieli, bo kopaczka bez przerwy kopała coraz inne doły cmentarne, wiedzieli wreszcie, bo nad Treblinką unosił się nieustannie stuk motoru Diesla i odór płytko grzebanych ciał. Wątpliwości nie było żadnej.

Czym będzie nowa rejestracja?  Wszystko jedno. Obwieszczenie nakazywało zabrać ze sobą żywność na dwa dni. Stąd też wiadomo było, że rejestracja potrwa długo. Był to widomy znak tortury, gdyż w życiu Żydów pod okupacją tylko tortura trwa długo.

Punktualnie o godz. 10 w granicach nowego getta pojawili się SS-mani i Łotysze. I z chwilą ich przybycia rozpoczęła się strzelanina. Kule sięgały wszystkich tych, którzy nie zdążyli stawić się na godz. 10, albo po prostu zasłabli pod ciężarem tłomoka, dźwiganego na plecach. Tak się zaczęła "rejestracja", która trwała tydzień. Od  6 do  12 września 1942 r.  Po przeszło miesięcznej akcji "likwidacyjnej"  Niemcy przyszli do wniosku, że trwa zbyt długo. I sprawa została uproszczona. Od razu wszystkich zamknięto w niewielkiej dzielnicy do której musieli przybyć również i pracownicy przedsiębiorstw niemieckich. Tu nastąpiły krótkie oględziny.

"Klękać!".

I tłum klękał na ulicy. A SS-mani  i Łotysze obchodzili klęczące szeregi, pobieżnie przyglądając się twarzom. Ziemista cera i zapadnięte oczy wskazywały, że człowiek jest już na wykończeniu. Komuż więc może być potrzebny ? .

"Strzelaj!".

I Łotysz strzelał do klęczącego, który pozostawał w szeregu pomiędzy żywymi, padając twarzą na bruk i mózgiem na strzępy ubrań  sąsiadów.

"Zbladłeś na widok strugi krwi i otwartej czaszki ? Za blady jesteś abyś mógł być silny" .

I Łotysz strzelał.

Przerzedzone szeregi niewolników wracały trójkami do pracy. Wracały ze śpiewem, który wiązł im w gardłach. Innych, niezdatnych do pracy fizycznej, Niemcy ładowali do pociągów i wysyłali w straszliwą drogę bez powrotu: do parowych komór Treblinki. W getcie zaś oprawcy w niemieckich mundurach szaleli przez tydzień "rejestracji", przetrząsając wszystkie domy mieszkalne opuszczo-nej wielkiej dzielnicy wielkiego miasta i mordując. wszystkich, kto ośmielił się szukać w nich schronienia. A po tygodniu, zdolnych do pracy fizycznej Żydów zamknięto w nowych granicach - w nowym getcie i w nowych warunkach. Przedtem byli wyjęci spod prawa, odtąd w pełnym tego słowa znaczeniu stali się niewolnikami, stali się siłą roboczą bez ludzkiego oblicza, oznaczoną jedynie kolejnym numerem porządkowym, noszonym na piersiach.

Od jesieni  1942 r.  getto warszawskie zostało zamknięte ulicami: Smoczą, Gęsią, Franciszkańską, Bonifraterską, Muranowską, Pokorną, Stawkami, Dziką, Szczęśliwą i pl. Parysowskim. Żydzi mieszkali tam zbiorowo w domach z reguły pozbawionych szyb. A jeżeli przypadkiem jakaś szyba ocalała mimo wszystkie strzelaniny, SS-mani  i Łotysze strzelali do niej dla sportu, aby w zimie nie było szyb w dzielnicy żydowskiej.

Ludzie-numery maszerowali trójkami do pracy, na komendę ustawiali się w rzędzie po obiad, na komendę jedli wodnistą zupę, wydawaną im raz dziennie, i na komendę wracali do swoich barłogów. Pieniędzy nie zarabiali, bo im strącano 2 zł dziennie za wodnistą zupę i 3 zł jeszcze za coś. Choroby szerzyły się w sposób zastraszający. Opieki lekarskiej i lekarstw nie było. Nie było również ani jednego szpitala. Los szpitala dla zakaźnych chorych na Czystem nie różnił się niczym od losu mieszkańców getta warszawskiego. Pewnego dnia władze niemieckie kazały mu przenieść się z powrotem na Czyste. I szpital,  wyrzucony w lipcu 1942 r. i umieszczony w trzech gmachach przypadkowo znalezionych, wrócił do swego budynku w którym przez przeszło miesiąc znajdował się punkt zborny dla "wysiedleńców". Instalacje nie działały. Podłogi pokrywała gruba warstwa brudu, łóżek nie było, i chorych trzeba było umieszczać na podłodze. Nie trwało to zresztą długo. Pewnego dnia zjawili się  SS-mani nakazując wszystkim natychmiastową ewakuację. I cały szpital - chorzy i personel - ruszył w tragiczną drogę do Treblinki. Od tego czasu dzielnica żydowska w Warszawie nie miała szpitala.

Toteż śmiertelność przybrała rozmiary zastraszające. Ale dla ludzi-numerów nie grało to roli. Cóż z tego, że przez noc umierało kilku towarzyszów niedoli ? Skazani na życie patrzyli na śmierć obojętnie, a może  nawet z pewną zazdrością. Życie było gorsze od śmierci.

W warsztatach, fabrykach i przedsiębiorstwach stwierdzano od czasu do czasu, że wydajność robotnika się obniża. Wówczas odsyłano go na plac przeładunkowy, gdzie zgłaszał się do SS-manów, którzy go kierowali do Treblinki, lub likwidowali na miejscu kulą, albo nawet kolbą karabinu, jeżeli był bardzo wyczerpany i słaby. Nie lepszy był los członków Żydowskiej Straży Porządkowej. Zmniejszone getto nie wymagało tylu strażników. Toteż wielu zwolniono i nie bacząc na wszystkie poprzednie przyrzeczenia, wyprawiano w znaną drogę:  do Treblinki.

Getto zrozumiało, że wyjścia z sytuacji niema. Jest tylko śmierć.  Strzały nie milkły, gdyż odtąd każdy miał prawo strzelać do Żyda, jeżeli na jego piersi nie widniał porządkowy numer pracy. Zdarzało się również, że strzelano i do noszących numer.  Po prostu nie zauważono go. Cóż? Pomyłka...

OSTATNI BÓJ

Zima minęła w getcie bez żadnych specjalnych wydarzeń. Wielu ludzi zmarło, wielu zabito, wielu wywieziono. Pewna część ocalała, znajdując schron w polskich domach. Życie szło trybem ustalonym, trybem, który stał się normalny nie jak chleb powszedni, ale jak zbrodnia i mord. Tak przyszła wiosna, a z nią nowa masakra resztek warszawskiego getta. W tutejszej prasie pojawiły się wstydliwe wzmianki, kiedy w Warszawie toczył się straszliwy bój ochłapów człowieczych z czołgami niemieckimi i karabinami maszynowymi. Widocznie wiosna tchnęła nowe prądy w żydowską dzielnicę stolicy, bo znalazły się i karabiny i granaty. Toczył się ostatni - heroiczny - bój.

Właściwie nawet nie wiemy, co rzuciło Żydów do tej rozpaczliwej walki. Czy po prostu wezbrana żądza sprzedania życia za droższą cenę? Czy może wiosną i powodzeniem sprzymierzonych zbudzona nadzieja, że nadejdzie dzień lepszy, o który warto jest walczyć i ginąć?

(…)

 

unukalhai
O mnie unukalhai

Na ogół bawię się z losem w chowanego

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura