Dziobaty Dziobaty
234
BLOG

Dla blogera kelkeszoz – spotkać Francuza

Dziobaty Dziobaty Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 1


Zdarzyło się to dawno temu w pociągu InterCity, relacji Warszawa Centralna – Łódź Fabryczna, połączenie przez Koluszki; jakoś tak,w październiku, we wtorek rano... Do Łodzi, przez Koluszki często jeździłem w czasach dłuższych pobytów w Polsce,kiedy pracowałem przy projektach w edukacji zawodowej... Wtedy byłem Panisko, z firmowym samochodem i swobodą w dysponowaniu czasem... Często jeździłem jednak pociągiem i wtedy robiłem w Koluszkach jednodniowy postój dla zajęcia się innymi, ważnymi sprawami... 

W owych czasach istniało w Koluszkach kółko raperskie „Ciotka”, którego duszą był Józek Liwko (Liwko, Liwko, skocz po piwko), zdegenerowany artysta-wagabunda, degenerat i literat, który pisywał różnym znanym takie różne teksty... Inne wcielenie Himilsbacha, ale do towarzystwa nie został przyjęty gdyż był to straszny opój i grubianin... Spotykałem się z Józefem i jak inni stawiałem mu wódkę, bo bez wódki by nie wyżył... Miewał dobre pomysły i był niezłym jajcarzem... 

Tym razem też jechałem na spotkanie do Łodzi, bo miałem dyskutować z Dyrektorem Centrum Szkolenia Zawodowego jakiś nowy projekt unijny... 

Dzień był dość ciepły i świeciło słońce, co dodatkowo wpływało na mój dobry nastrój... Pociąg wtoczył się na dworzec punktualnie, pasażerów w wagonie nie było zbyt wielu; w przedziale byłem sam, gdyż podróżowałem pierwszą klasą...

Podczas postoju w Koluszkach, do mojego wagonu zbliżył się niemłody już konduktor, wlokąc po peronie pękatą walizę za którą podążał pewien zadyszany jegomość... Konduktor otworzył drzwi wagonu, z trudem wciągnął walizę po schodkach, a potem zaczął ja popychać nogą wzdłuż korytarza...  

Podczas dotychczasowej podróży nudziłem się serdecznie, ale to miało się wkrótce zmienić, bo konduktor otworzył mój przedział, wepchnął do niego bagaż i jego właściciela, spojrzał na mnie surowo a potem rzucił - „panie, to Francuz, zaopiekuj sie pan nim”, i zaraz potem zniknął...  

Z zainteresowaniem zacząłem przyglądać się przybyszowi - mocno rozgrzany, długa twarz z końskimi zębami, wysoki, prawie łysy. Przesunął walizę pod okno przedziału, wyciągnął z kieszeni eleganckiego, tweedowego płaszcza ogromną, jedwabna chustę i zaczął wycierać łysinę. Prawie tak samo ogromny tabaczkowy fular miał owinięty wokół szyi. Usiadł na siedzeniu tyłem do kierunku podróży i przez jakiś czas sapał i wzdychał; jakby to wtargnięcie do przedziału nie tylko go zmęczyło, ale było również zakończeniem jakichś niezbyt miłych przeżyć... 

Patrzyłem na niego z dużym zainteresowaniem i sympatią bo wyglądał na Anglika, ale był łudząco podobny do jednego francuskiego aktora, który nazywał się Fernandel... Dawno temu, na ekranach kin w Polsce można było oglądać wiele filmów z Fernandelem. Szczególnie utkwiła mi w pamięci „Czerwona oberża”, historia z poczciwym zakonnikiem, który próbował zapobiec serii zabójstw gości, których pozbawiał życia krwiożerczy oberżysta... Świadomość, że to nie Anglik, że Francuzów nazywa się żabojadami i że w 40 roku poddali się Niemcom prawie bez walki, przestała mieć dla mnie większe znaczenie... Francuza polubiłem... 

Po dłuższej chwili, Francuz przestał sapać i zwrócił się do mnie łamaną polszczyzną „polski, polski, ne rhozume” i coś tam jeszcze. Zaczął gadać, na pewno myślał, że po polsku...Natychmiast zorientowałem się, że czeka mnie niezłe wyzwanie, bo jego polszczyzna wydała mi się znacznie gorsza niż mój francuski... Postanowiłem więc szybko złapać byka za rogi. 

Francuskiego raczej nie znam, ale w Paryżu bywałem, na placu Pigalle też; poza tym, znane jest mi dziedzictwo Wielkiej Francuskiej Rewolucji Październikowej; dodatkowo, na na progu młodości, ważna dla mnie była wiedza na temat francuskiej choroby i francuskiej miłości. 

Dodatkowo, razem z kilkoma szkolnymi kolegami, byliśmy w 1956 roku na międzynarodowych, sześciotygodniowych koloniach letnich w Karpaczu, a część kolonistów była z Francji. W okamgnieniu przyswoiliśmy sobie sporo użytecznych zwrotów i nieprzyzwoitych słów, ale najładniejsze było kelkeszoz...  

Muszę nadmienić że w ciągu wielu dekad, przez głowę przeleciało mi sporo francuskich słów i zwrotów; przeważnie z książek, muzyki skoczno-rozrywkowej i z filmów, ale nigdy usilnie nie starałem się ich zapamiętać. Pomimo tego, wiele z nich, tak-jakoś, w głowie mi pozostało... 

Pomimo nie ugruntowanej znajomości francuskiego, mam jednak podobno świetny francuski, wręcz paryski akcent, co stwierdził kiedyś zazdrośnie mój dobry kolega-obieżyświat, który mieszkał we Francji; potwierdzili to również nieliczni Francuzi i Francuzki mojego życia, którzy bez skutku próbowali się ze mną zaprzyjaźnić... Owego kolegę cenię bardzo, gdyż uświadomił mi kiedyś różnicę pomiędzy koniakiem i armaniakiem... Kolega testował mój francuski akcent każąc powtarzać wieloktotnie „pahrle fhranse, komahr muchę ukąse”, oraz „thrę dupą o thretuahr”, co podobno wypadło znakomicie...  

Podczas swojej pierwszej pracy po studiach w fabryce na Grochowie, poznałem takiego jednego Francuza który przyjechał do Polski na jakiś staż, jaki polskie i francuskie związki zawodowe ufundowały w ramach wymiany młodych inżynierów... Ten Francuz w pracy bywał rzadko i nie miał czasu, bo przeważnie uganiał się za dziewczynami. Cierpiał jednak na niedomiar gotówki, co wydawało mi się trochę dziwne, bo był z Zachodu; ustaliliśmy, że ja mu pożyczę złotówki równe mojej pensji, a kiedy przyjadę do Paryża, on mi odda we frankach równoważność swojej pensji. Wydało mi się to bajecznym interesem... Rzeczywiście, byłem w Paryżu kilka lat później, ale pod wskazanym adresem stał jakiś duży hotel... Francuz raczej mnie nabrał, co nie poprawiło mojej o nich opinii. 

Jako człowiek ludziom życzliwy i ciekawy życia, rozpocząłem moja znajomość z Francuzem prostym, a zrozumiałym pytaniem, podpartym oczywiście silnym paryskim akcentem: „Parhle wu fhranse?”; bo niby co mogłem go zapytać?! 

No, i zaczęło się!... Fernandel ucieszył się niezmiernie i zasypał mnie potokiem słów... Dopiero później przypomniałem sobie, że często powtarzał: „Mą die, mą die!”, co okazało się mieć doniosłe znaczenie przy podsumowaniu mających nastąpić wydarzeń....Od czasu, do czasu przerywał swój monolog, jakby czekając na moją reakcję.  

Żeby mu zrobić przyjemność i rozwijać konwersację, bo „Polak to prawie Francuz”, reagowałem szybko i przytomnie - „uii, uii” albo „bię siurhh, bię siurhh”, na przemian z „se manifik’, se manifik’ ” i oczywiście "kelkeszoz", a nawet powiedziałem raz "kelkeszoz de bizahr" , za każdym razem starając się uzupełnić słowa kończące się na „k”, jakby klaśnięciem języka. Wydawało mi się to szczytem gracji! 

Po jakimś czasie zauważyłem jednak, że Francuz zaczyna mi się podejrzliwie przyglądać. Zrozumiałem, że coś jest nie tak, i że chyba powinienem konwersację przenieść na wyższy poziom. 

W pewnym momencie zwrócił się do mnie z jakimś długim pytaniem; oczywiście nie zrozumiałem ani słowa ale żeby rozładować sytuację i nie pozostać mu dłużnym, sprężyłem się w sobie i zadałem serię podchwytliwych pytań - „kel ke szoz Puszkine? kel ke szoz Lenine?", a po tym „kel ke szoz la Plas de Rhruż? i „kel ke szoz Rhrewolusion d’Oktobrhe”?...  

Nawiązywałem, rzecz jasna, do piosenki Gilberta Becaud “Natalie”, popularnej w Polsce kiedyś dawno temu, jeszcze w ubiegłym stuleciu... 

Ponieważ Francuz na chwilę oniemiał i ewidentnie nie wiedział co powiedzieć, mrugnąłem do niego znacząco i powiedziałem przyjaźnie: „tużuhr, tużuhr, lhamur...”, bo akurat to mi zaświtało w mroku niepamięci... Potem, na nieszczęście, przypomniały mi się słowa pewnej, frywolnej piosenki: „wule-wu kusze, awek’ mua, sesua?”; bo moja francuzczyzna zaczęła się gwałtownie kurczyć i już nic nie przychodziło mi do głowy, a ten ostatni wygibas spłynął na mnie zupełnie nagle.. . Kiedyś słyszałem to na jakiejś dyskotece z „go-go” girls...

Facet zaczął dziwnie podrygiwać i jąkać się, ale potem wykrzyczał: „Me..me...me..mesje; ę skandal, wu ete pe...pe...pe... pedehrast’!” ... Ja na to, ma się rozumieć, odpowiedziałem z godnością: „żame, żame; no pedehrast, no pedehrast, rhię!”... Ale ponieważ zaczęło mi być wszystko jedno i nie chciałem żeby Francuz pomyślał, że Polak stracił język w gębie, brnąłem dalej: „że tem’, że wule-wu”, ale potem wszystko pokręciło mi się w głowie i wrzasnąłem, zupełnie bez sensu „a la Bastilie”. 

Facet się zerwał, pokrzykując coś, co brzmiało jak „il tehrible, il skandale...”, z wieloma dodatkami i słowami „merde” w środku, po czym zaczął wywlekać z przedziału walizę; ale ponieważ ręce mu się trzęsły, jakąś chwilę to trwało... Jak już był na korytarzu opamiętałem się znowu i rzuciłem za nim zwycięsko, dzięki Edith Piaff, „że ne hreghrete rhien...”, aż się o tą swoją walizę przewrócił. W końcu zaczął ja wciągać przejściem do sąsiedniego wagonu... 

Czułem że, jak pod Marengo, tę bitwę na pewno wygrałem; więc jak już prawie znikał, wykrzyknąłem na pożegnanie „Wif la Frhanse; orhewuarh!...”, co mi przyszło bez trudu i na poczekaniu... Zadowolony z siebie usiadłem na ławce przedziału i beztrosko spoglądałem na przesuwający się krajobraz...

Po jakimś czasie w tle korytarza pojawił się konduktor, a jak się do mnie zbliżył, powiedział z wyrzutem: „Panie,... jak mu nie wstyd; co panu zawinił ten biedny ksiądz?... W dodatku Francuz... Dlaczego pan go sponiewierał?”.   

Zrobiło mi się nieswojo: Sponiewierał? Ja?... Jakiego znowu księdza; nic nie wiem o żadnym księdzu!... Jaki by to nie był ksiądz, na pewno bym go nie sponiewierał; może księdza Sowę bym pogonił!.. Ale też na pewno nie sponiewierał! 

A konduktor na to: „Ale ten facet, którego przyprowadziłem do przedziału miał koloratkę; powinieneś pan to zauważyć jakbyś pan założył okulary! Masz pan grzech!” 

Ooo, z grzechem nie przelewki; sprawa zrobiła się par excellence poważna... Każdy jakieś grzeszki posiada, ja też; ale zacząłem mieć wrażenie jakby ten ostatni był przez duże „G”...Więc najpierw zacząłem się martwić, potem rozmyślać, i wreszcie sprawę przeglądać od strony podszewki...  

Po pierwsze, jak mogłem włożyć okulary, kiedy ich organicznie nigdy nie posiadałem!?... Zawsze miałem dobry wzrok, a ostatnio jakby mi się jeszcze poprawił!... Po drugie, koloratki Francuza nie widziałem, bo zasłaniał ja fular, który facet obficie powiesił sobie na szyi... Fular zasłaniał szyję i całą górną część tweedowej marynarki, chociaż wygniecione spodnie było widać. 

Po trzecie, jestem dość pobożny i trudno mi uwierzyć, że jakiś ksiądz powiedziałby „merde”, niezależnie jak bardzo był zdenerwowany!... Księża takich rzeczy nie mówią... Powoli, powoli, ogarniające mnie spore wyrzutki sumienia zaczęły przygasać. To na pewno nie był ksiądz, żame! 

Potem przypomniał mi się kolega Jurek, który namawiał mnie abym się uczył francuskiego, bo to najpiękniejszy język na świecie!...  

Ale Jurek się mylił, bo obcych języków wcale uczyć się nie trzeba.  

A jak trzeba, to taki język obcy przychodzi do głowy, sam z siebie! 

(Warszawa 2012) 


Dziobaty
O mnie Dziobaty

Żwawy w średnim wieku, sędziwy też. Katolicki ateista, Cutting-edge manipulator należyty. Przyjmuję w środy i czwartki, bez kolejki.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura