elendil1990 elendil1990
564
BLOG

Wybory, wybory i po wyborach

elendil1990 elendil1990 Wybory Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

„Uff, wreszcie koniec” – to moja pierwsza plebejska refleksja po zakończeniu drugiej tury i ogłoszeniu cząstkowych wyników wyborów prezydenckich, które de facto przypieczętowały reelekcję Andrzeja Dudy na fotel głowy państwa. Uff – bo czuję ulgę z powodu zamknięcia czy raczej zawieszenia brudnej kampanii (chociaż tak naprawdę ta kampania trwa od co najmniej 15 lat i jej końca nie widać), prowadzonej z rozmysłem przez obie strony polskiego duopolu politycznego. Wreszcie – bo z polityką jest jak z sernikiem świątecznym: niektórzy amatorzy słodkości mogliby jeść go całymi dniami, prędzej czy później jednak każdego zemdli i przyprawi o ból brzucha. Koniec – ale tylko pozorny, bo jak już zauważyłem, zwycięstwo Andrzeja Dudy to tylko kolejna wygrana batalia na froncie długotrwałych zmagań Platformy (Koalicji) Obywatelskiej z PiS-em.

 Dziś, 13 lipca 2020 roku Państwowa Komisja Wyborcza (PKW) opublikowała na swojej stronie dane z 99,99% protokołów z przeprowadzonych wyborów – według oficjalnego komunikatu, aktualnie urzędujący prezydent, wspierany przez Prawo i Sprawiedliwość, zgromadził 51,08% głosów (co odpowiada 10 433 576 suwerennym decyzjom obywateli), jego kontrkandydat, startujący z ramienia Koalicji Obywatelskiej, Rafał Trzaskowski uzyskał 48,92% poparcia (zagłosowało na niego 9 993 712 Polaków). Mimo zagrożenia epidemiologicznego związanego z koronawirusem, odnotowano wyjątkowo wysoką frekwencję – w drugiej turze wyborów prezydenckich wzięło udział aż 68,16% uprawnionych, czyli ponad 2/3 Polaków posiadających czynne prawo wyborcze. Pokonany w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego gospodarz Warszawy może czuć podwójny niedosyt – po pierwsze, przegrał nieznacznie (o nieco ponad 2 punkty procentowe); po drugie, jego bezwzględny wynik (czyli liczba uzyskanych ważnych głosów w drugiej turze) był z perspektywy historycznej trzecim najlepszym, licząc od transformacji ustrojowej 1989. Oprócz Dudy, w ostatnim trzydziestoleciu tylko Lech Wałęsa zdobył w wyborach prezydenckich więcej głosów od Trzaskowskiego, gdy w 1990 roku pokonywał Stanisława Tymińskiego.

 Gdy pokazałem dziś znajomej mapę z podziałem województw według oddanych głosów, skwitowała ją uśmiechem. Zobaczyła Polskę podzieloną (żelazną kurtyną?) na dwie strefy. Zachodnią – popierającą Trzaskowskiego, oraz wschodnią, stojącą murem za Dudą. Od tego momentu zaszła niewielka zmiana. Według wstępnych sondaży Duda wygrał w 7 województwach, w tym na Mazowszu. Najnowsze wyniki wskazują jednak, że w mazowieckim triumfował Trzaskowski. Czytając komentarze internautów zauważyłem pytania o to, jak to się stało, że mimo zwycięstwa Trzaskowskiego w dziesięciu regionach, globalnym zwycięzcą okazał się Duda. Oczywiście odpowiedź na to pytanie jest prosta – wystarczy przeanalizować strukturę głosów w poszczególnych województwach, żeby zrozumieć, że w kilku regionach przewaga Dudy była znaczna (np. w podkarpackim zgromadził on 70,92% głosów), natomiast Trzaskowski w żadnym regionie nie przekroczył 60% (najbliżej tego był w pomorskim), zaś w kilku miejscach jego wynik oscylował wokół remisu (w śląskim i mazowieckim zagłosowało na niego około 51% wyborców). Tak czy inaczej, po raz kolejny uwypuklił się podział Rzeczypospolitej na dwa obozy. Pozornie ten podział wydaje się dość oczywisty. Stereotypowo (nie mam absolutnie zamiaru nikogo w tym momencie obrażać, posługuję się jedynie mainstreamową nomenklaturą) można powiedzieć, że zwolennicy Trzaskowskiego widzą zachód Polski jako twierdzę nowoczesności, europejskości i tolerancji. Strefę wolną od ksenofobii i ignorowania interesów mniejszości. Wschód naszej ojczyzny jawi się takim wyborcom jako zagłębie obskurantyzmu, uprzedzeń, nienawiści, bezrobocia – słowem, ciemnogród. Z drugiej strony, triumfujący elektorat Dudy uważa się za bastion tradycyjnych wartości i ostoję dla klasycznego modelu rodziny. Ci wyborcy postrzegają siebie jako prawdziwych patriotów, którzy walczą, z ich zdaniem szkodliwymi ideologiami, opierają się wpływom zachodu, pragnąc Polski silnej, suwerennej i opartej na wierze katolickiej oraz tradycyjnej rodzinie. Dla tej grupy ludzi wyborcy Trzaskowskiego jawią się jako jednostki antypolskie, zdeprawowane, którym nie zależy na dobru narodu, a jedynie na wdrażaniu libertyńsko-kosmopolitycznej ideologii.

 Oczywiście prawda jest o wiele bardziej złożona i skomplikowana niż serwują nam to media. W mojej ocenie nie ma obiektywnego podziału na dwie, ani trzy ojczyzny. Przeczytałem dziś wypowiedź Szymona Hołowni, sugerującą, że Polska to w istocie teatr trzech zbiorowych autorów (myślę, że warto w tym miejscu przytoczyć jego słowa): "ekscytujemy się, że jest 10 mln ludzi, którzy zagłosowali na Dudę i 10 mln ludzi, którzy zagłosowali na Trzaskowskiego, zapominając o tym, że jest 10 mln ludzi, którzy nie zagłosowali (…) i stoją obok Dudy i Trzaskowskiego jako trzeci wielki, milczący uczestnik tej II tury wyborów". To oczywiście cenne spostrzeżenie, zwłaszcza że przypadkiem sam zaliczam się do „wielkiego, milczącego uczestnika II tury wyborów”. Określenie to o tyle łechce ego, że podkreśla szacunek do tych, którzy skorzystali z prawa do braku wyboru. Byłoby gargantuiczną arogancją i pychą z mojej strony przerywać milczenie i wypowiadać się w imieniu całej zbiorowości, dlatego przedstawię jedynie własne, czysto subiektywne refleksje, jakie przyszły mi do głowy w trakcie kampanii i tuż po ogłoszeniu wyników wyborów.

 Jak już zauważyłem, podział Polski na dwa zwalczające się obozy (Pis – PO) lub trzech zbiorowych aktorów (PiS – PO – wielki, milczący uczestnik) jest zbyt dużym uproszczeniem aktualnej sytuacji politycznej. Wystarczy spojrzeć na wyniki pierwszej tury, aby to zrozumieć. Poza Andrzejem Dudą i Rafałem Trzaskowskim, istotny wynik odnotowali Szymon Hołownia oraz Krzysztof Bosak. Nie można również zapominać o elektoracie Roberta Biedronia i Władysława Kosiniaka-Kamysza. W sytuacji gdy druga tura stała się faktem, elektorat wspomnianych kandydatów musiał rzecz jasna ulec polaryzacji. I znów, myśląc stereotypowo, można było się spodziewać, że wyborcy Biedronia, Hołowni i Kosiniaka-Kamysza przyciągnie biegun Trzaskowskiego, natomiast elektorat Bosaka skusi, bądź co bądź zbliżony w warstwie ideologicznej program PiS-u. W praktyce jednak wiele osób, które w pierwszej turze zagłosowały na innych kandydatów niż Duda i Trzaskowski, albo było niezdecydowanych, albo postanowili nie wziąć udziału w drugiej turze ponieważ jest im dobrze na równiku i nie w głowie im wyprawa w strefy polarne. Dlatego też nie sposób jednoznacznie orzec, że to wyborcy Bosaka przesądzili o triumfie Dudy, chociaż można zaryzykować hipotezę, że na pewno nie ułatwili zadania Trzaskowskiemu. Tak czy owak, w Polsce istnieje wiele mniejszych i większych obozów, walczących o różnorodne cele i interesy, które niekoniecznie odpowiadają wizji głównych frakcji politycznych. W takiej sytuacji jestem przekonany, że wiele osób wybierało prezydenta kierując się zasadą „mniejszego zła” (jeden z moich znajomych właśnie w ten sposób zareagował, gdy napisałem do niego, że nie byłem głosować – odpowiedział, że należało wybrać mniejsze zło, a dzięki wysokiej frekwencji wioska otrzyma wsparcie dla ochotniczej straży pożarnej). Z mojej perspektywy zło to zło – tak jak prawda to prawda. Jeśli nie mówimy o mniejszej czy większej prawdzie, jest logiczne, że nie można mówić o wyborze mniejszego lub większego zła. Argument, że warto głosować, gdyż lokalna społeczność będzie mieć jakieś profity w związku z wysoką frekwencją również mnie nie przekonuje. Tak, jak obrzydliwe jest kupczenie wiarą czy miłością, tak niemoralne jest głosowanie wbrew własnym przekonaniom, tylko po to żeby uzyskać w zamian jakieś korzyści.

 Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem kampanii drobiazgowo. Niemniej jednak, z czystej ludzkiej ciekawości obejrzałem debatę telewizyjną przed pierwszą turą (kolejne „debaty” przed turą drugą to była już czysta groteska). To, co deklarowali niektórzy kandydaci wzbudzało we mnie ambiwalentne uczucia – z jednej strony uśmiech na twarzy, z drugiej niesmak wynikający z faktu, że niektórzy kandydaci zdawali się nie znać zasad ustrojowych, jakie określa Konstytucja (tzn. nie wiedzieli, jakie faktycznie uprawnienia posiada głowa państwa). Prerogatywy Prezydenta RP jasno określa art. 144 ustawy zasadniczej. Na próżno szukać wśród nich np. możliwości obniżenia podatków. Głowa państwa posiada co prawda inicjatywę ustawodawczą, ale w Polsce prawo stanowi Parlament, prezydent jest natomiast organem władzy wykonawczej (czyli, w praktyce, czy się to komuś podoba czy nie – długopisem). Kolejną kwestią, na którą wiele osób zwracało uwagę w trakcie kampanii, jest możliwość zawetowania ustawy przez prezydenta. Oczywiście, zgodnie z art. 122 Konstytucji warunkiem wejścia w życie każdej ustawy jest podpisanie jej przez głowę  państwa. Jeżeli prezydent ma wątpliwości co do słuszności (celowości) przyjętych w ustawie rozwiązań lub jej zgodności z Konstytucją, przysługuje mu prawo konstruktywnego weta. Sejm może jednak odrzucić weto prezydenckie większością kwalifikowaną 3/5 głosów w obecności połowy ustawowej liczby posłów. Głowie państwa przysługuje tzw. „wniosek prewencyjny”. Jeśli prezydent ma wątpliwości co do zgodności danego aktu normatywnego z ustawą zasadniczą, ma prawo – przed jego podpisaniem - zwrócić się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie zgodności ustawy z Konstytucją. Jest to wiedza powszechnie dostępna, znana nie tylko studentom prawa, ale i licealistom zdającym maturę z WOS-u, tym bardziej dziwi mnie, że niektórzy kandydaci zachowywali się tak, jakby w Polsce obowiązywał system prezydencki, a nie parlamentarny (w tym pierwszym prezydent jest zarazem szefem rządu). W praktyce więc wybór Rafała Trzaskowskiego, czy jakiegokolwiek innego kandydata poza Dudą, mógłby skutkować szeregiem wzajemnych animozji, uszczypliwości i kopania się po kostkach. Koronnym argumentem za wyborem Trzaskowskiego było dla wielu osób przełamanie politycznego monopolu PiS-u. Prezydent z konkurencyjnego ugrupowania mógłby stać się przeciwwagą dla obozu rządzącego. Wówczas, przy konsolidacji opozycji, weto prezydenckie mogłoby być uwzględniane (PiS posiada 235 mandatów, czyli 51% składu Sejmu). Należy jednak pamiętać, że weto powinno być „konstruktywne”, czyli wynikać z troski o interes ojczyzny, a nie z chęci dokopania politycznym przeciwnikom i okazania swojej władzy.

 Po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów (exit poll), Andrzej Duda, przekonany o triumfie, pogratulował wyniku Rafałowi Trzaskowskiemu, wyciągnął do niego rękę i zaprosił na spotkanie do Pałacu Prezydenckiego. Równocześnie we wzniosłych słowach mówił o zjednoczeniu i zawieszeniu broni na politycznym froncie. Jeśli te słowa były szczere, można byłoby mówić o światełku w tunelu i trochę spokojniejszych czasach. Być może na chwilę skończyłyby się wojenki podjazdowe i kąpiele w szambie. Być może politycy bardziej koncentrowaliby się na tym co istotne (gospodarka, sprawy wewnętrzne, polityka zagraniczna, niwelowanie dysproporcji społecznych), a mniej na emocjach i ideologii. Nieco jednak zmartwił mnie fakt, że Duda nie omieszkał publicznie podziękować Jarosławowi Kaczyńskiemu. Z mojej perspektywy było to nic innego, jak kolejne usankcjonowanie lidera PiS-u w roli najwyższego kuglarza, pociągającego za sznurki w politycznym teatrze lalek.

 Jaki zatem prezydent marzy się „wielkiemu, milczącemu uczestnikowi drugiej tury”? Na pewno człowiek, który wzbudza szacunek i autorytet. Ojciec narodu. Ktoś, kto pociągnie za sobą tłumy, ale nie na wojnę z innymi, lecz na budowę. Ktoś, kto będzie wielkim budowniczym pojednania, Polski silnej, skonsolidowanej, zapominającej o dawnych waśniach. Czy ktoś taki w ogóle jest w naszym wspaniale narodzie?

 Jeszcze jedna mała dygresja na koniec. Gdyby nie covid, prawdopodobnie nie miałbym okazji do napisania tego tekstu. Wybory wygrałby 10 maja w pierwszej turze Duda, a nas, zwykłych zjadaczy chleba, ominęłoby wiele atrakcji związanych z kampanią wyborczą, które z czasem przestały już bawić, stając się uciążliwymi. Dzięki zagrożeniu (realnemu czy nie, to już teraz nieważne) koronawirusem Koalicja Obywatelska mogła wymienić swojego kandydata i summa summarum, uważam, że dobrze się stało. Tegoroczna kampania prezydencka stała się bowiem papierkiem lakmusowym, który częściowo wskazał nam, jaka jest dziś Polska. A jak wiadomo, bez prawidłowej diagnozy nie sposób wdrożyć skutecznego leczenia.


elendil1990
O mnie elendil1990

Chwilowo się nudzę, więc postanowiłem do was zajrzeć. Zdrówka wszystkim.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka