Don Paddington Don Paddington
4152
BLOG

Toyah: Do stręczycieli...

Don Paddington Don Paddington Polityka Obserwuj notkę 1

 

Przypomniała mi się ostatnio anegdota o Alfredzie Tarskim, wybitnym polskim logiku i matematyku, jednym z najwybitniejszych umysłów minionego stulecia.
Ten znakomity uczony urodził się na początku XX wieku w warszawskiej rodzinie zamożnych, żydowskich przedsiębiorców (Teitelbaumów). Już jako dziecko zwracał uwagę swymi rozlicznymi talentami i wszyscy wróżyli mu wielką przyszłość.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, zaczął studiować na UW. I właśnie wtedy, na początku lat dwudziestych, Alfred uznał, że jego żydowskie pochodzenie może mu przeszkadzać w zrobieniu kariery. Postanowił więc zmienić nazwisko, a także przyjąć chrzest. Jego ojciec był bardzo niezadowolony z tego pomysłu i tłumaczył synowi, że przecież i tak wszyscy wiedzą, że jest Żydem, stąd też zmiana nazwiska na nic się nie zda. Oprócz tego, ojcu bardzo doskwierała decyzja Alfreda o przyjęciu chrztu. Z tego, co wiadomo, starszy pan Teitelbaum pogodziłby się z chrztem syna, gdyby ów chrzest był efektem wiary Alfreda. Problem polegał jednak na tym, że Alfred był wówczas zadeklarowanym ateistą (i chyba pozostał takim do śmierci, choć nie jestem tego do końca pewien). Ojciec widział więc w przyjęciu owego chrztu czysty koniunkturalizm – coś głęboko nieprzyzwoitego.
Alfred nie zważał na przestrogi ojca i z Teitelbauma stał się Tarskim, przez chrzest przynależącym do rzymskiego Kościoła. Zdecydował się na to właśnie nazwisko, ponieważ dobrze brzmiało, a oprócz tego, w okręgu warszawskim nikt – poza jakąś umierającą staruszką – tym nazwiskiem się nie posługiwał.
Po ukończeniu studiów Alfred postanowił się usamodzielnić. Tyle tylko, że choć miał jakieś wykłady na uniwersytecie, to owych wykładów było mało, a on sam nie był jeszcze dość utytułowany, by z tego się utrzymać. Dorabiał trochę w którymś z warszawskich gimnazjów, ale i tutaj nie było kokosów. Nasz młody naukowiec zauważył przy tym, że jego nowe wcielenie niewiele mu pomaga i w ogóle tak się jakoś porobiło, że także ci młodzi naukowcy, którzy z dziada pradziada legitymowali się polskim nazwiskiem i katolicką wiarą, wcale lepiej od niego sobie nie radzą. Ostatecznie cała ta sytuacja związana z życiem na własny rachunek, zaczęła Alfreda przerastać . Ten młody człowiek, przyzwyczajony do wygodnego i zasobnego życia opłacanego do tej pory przez ojca, nie potrafił znieść biedy. W obliczu piętrzących się problemów finansowych, Tarski poczuł się więc zmuszony poprosić tatę o wsparcie.
Reakcja pana Teitelbauma była następująca: „Potrzebujesz Alfredzie pieniędzy? Zwróć się o pomoc do starego Tarskiego!”
 
Jeśli spróbujemy popatrzeć na tę anegdotę, jako na swego rodzaju metaforę tego, co dzieje się w wielu ludzkich duszach, to możemy dojść do wniosku, że ów „stary Tarski” jest symbolem pewnego marzenia (na wzór tego… no… amerykan drimu!). Jest to marzenie o nowoczesności, sile, pieniądzach, wolności, „europejskości”, „światowości” i w ogóle wielkich perspektywach, które te piękne rzeczy obiecują.
Oczywiście, w marzeniach jako takich nie ma nic złego, o ile zanadto nie odrywają nas od rzeczywistości. A tak się właśnie składa, że zwrócenie się ku „staremu Tarskiemu” (który – nie wiem czy ktoś już to zauważył – nie istnieje!), wręcz zakłada konieczność odcięcia się od rzeczywistości – a więc albo od korzeni (czyli od własnej tożsamości będącej funkcją wiary, historii i kultury), albo od realistycznego patrzenia na siebie i na świat (czyli w nadaniu statusu realności wizerunkowym i życzeniowym kreacjom), albo też od jednego i drugiego jednocześnie.
 
Przykładzik? Proszę bardzo. Niech będzie a propos oderwania się od realistycznego patrzenia na siebie i na świat:
Jakiś czas temu, media doniosły o odkryciu nowej grupy „wykluczonych”. Osobiście byłem bardzo poruszony tą informacją, ponieważ do czasu opublikowania tego newsa, nie byłem świadom ogromu nieszczęścia tych ludzi. Są to tzw. „wykluczeni finansowo”, a powodem ich „wykluczenia” jest „nie manie” konta bankowego. Godny pożałowania stan tych biedaków, jest dodatkowo pogłębiany tą zatrważającą okolicznością, że nie biorą kredytów i nie płacą kartą płatniczą. To jest coś horrendalnego, tym bardziej, że w tej jakże trudnej społecznie i ekonomicznie sytuacji jest co czwarty (CO CZWARTY!) Polak.
No i proszę powiedzieć, jak w takiej sytuacji, ów „co czwarty Polak” ma zrealizować swój amerykan drim o nowoczesności, sile, pieniądzach, wolności, „europejskości”, „światowości” i w ogóle o tym wszystkim, co te piękne rzeczy obiecują? Otóż musi pojawić się ktoś, kto „wykluczonemu co czwartemu” przekaże dobrą nowinę o możliwości zrealizowania swoich snów. Dla nikogo jak sadzę nie jest zaskoczeniem, że głosiciel owej dobrej nowiny momentalnie się pojawia i że jest nim byt znany w świecie jako: „dynamicznie rozwijający się rynek usług bankowych”. Ów byt niezwłocznie wyciąga ku „wykluczonym” pomocną dłoń, w postaci „koncepcji utworzenia taniego, czy bezpłatnego rachunku bankowego, dostępnego dla osób o niskich dochodach”. Czyż to nie jest piękne? Oczywiście, że to jest bardzo piękne, ponieważ dzięki temu prostemu posunięciu, całe obywatelskie pogłowie zostanie przez nasze jakże wspaniałomyślne banki zagospodarowane (przy okazji też skontrolowane), a „wykluczeni” – którymi ni stąd ni zowąd okazały się osoby o niskich dochodach – dzięki taniemu, czy wręcz bezpłatnemu rachunkowi bankowemu, który bardzo ułatwia zaciągnięcie kredytu, będą mogły zrealizować swoje, może nawet te najbardziej skryte marzenia.
W tym momencie musi pojawić się pytanie, co nastąpi w chwili, gdy opanowany wyżej opisanym marzeniem człowiek, metodycznie i bardzo porządnie od rzeczywistości się odetnie i zachęcony ofertą „dynamicznie rozwijającego się rynku usług bankowych”, mimo swych niskich dochodów wspomniany wyżej kredyt – jak się domyślamy stanowi on sedno całego projektu – zaciągnie? Złudzeniem jest sądzić, że nic nie nastąpi. Owa odrzucona na różnych poziomach rzeczywistość, cały czas przecież istnieje i wcześniej, czy później powie: „Sprawdzam!” A w dzisiejszych czasach jest to słowo grozę budzące…
 
Oczywiście, możemy być zaciekawieni tym, co „stary Tarski” odpowie osobie „o niskich dochodach dysponującej tanim rachunkiem bankowym”, gdy ta osoba zacznie domagać się pomocy, ponieważ nie jest w stanie kredytu spłacić. I możemy sobie porechotać z głupoty ludzi, którzy lekkomyślnie igrają z własnym i swoich bliskich losem. Tyle tylko, że najprawdopodobniej olbrzymia większość owych „wykluczonych co czwartych”, to wspominani już przeze mnie  ludzie prości, starzy, nieświadomi, a przez to bezbronni i bezradni. I jeśli w życiu tych ludzi pojawia się ktoś (np. „dynamicznie rozwijający się… etc.”), kto wykorzystując ich bezradność i bezbronność stręczy im „starego Tarskiego”, to ów ktoś jest dla mnie po prostu bandytą.
 
Owa bandyterka, polegająca na zachęcaniu ludzi, by oderwali się od rzeczywistości, jest dzisiaj głównym naszym problemem – problemem społecznym, politycznym i przede wszystkim duchowym. Niemalże codziennie mówi się nam, że bez „starego Tarskiego” nie poradzimy sobie, a jeśli sądzimy inaczej, to jesteśmy nienormalni; że jeśli chcemy być nowocześni, silni, bogaci, europejscy czy światowi, to musimy radykalnie odciąć się od nienormalnej polskości, nienormalnego katolicyzmu, nienormalnych zasad moralnych, nienormalnego szacunku do prawdy, dobra i piękna, nienormalnego zdrowego rozsądku i nienormalnego szacunku do siebie samych i tradycji z której wyrastamy – czyli odciąć się od tego wszystkiego, co stanowi nasz rzeczywisty świat, którego jesteśmy wytworem. Ciągle też nam się wmawia, że gdy staniemy się „normalni”, to rozmaici ważni ludzie nas polubią, zaakceptują, a może nawet dadzą trochę kasy.
 
Kto ową bandyterkę uprawia? Zainspirowany tekstami Toyaha, usiłowałem pokazać, że jest to dzieło rechoczących, ironicznych mędrców, opętanych, rozbójników i „aniołów”. Oni właśnie stręczą nam wszystkim „starego Tarskiego”, niszcząc przez to nasze dusze i podstawy naszej cywilizacji.
 
Dla całości obrazu warto tutaj doprecyzować, że stręczyciele są bytem dość złożonym. Toyah o tym bycie mówi często jako o „Systemie”, tzn. konglomeracie wpływowych (intelektualnie, politycznie, medialnie, biznesowo) ludzi, dalej idei, które owi ludzie uważają za ważne, oraz instytucji, które tworzą, bądź które od siebie uzależniają. I biorąc pod uwagę to, co napisałem wyżej, można odnieść wrażenie, że „stary Tarski” jest dla „Systemu” tylko wygodnym i skutecznym narzędziem, którym – dla władzy i pieniędzy – można oddziaływać na maluczkich.
Nie chcę nikogo martwić, ale obawiam się, że jest to nieco bardziej skomplikowane i przy tym straszne.
Otóż, jest dwóch „starych Tarskich”. Jeden, wyżej wspomniany, dla plebsu: cynicznie skonstruowany projekt socjo-techniczny, używany do sterowania jednostkami i masami. Drugi, dla samego „Systemu”: odwieczne w pewnych kręgach marzenie o Nowym Wspaniałym Świecie, w którym ziści się raj na ziemi. Piękne, prawdziwie humanistyczne marzenie.
 
A propos humanizmu: Jakiś czas temu, nasza część świata znalazła się w rękach rewolucjonistów, tzn. humanistów o gorących sercach i zimnych, choć nieco zmęczonych oczach (prawdę powiedziawszy już tak dokładnie nie pamiętam co w nich było gorące, a co zimne; ale że byli humanistami to fakt). I nie wchodząc zanadto w szczegóły humanistycznej aktywności rewolucjonistów trzeba stwierdzić, że owa aktywność humanistyce chluby nie przyniosła. W związku z tym myślę, że mamy dużo szczęścia i jest to naprawdę miła odmiana, ponieważ obecnie znajdujemy się w rękach marzycieli. I to jest bardzo fajowe.
Niepokoi mnie tylko ta jedna rzecz, że owi wspomniani humaniści, też kiedyś byli postrzegani jako marzyciele…
 
Co w tej sytuacji powinniśmy zrobić?
Cóż… W tej chwili choćby zagłosować na Toyaha i ludzi podobnie myślących jak on.
Czy to wystarczy? Trzeba mieć wiarę, że tak. Ale sytuacja jest naprawdę trudna. I walczyć należy wszędzie, nie tylko w Sejmie. I będzie to długa walka, i wyczerpująca, choć tak naprawdę niewiele będzie potrzeba by zwyciężyć. Jak niewiele?
 
Jakiś czas temu miałem okazję obejrzeć film „Edge of Darkness” (z tajemniczych względów prezentowany w Polsce p.t. „Furia”), z Melem Gibsonem w roli głównej. Gibson gra w tym filmie policjanta, któremu System (uzewnętrzniony w konglomeracie polityków, biznesmenów i SB-ków) brutalnie zamordował córkę. Śledztwo w sprawie tego morderstwa prowadzi porządny gliniarz, skądinąd przyjaciel Gibsona. Mel oczywiście, też – na własną rękę – usiłuje dociec prawdy.
W którymś momencie i dla Gibsona i dla jego przyjaciela – gliniarza, stało się jasne, że za całym tym złem stoi System. Systemowi zaś było bardzo nie na rękę, że tych dwóch węszy i wtyka nosy w nie swoje sprawy. Z tego też powodu System postanowił zareagować na poczynania dwóch kumpli.
Któregoś dnia – już po reakcji Systemu – przyjaciel przychodzi do domu Mela i siedząc w kuchni za stołem, powiadamia Gibsona, że go sprzedał. Sprzedał go, bo System jest potężny i nie da rady z nim wygrać. Więc sorry Winnetou, ale sam rozumiesz…
Gibson stoi przy zlewozmywaku i odwrócony tyłem do kumpla słucha go w milczeniu, a potem, uporczywie w zlewozmywak się wpatrując, mówi mniej więcej coś takiego:
„Nikt nie oczekuje od ciebie, że będziesz ideałem, ale są rzeczy, których zawalić nie można: trzeba troszczyć się o rodzinę; trzeba pracować, mówić prawdę, nie krzywdzić niewinnych i nie pomagać bandytom. Tylko tyle. Niewiele.”
 
 
 
 
 
 
 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka