Powściągliwy Dynamitard Powściągliwy Dynamitard
1541
BLOG

Pochwała lokalności, czyli czy po tej globalnej drabinie warto się jeszcze wspinać?

Powściągliwy Dynamitard Powściągliwy Dynamitard Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

W epoce prosperity (do 2019) hipsterzy inwestowali w brody i siłownie, milenialsi wydawali fortunę na podróże i przeżycia które poprawiały im nastrój w zglobablizowanym świecie, ale z takiej konsumpcji i pracy nie było przyrostu potencjału PKB (tzn. wartości dodanej dla gospodarki ani wzrostu produktywności tj. więcej fabryk, lepszych maszyn etc). 

Teraz przez lockdowny zamiast siłowni jest rower i ćwiczenie na balkonie, a ludzie konkurują ze sobą na instagramie zdjęciami wypieczonych chlebów i ziół w doniczkach. To z punktu widzenia bezsensownego zużywania zasobów jest większy postęp niż przepalanie ropy na podróże Ryanariem, ale na razie jesteśmy na etapie ograniczenia konsumpcji. 

Kiedyś to było?

Starsze pokolenie patrzy na te harce z politowaniem i wzdycha tylko, kiedyś to było lepiej. W 1963 r żyło na świecie 3.5mld ludzi, połowa tego co teraz. W Stanach 190mln (teraz 330) w Europie Zachodniej drugie tyle 190mln. Nie było internetu, dominowało radio i telewizja i owszem mieliśmy globalne gwiazdy jak The Beatles, Paula Newmana i Audrey Hepburn ale świat był mocno lokalny. Kręcili właśnie „Żandarma z Saint Tropez” gdzie słodka Francja jest przedstawiona jako de facto raj na ziemi gdzie jedynym problemem jest wycięta z żurnali młodzież opalająca się nago. Środek Trente Glorieuses prawdziwej belle epoque Zachodu.

W 1963r został też zamordowany prezydent Kennedy i w amerykańskiej nostalgii popkulturalnej to był ten moment gdy amerykański sen osiągnął swój szczyt. Inżynierowie spoglądają na 1969 i lądowanie na Księżycu oraz na 1970 gdy udało się uratować misję Apollo 13. Dziś trudno sobie to wyobrazić ale udało się nam posłać ludzi dalej niż dotarło jakiekolwiek życie ziemskie w czymś, co było niczym uszkodzona miniaturowa przyczepa campingowa i jeszcze po drodze udało się ją im tymczasowo naprawić. W tym czasie gospodarka USA produkowała 40% światowego PKB i poza przemysłem ciężkim i samochodowym w zasadzie nie była jeszcze zkorporatyzowana tak jak teraz. (Na marginesie, obecnie już prawie 50% amerykanów pracuje w korporacjach, ich struktura gospodarki jest zupełnie inna niż w Europie, a w Polsce to już w ogóle - u nas rządzi MŚP). 

To jojczenie jest urocze i szczerze mówiąc, przysłuchując się go ostatnio, dopadła mnie jakaś nostalgia. Czy kiedyś to był dobrobyt i bogactwo a teraz to upadek i gnuśność? Czuję, że globalnie żyjemy w epoce największego dobrobytu w historii Polski i pewnie ludzkości,intuicyjnie czujemy jakościową zmianę między tamtymi czasami a dzisiaj. Ale jakoś trzeba przyznać, że wskaźniki powszechnej szczęśliwości ludzi zachodu nie wychwytują. To jak Dania, gdzie najwięcej ludzi na świecie jest równocześnie szczęśliwych i bierze antydepresanty. 


Lokalność i więzi społeczne to podstawa?

Gdy w 1963 r. Ewa Demarczyk wygrała festiwal w Opolu piosenką „Czarne Anioły”, a rok później Gigliola Cinquetti wygrała Eurowizję słodką „Non Ho L'Età” w Polsce żyło 30mln ludzi, a studiowało jakieś 100 tysięcy – dziś wykształcenie wyższe ma 23% (8mln) Polaków. Migracje między miastami były utrudnione, więc na taki Kraków przypadało tych z wyższym wykształceniem kilkanaście tysięcy. Gdy się to rozbije na roczniki z uczelni, nagle wychodzi, że oni praktycznie „wszyscy się znali osobiście” i tworzyli co najmniej kojarzącą się społeczność. Z drugiej strony, świat ludzi z klasy chłoporobotnicznej w Polsce zamykał się między sąsiednimi wsiami gdzie chodziło się na potańcówki, odpusty, bitwy na sztachety z między lokalnymi plemionami a mniejsze miasteczka targowe w okolicy. Ludzie też żyli lokalnie i dobrze się znali. 

Mimo tych wielkich przełomów technologiczno-społecznych które docierały do ludzi przez mass-media żyliśmy wtedy w bardzo niewielkich społecznościach. I te grupy układały się w stromą wielopoziomową piramidę prestiżu która dawała miejsce na awans („level up” jak to mówią gracze). 

O co mi chodzi? Nie o wysokie podatki dla najbogatszych czy rozwarstwienie majątkowe (niższe wtedy niż dziś) ale o to, że we współczesnym świecie internet zlikwidował wszystkie pośrednie stopnie awansu. Zaraz się wytłumaczę.

Piłkarze grają de facto w jednej ogólnoświatowej lidze, 1-2% kopaczy zgarnia śmietankę. Atencję całej młodzieży na planecie zbiera wąskie grono gwiazd Instagrama i TikToka; udany startup z Doliny Krzemowej może w ciągu kilku lat przebić wartością PKB takiego całkiem udanego kraju jak Litwa (gdzie mieszka więcej ludzi niż w Amazonie, Microsoft, Apple, Google i Facebooku pracowników jest łącznie).

Mówiąc konkretnie: premia za zwycięstwo w każdej dziedzinie życia w pełni zglobalizowanym świecie jest nieproporcjonalnie wysoka, jak za złoty medal na olimpiadzie – nikt nie pamięta drugiego miejsca. Zwycięzca bierze wszystko. 

W takim świecie, gdzie wszystkie hierarchie zlały się w jedną, droga w górę jest bardzo trudna. Ta piramida społeczna jest właściwie bardzo dziwna. Składa się praktycznie tylko z trzech ostatnich pięter: biedota w krajach trzeciego świata; prekariat i proletariat Zachodu; klasa średnia próbująca się wielkim wysiłkiem utrzymać na powierzchni – potem długo długo nic i dopiero zwycięzcy globalnego wyścigu. 

Dla chłopaka ze wsi z Iraku awans jest prosty (pamiętajmy, nawet bojownicy ISIS oglądają mecze Bayernu Monachium i wiedzą kto to Lewandowski!) – podróż do Europy i zasilenie tamtejszej populacji pół legalnych robotników z nadzieją że jego dzieci wślizgną się do klasy średniej. Ale ktoś z klasy średniej (4 tyś zł brutto w Polsce?) nie ma już de facto dróg awansu wzwyż, może się tylko bać pauperyzacji. I tu nie chodzi o to, że klasie średniej dzieje się na Zachodzie jakaś niewypowiedziana krzywda. Po prostu nasza psychika ma swoje ograniczenia i lubimy level-upy. Tak samo jak krąg naszych znajomych z przyczyn biologiczno-neurologicznych ogranicza się do 100-130 osób.

Więc jako klasa średnia żyjemy w świecie nieustannego porównywania się z najlepszymi (Facebook powoduje depresję) bez jasnych mechanizmów wizualizacji sukcesu, bo nie jest tym bezrefleksyjna konsumpcja. Po prostu brakuje nam tej pół feudalnej drabiny po której moglibyśmy się wspinać, patrzyć na jednych z góry ale też pozytywnie zazdrościć tym nad nami, bo oni są na miejscach dla nas osiągalnych. Dziś została nam tylko podszyta lękiem pogarda dla „starych niewykształconych z małych ośrodków”. To nie jest uczucie które motywuje do konstruktywnej pracy i buduje zdrową psychikę.

Podam jeszcze jeden przykład, dla mnie dość ważny. 

W filmie dokumentalnym/reportażu z 1991 „Oto są baranki młode” o scholi dominikańskiej w Krakowie pokazane jest de facto serce polskiego renesansu muzyki liturgicznej. To może niszowa informacja, ale polscy kompozytorzy współczesnych chorałów są zapraszani przez parafie Zachodniego Wybrzeża do nagrywania płyt po angielsku. Tak że nie tylko Wiedźmin jest naszym sukcesem kulturalnym. „Kraków doliną krzemową muzyki liturgicznej”.

Otóż w tym filmie, poza siermięgą, biedą w strojach i makijażu wczesnych lat dziewięćdziesiątych widać też, że oni po prostu nie śpiewają najlepiej – a to było Triduum – najważniejsze obchody w ciągu roku. Dziś schole z mniejszych kościołów mogłyby bez problemu konkurować z tamtymi obchodami Wielkanocy w sercu polskiego katolicyzmu (Si Roma non esset Roma, nostra Cracovia esset Roma). A wiemy to bo z powodu pandemii wszystkie kościoły mają transmisje na żywo.

Ostatni bastion realności i lokalności padł. Bo parafia była jedna, nawet jeśli się uprawiało tzn churching, to można było iść na jedną, góra dwie msze niedzielne. Kazania których nie słyszeliśmy przepadały. A teraz cała ta magia lokalności i unikalności przeżycia się zatraciła. Równie dobrze moglibyśmy mieć mniej niż 27 mszy na całą Polskę – trzy rodzaje oprawy muzycznej, trzy kierunki kazań oraz trzy rodzaje mszy (łacińska, dla dzieci, dla dorosłych). Byłyby to najlepsze msze. Tak jak szkoła przez TVP może po prostu mieć najlepszych nauczycieli danych przedmiotów dla danych poziomów zainteresowania.

Feministki ręka w rękę z młodymi wyborcami Konfederacji protestują, że internet i social media tworzą nierealny obraz odpowiednio kobiecej i męskiej urody i potem realnym osobom trudno konkurować z wyphotoshopowanym wyselekcjonowanym 0.1%.

Ale przez celebrytyzację wszystkich dziedzin życia ten sam problem dotyka poważniejszych tematów niż randki. Dobra recenzja i ranking w internecie to być albo nie być dla restauracji czy punktu usługowego. Nie ma już innych lokalnych muzyków niż tacy co grają po weselach, bo wszyscy konkurują na Youtube i Spotify. W świecie gdy algorytmy potrafią dowolnie wygenerować i przeformatować zdjęcie wymieniając niebo, wygładzając zmarszczki i generując ludzkie postacie jednym kliknięciem nie ma miejsca dla fotografów pół amatorów.

Znaleźliśmy się jako społeczeństwo w miejscu, gdzie owszem spadać w dół można, ale iść w górę jest bardzo trudno bo konkuruje się z praktycznie nieskończenie większą liczbą osób niż miało to miejsce pół wieku temu. Zamiast American Dream Rockiego czeka nas wszystkich fabuła Million Dollar Baby.

 

 

 

 

 



Any writard who writes dynamitard shall find in me a never-resting fightard

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo