Don Paddington Don Paddington
1376
BLOG

Toyah: Do rozbójników...

Don Paddington Don Paddington Polityka Obserwuj notkę 9

 

Na początek 3 historie:
 
1.
Miałem kiedyś okazję pomagać koledze, który był kapelanem w szpitalu ginekologiczno -położniczym. Przebywały w nim m.in. pacjentki, cierpiące na niepłodność. I tak się złożyło, że przez czas mojej posługi w tym szpitalu, zanosiłem Komunię Świętą pewnej pacjentce, która leczyła się z tej dolegliwości. Leczenie przyniosło dobry skutek, bo owa kobieta była w ciąży, a w szpitalu przebywała na tzw. podtrzymaniu, radośnie oczekując na narodziny swego pierwszego – po kilku latach małżeństwa – dziecka. Któregoś dnia nie zastałem jej w pokoju, a dzień później owszem była, ale już nie w ciąży, lecz we łzach.
Poroniła. Po raz czwarty z rzędu.
A płakała nie tylko z powodu swej straty, lecz także dlatego, że lekarz prowadzący sprawił jej przykrość, mówiąc do niej coś w tym sensie: „Gdybyś jako młoda dziewucha, nie latała po świecie z gołym pępkiem gdy było zimno i nie łykała bez przerwy jakichś głupich prochów, to byśmy dzisiaj nie musieli płakać!”
 
Oczywiście, zapytałem tego lekarza o to zajście. Jak się okazało, owa kobieta była córką jego przyjaciół i właśnie ze względu na tę znajomość, powodowany emocjami, powiedział to co powiedział. A później zrobił mi wykład o przyczynach niepłodności kobiet.
Deklarując się jako „praktykujący bezbożnik” wyłuszczył mi ze swadą, że powodów niepłodności może być mnóstwo, ale najbardziej istotną jest dzisiaj jedna przyczyna: moda. Moda, która ludzi terroryzuje. Ten terroryzm uwidacznia się choćby w podejściu do hormonalnych środków antykoncepcyjnych. „Te środki są łatwe w stosowaniu, no i modne, bo nowoczesne. A kobiety chcą być modne i nowoczesne. I Księże – mówił ów lekarz – na to po prostu nie ma siły. A skutki mogą być opłakane. Jeśli kobieta systematycznie, przez długi okres czasu zażywa te prochy, to organizm po jakimś czasie niejako przyzwyczaja się do tej wymuszonej niepłodności. Odstawienie środków wcale nie musi skutkować automatycznym przywróceniem płodności. No i niektórych to dziwi. A mnie dziwi, gdy kobieta odstawiwszy antykoncepcję po kilku latach jej stosowania, od razu zachodzi w ciążę.”
Oprócz tego, wskazując na modę jako na winowajczynię niepłodności, pan doktor mówił o ubiorze: „Proszę Księdza, my to traktujemy dość poważnie, choć pacjentki sadzą, że sobie z nich żartujemy. Ale ja naprawdę nie potrzebuję klinicznych badań, by wysnuć wniosek, że jeśli jakaś dziewczyna, przez kilka lat, od marca do listopada łazi po dworze z gołym pępkiem i tyłkiem, to wcześniej czy później trafi do mnie na oddział. Polska pomyliła się jej z Włochami, a potem ma pretensje do całego świata, że nie może zajść w ciążę.”
 
2.
Znajomy opowiadał mi ostatnio pewną historię, dotyczącą jednego z wielkopolskich PGR-ów, powiedzmy, że w miejscowości B.
W latach 90-tych, gdy państwo zaczęło PGR-y sprzedawać, lub wydzierżawiać, trzech dotychczasowych pracowników PGR-u w B. (zootechnik, brygadzista i zakładowy mechanik), przejęło ów PGR w zarząd i zaczęło robić duże pieniądze. Pieniądze brały się stąd, że w owym gospodarstwie była duża, nowoczesna gorzelnia, która produkowała niezłej jakości spirytus. Ze sprzedaży tegoż były całkiem niezłe dochody, jak również ze zbycia tzw. wywaru gorzelnianego, którym można karmić świnie.
Pierwszego roku, nasi trzej biznesmeni produkowali spirytus ze zboża zebranego w ich własnym gospodarstwie. Dochody były znakomite: nic tylko liczyć i konsumować kasę, oraz rozkoszować się euforycznym poczuciem wszechmocy, gdy człowiek nagle z nędzy dochodzi do pieniędzy…
 
Euforia była tak wielka, że zapomnieli obsiać pola (mieli inne zajęcia: tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki) i następnego roku okazało się, że nie maja z czego produkować. Sprzedali więc krowy, maszyny i dużą część ziemi, za pieniądze uzyskane z tej sprzedaży kupili zboże i w radości wielkiej obserwowali kapiący z gorzelnianej aparatury spirytus.
 
I znowuż euforia, liczenie, konsumowanie, domki, samochody, wczasy i prezenty, a z nastaniem następnego roku ten sam kłopot, co poprzednio: skąd wziąć kasę na zboże?
Ponieważ już wcześniej sprzedali, co było do sprzedania, nasi bohaterowie zdecydowali się na zaciągnięcie kredytu.
Na wieść o owym kredycie, producenci zboża nie czekając na zapłatę, zaczęli wysyłać do B. transporty ze swoim towarem, co nasi trzej przedsiębiorcy w dalej trwającej euforii wykorzystali, by część owego kredytu przejeść (bo tutaj przytulny domek i drogi samochód, tam wczasy w Kenii czy innej Tajlandii, ówdzie bogaty prezent dla żony bądź kochanki).
Niestety, ów rok był bardzo deszczowy, a ponieważ rzetelność pracowników dawnego PGR, była wprost proporcjonalna do gospodarności naszych biznesmenów, duża część owego zboża zbutwiała – w efekcie: spirytusu było znacznie mniej i znacznie gorszej jakości.
 
Słowo „sprawdzam” jest straszne w swej wymowie. Grozy tego słowa na własnej skórze doświadczyli bohaterowie tej opowieści, gdy producenci zboża zaczęli domagać się swoich pieniędzy, a bank zwrotu kredytu z należnymi odsetkami. Trzeba było pożegnać się z przytulnymi domkami, samochodami i wczasami (przy okazji okazało się, że w trakcie swej działalności trzej panowie jednak oszczędzali: na składkach ZUS swoich pracowników), a euforyczne poczucie wszechmocy zostało zastąpione biedą bankrutów, nienawiścią byłych pracowników i lękiem przed wierzycielami.
 
Człowiekiem, który mi to opowiadał (a w trakcie tej opowieści zaczęła krążyć mi po głowie niepokojąca myśl, że poczynania owych utracjuszy dziwnie są podobne do gospodarczych pomysłów tuzów polskiej i światowej ekonomii), był dawny pracownik owych trzech rzutkich przedsiębiorców, a dzisiaj emeryt. Kończąc wspomnienie o swych pryncypałach, powiedział następujące zdanie: „Żyli tak, jakby ziemi nie musieli dotykać, a dzisiaj - tak jak ja - po uszy siedzą w gównie.”
 
Usłyszawszy to sądziłem, że oto dopadła go niska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Gdy mu to wypomniałem, obruszył się trochę, chwilę pomilczał, a potem powiedział mi mniej więcej coś takiego: „Wie ksiądz, ja się nie cieszę, że oni zbankrutowali. Przez to ich bankructwo to ja tylko kłopoty miałem. Ale chodzi mi o sprawiedliwość. Bo jak mówiłem, oni żyli tak jakby ziemi nie musieli dotykać i są dzisiaj w gównie, bo jest im bardzo trudno. I pewnie na to zasłużyli i mogę powiedzieć, że dobrze im tak. Ale proszę księdza, oni wcale nie mają gorzej ode mnie. Ja im nie życzę, by mieli gorzej niż mają, ale się zastanawiam, co ja zrobiłem złego, że mam tak samo i tyle samo, co oni. Ja wiem, co się opowiada o pegeerowcach, że to pijacy, leniuchy i złodzieje. Pewnie, że tacy byli. Ale ja, proszę księdza przez całe swoje życie ciężko pracowałem, nic nigdy nie ukradłem, pijakiem nie byłem, wychowałem czwórkę dzieci, każdemu z nich pomogłem się wybudować i na starość żyję w pegeerowskim bloku, w spółdzielczym mieszkaniu. I razem z żoną żyjemy tylko z mojej emerytury, bo żona nie pracowała. Żona ma odjętą pierś, bo rak przyszedł, a ja przez pracę na traktorze mam zniszczony kręgosłup. I niech mi ksiądz nie mówi, że mamy iść do dzieci. Nie pójdziemy, bo one mają własne życie. Mamy być dla nich ciężarem? Ja już przesadzić się nie dam. My sobie z żoną poradzimy sami.
Tylko ta sprawiedliwość, proszę księdza. Ja wiem, że jestem niewykształcony, ale przecież ciężko i uczciwie dla tego kraju pracowałem. I dzisiaj mam tak samo jak ci, którzy kradli i wszystko marnowali. A są w Polsce i tacy, którzy kradli i marnowali i mają lepiej ode mnie. Wie ksiądz, tak sobie czasem myślę, że nie warto się starać. I że mam na starość to, co mam, bo byłem za głupi, żeby mieć więcej albo inaczej”.
 
3.
Jakiś czas temu, rozmawiałem z pewnym rolnikiem imieniem Stanisław, o państwowo-ustrojowych generaliach i rustykalnych detalach. Gadało nam się całkiem przyjemnie, ponieważ rolnik ów, wspomniane generalia i detale delikatnie postponował, a ja w złośliwości swojej nie dawałem należytego odporu jego typowo polskiej a wieśniaczej skłonności do narzekania. Ostateczna konkluzja tej rozmowy była następująca: jest ciężko, a nie ma widoków, że będzie lepiej. I wtedy włączyła się do rozmowy matka pana Stanisława – energiczna, 80-letnia staruszka. Zacna ta matrona wyraziła nadzieję na poprawę sytuacji ogólnie w państwie, a w rolnictwie w szczególności, ponieważ – jak wszyscy wiedzą – w 2012 roku będzie w Polsce EURO. Gdy zaskoczony tą uwagą bezskutecznie dokonywałem błyskawicznych operacji myślowych, by zlokalizować łańcuch przyczynowo-skutkowy łączący dokonania piłkarskich kopaczy z ekonomiczną kondycją drobnotowarowych gospodarstw rolnych, syn zgasił entuzjazm matki następującym twierdzeniem: „Co też mama księdzu opowiada! Przecież nie poprawi nam się przez to, że będziemy płacić rachunki w euro!”
 
Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że pan Stanisław (a mówię to w oparciu o 4-letnią obserwację) nigdy nie sprawiał wrażenia człowieka szwankującego na umyśle. Owszem, odznacza się on swego rodzaju dobroduszną poczciwością, ale to wcale nie oznacza, że pozbawiony jest zdrowego rozsądku. Wręcz odwrotnie.
 
Gdy bowiem delikatnie zwróciłem uwagę, że zaszło małe nieporozumienie, bo EURO w Polsce w przyszłym roku to jak najbardziej, ale euro to już niekoniecznie – pan Stanisław popatrzył na mnie groźnie, a potem powiedział, że to nieładnie wyśmiewać się z prostego człowieka. Bo on oczywiście wszystkich rozumów nie pojadł i nie jest tak wykształcony jak ja i w ogóle - ale to wcale nie oznacza, że mogę go traktować jak jakiegoś głupka, który nie wie, że w przyszłym roku będą mistrzostwa w piłce kopanej. Jasne, że on o tym wie. Ale jeśli o tym euro gadają tak ważni ludzie – i premier, i ministrowie i różne mądrale w telewizji – to nie może tu chodzić tylko o jakąś tam piłkę czy nawet stadiony, bo niby dlaczego takim głupstwem ma się zajmować rząd? Rząd ma ważniejsze sprawy na głowie. Na przykład: wprowadzenie w Polsce euro. Bo na pewno to mają na myśli, gdy mówią o tym euro w 2012. Piłka, to tak przy okazji i nie ma co tym cyrkiem za dużo się zajmować, a euro to poważna, godna rządu sprawa. I on jako prosty człowiek chciałby wiedzieć, czy przez wprowadzenie w przyszłym roku tego euro będzie mu lepiej, czy gorzej. Od tego jest rząd, żeby to wytłumaczyć i żeby euro wprowadzić - jeśli ma być lepiej, albo nie wprowadzać - jeśli ma być gorzej. Krótko mówiąc, mam mu nie wmawiać, że cały ten ruch w Polsce: te wszystkie autostrady, drogi ekspresowe, dworce kolejowe itd. – są budowane dlatego, że ktoś chce rozegrać kilka meczy, a jeszcze ktoś inny chce te mecze zobaczyć. Aż tak głupi w tej Warszawie nie są.
 
Próbowałem tłumaczyć panu Stanisławowi, że to nie tak, ponieważ dzięki temu, że będzie EURO w Polsce, mamy większą motywację do budowania i dotacje mamy i w ogóle jakoś tak łatwiej robota idzie.
 
Zezłościłem wtedy pana Stanisława. Nie potrafił bowiem zrozumieć, dlaczego te mecze są aż tak ważne, że dzięki nim powstają nowe drogi i torowiska. „Przecież te drogi – mówił – są dla ludzi tutaj żyjących. Oni są ważni. I powinni te drogi mieć bez względu na to, czy jest jakieś EURO, czy go nie ma. No bo jakże to tak? Jeśli tego EURO by nie było, to sam miałbym sobie tę autostradę wybudować? Niby jak? I za co? A jeśli unijne dotacje na te drogi zależą od tego, że jacyś faceci chcą sobie w Polsce, w przyszłym roku pobiegać za piłką, to znaczy, że całą tę Unię trzeba o kant dupy roztrzaskać.”
 
 
Co Toyah ma z tym wszystkim wspólnego?
Otóż jest to człowiek, który często pisze o wszechobecnej w dzisiejszym świecie pogardzie – pogardzie do zdrowego rozsądku, do tego, co dobre, piękne i prawdziwe, a także o pogardzie do ludzi prostych, starych, nieświadomych, a przez to bezbronnych i bezradnych. Ta pogarda jest faktem i bez względu na to, czy parska nią dziennikarz, celebryta, koncern medialny, młody byczek posiadający jeszcze zdolność kredytową, intelektualista, kreator mody, czy w końcu instytucja państwa - zawsze dotyka ona ludzi, którym się w życiu nie udało, albo najprawdopodobniej nie uda.
 
Powie ktoś, że niektórym nie udało się/nie uda się z własnej winy. To bardzo możliwe. Winą jest głupota, niezaradność, lenistwo itd. Chętnie z takim stanowiskiem się zgodzimy.
Ale też z drugiej strony, przywołany choćby w pierwszej historii przypadek „młodej dziewuchy”: jaką ktoś taki może mieć szansę, by w młodości chmurnej i durnej, skutecznie przeciwstawić się bezwzględnie promowanym kulturowym trendom, wyrastającym z postmodernistycznej dekonstrukcji normalnego (t.j. opartego na wierze i rozumie), łacińskiego świata?
Jeśli ktoś (kreator mody czy inny celebryta) do takiego bezbronnego dziecka przychodzi i powołując się na dyktat mody i nowoczesności proponuje mu coś, co jest dla niego szkodliwe, to ów ktoś musi mieć w sobie niesamowite pokłady pogardy do drugiego człowieka, której nie zniweluje klasyczne: "Volenti non fit iniuria"*.
Jak więc widać, owa wina nie jest wcale tak jednoznaczna jak się wydaje, co oczywiście nie oznacza, że lekką ręką rozgrzeszamy ludzi z ich głupoty.
A przecież obok sytuacji, gdzie w większym czy mniejszym stopniu można mówić o własnej winie tych, którym się nie udało, istnieje wielki obszar ludzkich przypadków, gdzie ktoś (ktoś prosty, stary, nieświadomy) w sposób całkowicie zasadny czuje się pokrzywdzony obecną w naszym świecie niesprawiedliwością (historia 2), bądź brakiem zdrowego rozsądku (historia 3). A gdy skarży się na swoją krzywdę, spotyka się z protekcjonalnym tonem i pogardliwym śmiechem.
 
I dobrze, by właśnie tutaj pojawiło się wołanie o państwo, które dba o kulturową, zakorzenioną w zachodniej tradycji konstrukcję życia społecznego, za dobre wynagradza, a za złe karze, jest poważne i zajmuje się poważnymi sprawami, słowem: jest sprawiedliwe. Bo jak powiedział ostatnio w Reichstagu papież Benedykt XVI, przywołując piękną frazę św. Augustyna: „Czymże są wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?”
Ale czy rozbójnicy mogą chcieć państwa sprawiedliwego? Nie! Oni, jeśli w ogóle chcą jakiegoś państwa, to tylko państwa słabego, głupiego i śmiesznego.
 
W 2 historii, emerytowany pegeerowiec mówił o ludziach, którzy „żyją tak, jakby ziemi nie musieli dotykać”. To są właśnie owi rozbójnicy, którzy z racji swych dużych pieniędzy, układów, specyficznych zdolności i braku skrupułów, patrzą na państwo, jako na coś zupełnie niepotrzebnego. Oni państwa nie potrzebują, bo są w posiadaniu wystarczającej ilości rozmaitych walorów, by radzić sobie w życiu bez jego pomocy. I nie mam tu na myśli tzw. „socjalu”, lecz przede wszystkim to, co określa się „opresywną i organizującą funkcją państwa”. Dzięki wspomnianym wyżej walorom, czują się wszechmocni. Nie jest więc im potrzebna dobrze działająca policja (mają własnych ochroniarzy), bezpieczne ulice (żyją w zamkniętych osiedlach), silna armia (stać ich na własną; zresztą, w razie czego zawsze można wyjechać: obywatel świata wszędzie czuje się u siebie), sprawny system podatkowy (raje podatkowe: piękny wynalazek) itd.
Z punktu widzenia tych ludzi, państwo głupie i śmieszne, które wskutek swej niesprawności niczego dać nie może, a człowiek, który „ziemi nie musi dotykać”, niczego od niego nie potrzebuje, jest państwem najlepszym z możliwych. Im bardziej bowiem będzie słabsze i mniej sprawne, tym mniej będzie przeszkadzać i tym większe będą możliwości, by nań wpływać.
 
Jest czymś oczywistym, że olbrzymia większość Polaków to ludzie, którzy na co dzień muszą ziemi dotykać. Owo dotykanie ziemi, to borykanie się z niedostatkiem, uzależnienie od państwowych czy samorządowych urzędników, podróżowanie w korkach po dziurawych drogach, zdanie na łaskę i niełaskę bandytów oraz biznesmenów o mafijnej mentalności, długie wyczekiwanie na wizytę u lekarza-specjalisty itd., itp. Większość owa, w tych właśnie sprawach oczekuje pomocy państwa, ale ta pomoc nie nadchodzi, ponieważ jacyś wpływowi kretyni (wśród polityków, publicystów, ludzi nauki, kultury i biznesu) - obserwując siebie i sobie podobnych „nie dotykających ziemi luzaków” – doszli do wniosku, że model państwa śmiesznego i głupiego, jest dobry dla wszystkich. „My sobie znakomicie radzimy bez państwa – mówią – to i wy możecie sobie bez niego poradzić. A jeśli się wam to nie udaje, to znaczy, że jesteście nierobami, łasymi na socjal pochodzący z naszej krwawicy”.
 
I to jest właśnie kwintesencja tej pogardy, która rodzi ludzką krzywdę i której Toyah się sprzeciwia. Sprzeciwia się tak ostro, że niekiedy sam jest oskarżany o pogardę do tych „ruskich buców”, w których widzi rozbójników. I chętnie się zgodzę, że faktycznie, w tekstach Toyaha pogardy dla tych ludzi jest całe mnóstwo. Tyle tylko, że jest to ten sam rodzaj pogardy, który pobrzmiewa w znanym wierszu Czesława Miłosza:
 
Który skrzywdziłeś człowieka prostego
Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,
Gromadę błaznów koło siebie mając
Na pomieszanie dobrego i złego, 
  

Choćby przed tobą wszyscy się kłonili
Cnotę i mądrość tobie przypisując,
Złote medale na twoją cześć kując,
Radzi że jeszcze dzień jeden przeżyli, 
  

Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić - narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy. 
  

Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta.
 
 
* „Chcącemu nie dzieje się krzywda.”

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka