Parytet to równe prawa. W słowniku wyrazów obcych Michała Arcta z 1936 r. objaśnienie jest poparte przykładem: zrównanie z prawami religii panującej wszystkich albo niektórych wyznań w kraju. To mocno anachroniczny przykład, bowiem dziś, poza parytetem kursów walutowych, pojęcie to kojarzy się z równością kobiet i mężczyzn. Sprowadzając parytet do czasu kampanii wyborczej, mamy już definicję zawężającą: "parytet, to równość kobiet i mężczyzn w dostępie do ciał przedstawicielskich". Dziś mamy oczywiście na uwadze sejm i senat.
Rozłóżmy rzecz na czynniki pierwsze. W każdej pierwszej piątce na listach kandydatów (i kandydatek!) do Sejmu RP mają być dwie kobiety. Miejscami poza pierwszą piątką nie będę się rozpraszać, bo są na ogół "nie biorące". W ten sposób ustawodawca zdecydował o wprowadzeniu kwot do procesu układania list. Czy to się przełoży na wyniki wyborów? Oznaczałoby to, że w przyszłym sejmie zasiądzie 276 posłów i 184 posłanki. Ale heca! Spoko, panowie, na pewno do takiego dramatu nie dojdzie.
Pewien znany polityk, z partii słynącej z tolerowania kobiet tylko w kołach gospodyń wiejskich, tak się tej wizji "zababienia" parlamentu przestraszył, że zastrzegł w ustawie kwoty także dla mężczyzn. To na wypadek, gdyby zmowa koleżanek chciała wyeliminować z gry politycznej - grupę kolesiów.
Pewien mój znajomy i znany politolog, który nie upoważnił mnie do ujawniania nazwiska, stwierdził, że nie ma nic przeciwko 100% reprezentacji kobiet w parlamencie, wszak pod warunkiem, że kandydatki byłyby do tej roli dobrze przygotowane.
Gdyby kandydaci do parlamentu byli dobrze przygotowani do roli posłów i senatorów, to parytet i kwoty mogły by się kojarzyć wyłącznie z polityką monetarną.