Don Paddington Don Paddington
1269
BLOG

Toyah: Do aniołów...

Don Paddington Don Paddington Polityka Obserwuj notkę 8

 

W poprzednich trzech notkach, w zasadzie chwaliłem Toyaha, ponieważ pomijając jego oburzajace antyśląskie i rasistowskie inklinacje (o czym wczoraj czujnie Lexblue przypomniał), wydawał mi się on zawsze człowiekiem, no…, może nieco emocjonalnie rozedrganym, tym niemniej mającym w głowie dość dobrze poukładane.
Ta moja pozytywna opinia o Toyahu rozsypała się jednak w proch i pył, a to dla nasączonego nienawiścią i złą wolą stanowiska „blogera roku” w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej.
Otóż podczas kwerendy notek Toyaha, natrafiłem na następujący tekst (cytuję niedokładnie, bom rzetelny bloger):
„Jeśli Tomasz Turowski, osobisty kumpel Bronisława Komorowskiego, zrobił wszystko, by maksymalnie opóźnić wylot Sasina, a tym samym umożliwić Komorowskiemu skuteczne przejęcie obowiązków prezydenta i powołanie Michałowskiego na stanowisko szefa swojej kancelarii, to biorąc pod uwagę szybkość tej akcji i zaangażowanie w niej z jednej strony ruskiego agenta, a z drugiej Bronisława Komorowskiego, należy uznać, że jest to wystarczająca poszlaka na rzecz tego, że śmierć Prezydenta była wynikiem zaplanowanego zamachu. Zaplanowanego. Nie takiego, gdzie nagle jakichś dwóch pijanych ruskich kontrolerów coś sobie wymyśliło, ale prawdziwego, odpowiednio wysoko zorganizowanego zamachu. Jeśli bowiem owej pamiętnej soboty właściwie wszystko zostało przez stronę polską spieprzone, z wyjątkiem tego, by Bronisław Komorowski w przyspieszonym tempie, nie czekając nawet na oficjalny komunikat o śmierci Prezydenta, obwołał się pełniącym obowiązki, i praktycznie w jednym momencie wyznaczył człowieka, który mu zrobi porządek w Kancelarii, a jedną z głównych ról w tym wszystkim pełnił wysoko postawiony, wieloletni agent sowieckich służb, to nie mamy zbyt wielkiego pola manewru.”
 
Cóż… Rozsądny człowiek (a uważam się za takiego) po zetknięciu się z wyżej zaprezentowanymi „przemyśleniami”, nie będzie już chciał mieć z Toyahem nic wspólnego. Moja cierpliwość i wyrozumiałość względem dziwactw „blagiera roku” wyczerpały się!
Nie mam zamiaru dłużej firmować własnym blogiem i nickiem poczynań człowieka, który z oczywistą oczywistością swoją hipotezą „O zaplanowanym i odpowiednio wysoko (po polskiej stronie) zorganizowanym zamachu, w efekcie którego doszło do smoleńskiej tragedii” – podważa, a nawet opluwa i wbija w ten sposób gwóźdź do własnej trumny.
 
Zanim jednak całkowicie się od Toyaha odetnę, proszę pozwolić, bym uczciwością powodowany mógł wyjaśnić wszem i wobec, dlaczego jego hipotezę „O zaplanowanym… etc.”, uważam za funta kłaków nie warte bajdurzenie.
 
Wyjaśnienie mego stanowiska w tej sprawie jest bardzo proste i jak mniemam, z jego treścią zgodzi się wielu komentujących.
Myślę bowiem, że powodowani nienawiścią Polacy, ulegający atakowi nieodpowiedzialnej, typowo polskiej rusofobii, bez większych problemów są gotowi – bardziej wierząc ohydnym ohydztwom, które produkuje Macierewicz i (na S24!) niejaki FYM, niż ustaleniom komisji Pana Ministra Millera – obwinić za katastrofę smoleńską tzw. ruskich czekistów. Wcale to jednak nie oznacza, że ci sami Polacy są gotowi oskarżyć o to, co się stało w Smoleńsku (zwłaszcza o zamach! mord!) innych Polaków, zwłaszcza tych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”.
Jeśli bowiem do grona owych „odpowiednio wysoko zorganizowanych” zaliczymy nie tylko Pana Komorowskiego, lecz także Panów Arabskiego i Tuska (że przypomnę „KAT”-a – podły tekst Łażącego Łazarza), oraz Panów Sikorskiego i Klicha, to patrząc na nich (pomijając w oglądaniu Pana Arabskiego, na którego nie da się patrzeć, ponieważ ów w zasadzie się nie pokazuje) jestem pewny, że ze smoleńską tragedią (zwłaszcza rozumianą jako mord) nie mają nic wspólnego. Na czym opieram tę pewność? Opieram ją na jednej, jedynej przesłance, która sprowadza się do konstatacji, że wyżej wymienieni Panowie po prostu nie wyglądają jak zbrodniarze.
 
Mówiąc o wyglądzie zbrodniarzy, nie mam wcale na myśli tego, że każdy przestępca musi wyglądać jak Pan Poseł Niesiołowski mówiący coś o Kaczyńskim i PiS-ie. Raczej chodzi mi o to, że zbrodnia (każda zbrodnia, a już zwłaszcza taka, której efektem jest straszliwa śmierć wielu osób) jest powodem wielkiego wstrząsu nie tylko u tych, którzy w jej efekcie ponieśli stratę, lecz także u tych, którzy jej dokonują. I nie ma na to silnych. Reakcją na mord jest wewnętrzne wzburzenie u sprawcy, które może się przejawiać w postaci trudnego do opanowania zdenerwowania, niepewności, rozbieganych oczu, silnego zarumienienia, trudności związanych z koordynacją ruchów i wysławianiem się, a nawet torsji. Oczywiście, morderca reaguje w ten sposób przy tzw. „pierwszym (ewentualnie drugim) razie”. Z każdą następną „robotą” – zwłaszcza, gdy jest ona poparta odpowiednim szkoleniem psychologicznym – jest mu łatwiej: emocje są coraz mniejsze, a lód w sercu i umyśle coraz większy. Gdy w końcu tych emocji już nie ma (albo jest całkowite nad nimi panowanie), mamy do czynienia z profesjonalistą.
 
No i popatrzmy sobie teraz na tych naszych „odpowiednio wysoko zorganizowanych”, a mówiąc ściśle, na ich po-smoleńskie reakcje. Otóż są one tego rodzaju (spokój, wyważenie, pewność siebie, twardy wzrok, przemyślane słowa i swobodny, wyluzowany sposób bycia), że stoimy wobec dwóch możliwości: albo mamy do czynienia z profesjonalnymi zbrodniarzami całkowicie panującymi nad swymi emocjami, albo z czystymi jak łza w oku Putina, ba! – czystymi jak aniołowie, godnie wypełniającymi swoje funkcje politykami.
Od razu widać, że pierwsza możliwość jest niedorzecznością, ponieważ nawet jeśli kierowałaby nami czarna nienawiść i jeszcze czarniejsza zła wola, nie możemy tym Panom zarzucić wiadomego profesjonalizmu, bo niby gdzie mieliby się go nauczyć? Jeśli stali za tragedią smoleńską, to był to ich „pierwszy raz”, a w takim razie reakcja wyżej wymienionych na śmierć pasażerów TU 154, powinna być zupełnie inna.
 
Powie ktoś, że przywiązuję zbyt dużą wagę do owych reakcji, ponieważ są one typowe dla bezpośrednich wykonawców, a nie dla patrzących na wszystko z oddali zleceniodawców. Cóż… Trzeba by to udowodnić. Tak „na oko” sądzę jednak, że ów „pierwszy raz” (zwłaszcza przy takiej skali ewentualnej zbrodni, z jaką mieliśmy do czynienia 10 kwietnia) musiałby wywołać wspomniane wyżej emocje także u zamawiających przestępstwo.
 
Chciałbym być dobrze zrozumiany: ja naprawdę nie potrafię pojąć, jakie są źródła tego wręcz nienaturalnego spokoju i opanowania, w porywach przechodzących wręcz w „luzik”, którymi emanowali nasi Przywódcy. Jestem jednak przekonany, że tym źródłem nie mogło być profesjonalne obycie z „mokrą robotą”, ponieważ trudno sobie nawet wyobrazić, gdzie i w jakich okolicznościach, interesujący nas Panowie mogliby takiego obycia nabyć. Jeśli zakładamy ich sprawstwo, to tym samym zakładamy ich „pierwszy raz”, a w takim razie już dawno powinni „pęknąć” (albo przynajmniej niektórzy z nich).
Cóż więc nam pozostaje? Pozostaje nam uznać anielską czystość „wysoko zorganizowanych” – albo przynajmniej skonstatować, że bardzo oni tej anielskiej czystości pragną – a Toyah swoimi podłymi oskarżeniami trafia kulą w płot.
 
A propos owej anielskości, przypomina mi się pewna anegdota, której bohaterem jest jeden z moich wujków.
Otóż ów wujek (szwagier mojego świętej pamięci Ojca) lubił zaglądać do kieliszka. Pamiętam z czasów dzieciństwa, że nie upijał się zbyt często, ale jeśli już postanowił wypić, to robił to z wielkim zapałem, z oddaniem i dokładnie. Gdy się zaś upił, to zazwyczaj rozrabiał: a to kogoś pobił, a to płot przewrócił, a to komuś bydło z obory powypędzał, lub wozem wyładowanym sianem do stawu wjechał. I inne, tym podobne facecje wyczyniał - krótko mówiąc: robił wstyd całej rodzinie.
Następnego dnia niczego nie pamiętał i kiedy ciocia w złości wielkiej usiłowała przemówić mu do rozumu, reakcją wujka był śmiech, oraz pełne niedowierzania kręcenie głową i powtarzanie ze spokojnym uporem: „Przestań kobieto wymyślać!” Ciocia wpadała wtedy w jeszcze większy gniew, rzucała w wujka ścierką i krzyczała: „Pewnie! Ja wymyślam, a ty jesteś istny anioł!”
I z biegiem czasu tak się w naszej rodzinie utarło, że jeśli chcieliśmy opisać kogoś, kto rozrabia, a przy tym uważa, że wszystko jest w porządku, to mówiliśmy o takim człowieku: „istny anioł”. Trzeba tu zaznaczyć, że określenie to odnosiliśmy nie tylko do pijaków. „Aniołami” byli „fachowcy” partaczący jakąś robotę, piłkarze beznadziejnie kopiący piłkę, pegeerowcy sprzedający „na lewo” paliwo, faceci stojący przez całą niedzielną Mszę Świętą na zewnątrz kościoła, a przy tym gadający i palący papierosy, i wielu, wielu innych.
 
Co sugeruję tą opowieścią? Właściwie nic. Może tylko to, że proces angelizacji (w porywach przechodzący w andżelizację) jest dość złożony, ale to wcale nie oznacza, że niemożliwy. Wręcz odwrotnie! Jeśli odważnie zapragniemy anielskości, to może ona objąć rozmaite grupy społeczne.
Niestety, Toyah tego nie rozumie. Nie zależy mu na tym, by żyć wśród aniołów, ani też na tym, by aniołowie nami rządzili. A jeśli nawet jakiegoś anioła spotka (czy choćby kogoś do anielskości aspirującego), to zaraz musi go utaplać w błocie i oskubać z tego, co szlachetne.
Dlaczego tak jest? Nie wiem. Mogę co najwyżej przypuszczać, że serce Toyaha zostało zatrute myślą podobnego mu nienawistnika, Błażeja Pascala:
„Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem. Nieszczęście w tym, że kto chce być aniołem, bywa bydlęciem”.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka