Don Paddington Don Paddington
1737
BLOG

Toyah: Do rechoczących, ironicznych mędrców...

Don Paddington Don Paddington Polityka Obserwuj notkę 26

 

W czasie studiów, jednym z moich profesorów był ś.p. ks. Ludwik Wciórka, filozof, jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich miałem szczęście w życiu spotkać.
Któregoś dnia, wspomniany ów Profesor, w czasie zajęć dotyczących tzw. filozofii lingwistycznej, zachęcał nas, byśmy zapoznali się, ze słynną pracą Józefa Stalina z 1950r. o językoznawstwie. Ks. Wciórka (w odróżnieniu od wielu ówczesnych humanistów, o których nie miał zresztą zbyt wysokiego mniemania), traktował stalinowski wkład w językoznawstwo z pełną powagą (tutaj nasz uśmiech) i atencją (tutaj z kolei nasza dezorientacja).
Przeczytaliśmy. A potem porozmawialiśmy.
 
W czasie owej rozmowy, ks. Wciórka zwrócił nam uwagę, że Stalin we wspomnianej pracy, poza wykorzystaniem kwestii językoznawczych do ówczesnych, wewnątrzpartyjnych rozgrywek, przede wszystkim bronił zdrowego rozsądku. Wystąpił on bowiem przeciwko pewnej językoznawczej tendencji (którą w jego artykule uosabia sowiecki językoznawca Mikołaj Marr) powszechnie w ZSRR przyjmowanej, a sprowadzającej się do tezy, że permanentna i wszechogarniająca rewolucja klasowa ("Dzień dobry! Nazywam się Trocki. Lew Dawidowicz"), dotyczy także języka.
Stalin protestując przeciwko temu tłumaczy, że nie ma czegoś takiego jak język klasowy: istnieje tylko język ogólnonarodowy (wspólny burżujom i prolom), w którym co najwyżej możemy wyróżnić jakieś dialekty, czy żargony (w tym klasowe).
Następnie Józef Wissarionowicz wyjaśnia, że język (podobnie jak maszyny) jest obojętny wobec klas i jako narzędzie z równym powodzeniem może być wykorzystywany zarówno w kapitalizmie jak i socjalizmie. Przede wszystkim zaś, Stalin protestuje przeciwko odrywaniu języka od myśli, tzn przeciwko koncepcji, iż można sensownie (tzn. unikając anarchii) komunikować się na płaszczyźnie społecznej, bez odwoływania się do języka pojmowanego jako "bezpośrednia rzeczywistość myśli" (tzn. języka spełniającego proste funkcje informacyjne: „to jest prawda”; „to jest fałsz”).
 
Ks. Wciórka mawiał, że Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale nie był kretynem. Był bowiem w stanie zrozumieć, że jeśli całą swoją straszliwą władzą okaże poparcie dla językowych koncepcji "permanentnych rewolucjonistów", bardzo szybko społeczna komunikacja zostanie obezwładniona przez wieloznaczność. Wieloznaczność zaś, dla tych rządzących, którzy nie są kretynami, jest kusząca tylko doraźnie (np. w walce z politycznymi przeciwnikami), w dłuższej perspektywie czasowej jest jednak z ich punktu widzenia zabójcza, ponieważ prowadzi najpierw do semantycznej anarchii, potem do anarchii społecznej i politycznej, słowem: uniemożliwia sprawowanie władzy.
Stalin był mistrzem w stosowaniu kłamstwa i zasłony wieloznaczności. Uznał jednak, że "co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie". Niechby tylko ktoś spróbował okłamywać towarzysza Stalina, albo kierować do niego wieloznaczny (t.j. mętny) komunikat... Oprócz tego bał się, że jeśli rozpowszechni się traktowanie języka w oderwaniu od kategorii „prawda/fałsz”, to tym samym skończy się możliwość jakiegokolwiek społecznego współdziałania i możliwość oddziaływania na poddanych.
 
Ks. Wciórka mówił nam o tym wszystkim, nawiązując do nieśmiało w Polsce lat 80-tych nagłaśnianych, ale w latach 90-tych już bardzo modnych koncepcji francuskich postmodernistów (Derrida, Lyotard, Baudrilard). W tych „filozofach” Ks. Profesor widział kontynuatorów Marra, a wymyśloną przez nich tzw. dekonstrukcję i przesunięcie paradygmatu językowego, skutkujące wieloznaczną drwiną zaprawioną szczyptą ironii, traktował jako współczesne narzędzia permanentnej rewolucji, która żyje i ma się dobrze. Mówiąc o tych „pożytecznych idiotach”, ks. Profesor wskazywał na rzecz następującą: w czasie rządów Stalina, ludzie milionami byli mordowani. I dawało się to określić albo jako coś złego (zbrodnia przeciw ludzkości), albo jako coś dobrego (efekt koniecznej walki klasowej). Mimo różnic w ocenie, wiadomo było, o co chodzi. W momencie jednak, gdy ulegamy wpływowi dekonstrukcjonistów i narzędziem naszego opisu świata staje się ironia wyrastająca z wieloznaczności, zaczynamy czuć się bezradni wobec rozmaitych komunikatów (nawet tak drastycznych, jak te dotyczące stalinowskich ofiar). I wtedy albo treść owych komunikatów odrzucamy (tzn. traktujemy je jako coś poza-rzeczywistością), albo ową treść rozmywamy (tzn. uznajemy, że walor prawdy jest czymś nieuchwytnym – czyli pomijalnym - a przez to zupełnie nieistotnym). Inaczej mówiąc: przestajemy racjonalnie reagować na rzeczywistość.
 
Stalin był odrażającą postacią. I z racji popełnionych przez niego zbrodni, tak jakoś przyzwyczailiśmy się do myśli, że jeśli Józef Wissarionowicz przeciwko komuś występował, to ów ktoś na pewno musiał być mądry, szlachetny i niewinny. No tak, oczywiście. Ale czy pośród owych mądrych, szlachetnych i niewinnych, mamy też umieszczać „permanentnych rewolucjonistów”? Nie wydaje mi się.
Dlaczego o nich piszę? Czynię to dlatego, ponieważ żyjemy w świecie, w którym "permanentni rewolucjoniści" tryumfują. Ich „długi marsz przez instytucje” zakończył się sukcesem. To właśnie o ludziach tej umysłowej formacji, Stefan Kisielewski (przytaczając wypowiedź bodajże Pawła Jasienicy) napisał w swoich „Dziennikach”: „Ci dopiero dadzą nam w dupę!” I dają nam w dupę trzęsąc mediami, katedrami uniwersyteckimi, wielkim biznesem i wielką polityką. I promując kłamstwo, niszczą ludzkie umysły. Promując bezmyślny rechot, niszczą ludzką wrażliwość. Promując moralny relatywizm, niszczą ludzkie sumienia. Po prostu niszczą naszą cywilizację.
 
Jako skromny żuczek, mogę tylko wyrazić nadzieję, że ich sukcesy są doraźne. Mam tę nadzieję, ponieważ – jak sądzę - nie da się na dłuższą metę rozmywać kategorii „prawda/fałsz”. Nie da się na dłuższą metę stosować narzędzia ironii i kpiny do opisu rzeczywistości.
Dlaczego się nie da?
Nie da się, ponieważ jest to broń obosieczna. Ludzie lubią się pośmiać, czasem nawet bezmyślnie. Ale lubią też wiedzieć na czym stoją. A odwoływanie się do wieloznaczności i ironii, jest wyszarpywaniem im gruntu spod nóg. Wcześniej czy później ludzie zaczną przeciwko temu protestować (najbliższa okazja: niedziela, 9 października). Zaczną protestować, ponieważ zauważą, że skoro nic w życiu nie jest pewne ani powagi godne (ani to co jest prawdą, ani to co jest miłością, ani to co jest dobrem, ani to co jest sprawiedliwością itd.), to nie ma powodu by traktować poważnie i jako pewnik jakichkolwiek słów i jakichkolwiek czynów, wypowiadanych i wykonywanych przez tych wszystkich, którzy dzisiaj są mistrzami ironii i kłamstwa.
 
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego? 
Otóż zwróciłem na niego uwagę, ponieważ nie ma wśród znanych dzisiaj w Polsce publicystów nikogo, kto by tak mocno, a przy tym tak jednoznacznie jak Toyah, występował przeciwko niszczeniu podstaw naszej cywilizacji. Walka z wszechobecnym kłamstwem, bezmyślnym rechotem, moralnym relatywizmem, to stałe tematy obecne na jego blogu.
I nawet jeśli w tym momencie, jakiś bezmyślny wesołek ukształtowany przez „permanentnych rewolucjonistów” wykrzyknie: „Już rozumiem! To jasne! Toyah jest jak Stalin! To przecież pisobolszewik!” – to nie zmieni faktu, że warto Toyaha czytać. I zastanowić się.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka