FranioMinor FranioMinor
361
BLOG

O przyczynach wzrostu cen dla opornych i niektórych salonowych blogerów.

FranioMinor FranioMinor Gospodarka Obserwuj notkę 23

Adamowi Smithowi przypisuje się pierwszą naukową definicję ceny, zgodnie z którą za dany towar tyle kosztuje, ile potencjalny nabywca jest skłonny za niego zapłacić. Ta definicja odnosi się oczywiście do idealnie wolnego rynku, gdzie każdy podmiot ma pełną swobodę działania. Oczywiście między teorią, a praktyką ekonomii jest taka sama różnica, jak między matematyką i jej światem idealnych liczb, a światem fizycznych przedmiotów. W matematyce 1000 x 1 zawsze daje 1000. W realnym świecie tysiąc cegieł prawie nigdy nie waży tyle, co waga jednej z tych cegieł pomnożona przez tysiąc. Ta uwaga jest konieczna dla tzw. kumatych oraz osób zaangażowanych, które zamiast argumentacji ad meritum preferują argumentację ad personam i doszukują się przypadków jednostkowych na poparcie swego stanowiska. Jeszcze raz więc powtórzmy: w matematyce 1000 liczb 1 nie różni się od siebie w żadnym miejscu po przecinku. W świecie realnym pojedyncze przypadki mogą odbiegać od reguły i nie można kwestionować reguł przykładami bez uzasadnienia teoretycznego.

Ale wracając do definicji ceny: z samej definicji wynikają wręcz potencjalne przyczyny jej wzrostu (inflacji). Mogą one leżeć po stronie nabywcy - inflacja popytowa, albo po stronie sprzedawcy - inflacja podażowa.

W pierwszym przypadku nabywca jest skłonny w kolejnej transakcji zapłacić wyższą cenę, niż poprzednio. W drugim przypadku sprzedawca żąda wyższej ceny i nabywca ją akceptuje.

Podręcznikowy opis tego rodzaju sytuacji omówiłem jakiś czas temu w swojej notce: https://www.salon24.pl/u/franiominor/976569,ekonomisci-falszywie-o-wzroscie-cen-w-polsce

Nie widzę więc potrzeby, aby się powtarzać, ale ostatnio temat powraca, więc spróbuję jeszcze raz, bez wykresów, tylko słownie, aby nawet "kumaci" blogerzy mogli coś zrozumieć. Chociaż wątpię, aby się do tego zechcieli przyznać (zakładając, że im się uda!).

Mechanizm inflacji popytowej.

Jako przykład podam znaną mi od ponad 20 lat niedużą prywatną piekarnię. Jej właściciel przez szereg lat wypiekał zwykłe bułki po 40 groszy sztuka i chleb baltonowski po zł 1,49 sztuka, sprzedając nawet część swej produkcji "na zeszyt", czyli na kredyt do spłaty (to było za rządów Lewicy). Używał przy tym najtańszej mąki na rynku i działał praktycznie sam z rodzina. Aż nadszedł rok 2015 i kolejne. Nagle sprzedaż bułeczek wzrosła, wszyscy płacą od ręki, zeszyt nie był już potrzebny. I nasz piekarz nocami (przy pracy) rozmyślał i rozmyślał, aż wpadł na pomysł i wprowadził bułeczki orkiszowe po 80 groszy sztuka. Bułeczki się przyjęły, w międzyczasie przyjęto też program 500plus, więc piekarz wprowadził bułeczki razowe po 99 groszy, bułeczki włoskie po zł 1,20. I chleb na zakwasie po zł 4,90, na maślance po 2,60, wiejski po 3,20, chleb Słoneczko z ziarnami słonecznika po 4,50, chleb kukurydziany po 5,60 itd. itp. Wszystko się sprzedawało, więc pojawiły się bagietki, najpierw zwykłe po 1,90, potem włoskie po 2,90, bułeczki maślane na początku po 1,80, rogaliki takie i siaki. Nic dziwnego, że pewni kabareciarze, którzy ostatnio byli na zakupach 10 lat temu, mieli kłopot z ustaleniem ile dzisiaj kosztuje chleb..

W międzyczasie pan Piekarz zatrudnił na pełny etat jednego, dwóch pracowników. A że Rząd wymusił na nim płacenie im coraz wyższych pensji oraz składek na ZUS, więc podniósł cenę bułeczek do 99 groszy, a chleb baltonowski kosztuje dzisiaj już 2,50 zł. Ale nadal się sprzedaje, nawet coraz lepiej się sprzedaje. Trafiła się chętna Ukrainka, więc postawił ją przy ladzie i zaoferował jej na początek 4 tys. zł brutto na umowę o pracę, tak aby dostała prawo pobytu i nie odeszła po 3 miesiącach. Ukrainka napędziła nowych klientów, też z Ukrainy, więc obroty jeszcze bardziej wzrosły. Każda nowinka była gorąco witana przez klientów, którzy zaczęli bez biadolenia płacić rachunki i po 30 złotych, byle tylko pieczywo było świeże, ładnie pachniało, słowem było apetyczne.

Naraz obok otworzył się sklep cukierniczo - piekarniczy konkurencji. Nasz Piekarz najpierw się zmartwił, ale poszedł popatrzeć i ze zdziwieniem stwierdził, iż ceny w tym nowym lokalu są ... ponad dwa razy wyższe, niż u niego! Po prostu snobizm w czystej postaci, bo ta nowa piekarnia ma swoje konta na wszystkich portalach społecznościowych, chwali się zdjęciami worków z mąką z całej Europy, tradycyjnymi recepturami itp. itd. Więc spokojny wrócił do siebie i zabrał się za przegląd swoich cen. Baltonowski podrożał do 2,90, na maślance do 3,90, wiejski kosztuje zł 3,80 itd. I wszystko nadal się sprzedaje, bo w międzyczasie w okolicy pojawili się Polacy powracający z emigracji, z krajów Zachodniej Europy, gdzie zwykłej bagietki nie uświadczysz poniżej 5 zł. I niejako z konieczności pan Piekarz odnowił salę sprzedażną, postawił tam stoliki, ekspres do kawy i herbaty, lodówkę z napojami, lodami, kupił nowe mieszadła do ciasta, nowy, bardziej wydajny piec, silosy na mąkę (mąka luzem jest tańsza) itd. itp.

I tak to właśnie rozwija się inflacja spowodowana zwiększoną siłą nabywczą ludności czyli wzrostem popytu. Każdy rasowy przedsiębiorca nigdy bowiem nie zmarnuje okazji do większego zarobku, jeśli jego klienci się na to zgadzają, oczekując w zamian dobrego towaru, którego nabycie daje im uczucie zadowolenia. Zwłaszcza w kraju o gospodarce rynkowej, bez przepisów regulujących ceny detaliczne i specjalnych komisji cenowych. Zresztą w promieniu 100 metrów od tej piekarni znajdują się aż 3 sklepiki pewnej sieci, a 200 metrów dalej jest duży market samoobsługowy z dużo tańszym pieczywem. Kto chce płacić mniej, idzie tam.

Paradoksalnie bowiem regulacja cen w gospodarce socjalistycznej zamiast gwarantować bezpieczeństwo konsumentów w krótkim czasie prowadzi do napięć na rynku i przekształca się w tzw. gospodarkę niedoboru. Nie jest bowiem możliwe zachęcanie ludzi do pracy bez motywacji wyższych zarobków. Dekada Gierka to były ciągłe obietnice wyższych zarobków skłaniające młodych ludzi ze wsi do przenoszenia się do miast, do pracy w przemyśle ciężkim, którego rozwój był wymuszany polityką Związku Radzieckiego zbrojącego się na III wojnę światową. Na nasze szczęście wcześniej sam upadł.

Młodszym czytelnikom należy się trochę historii: ustrój gospodarczy zwany realnym socjalizmem był taką hybrydą leninowskiego modelu gospodarki z próbami budowy nowoczesnego przemysłu, mogącego sprostać wyzwaniom rewolucji naukowo-technicznej, która po okresie powojennej odbudowy dynamicznie przekształcała gospodarki krajów tzw. Zachodu. Model marksistowsko - leninowski, którego dogmatycznie trzymała się Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego oraz podległe jej partie lokalne, został teoretycznie opracowany w zupełnie odmiennych realiach polityczno - gospodarczych XIX w., gdzie zmiany zachodziły bardzo powoli, gdy życie ludzkie praktycznie od narodzin aż po śmierć rozgrywało się w tych samych warunkach. Syn przejmował warsztat rzemieślniczy po ojcu i robił te same rzeczy, które kiedyś robił jego dziadek. W rodzinach sędziowskich rodzili się przyszli sędziowie (ten akurat element przetrwał po dziś dzień!), w rodzinach rolników - rolnicy. W rodzinach urzędniczych w dniu narodzin chłopca już było wiadomo, do jakiej pójdzie szkoły, kiedy zacznie pracować i na jakim stanowisku, a nawet kiedy przejdzie na emeryturę i jaka będzie jej wysokość. I ten ociężały schemat po nieznacznych modyfikacjach stał się obowiązującym dla gospodarek socjalistycznych. Za główne zło uważano tzw. cykl koniunkturalny, gdzie praktycznie każda branża przechodziła okres prosperity, aby potem popaść w kryzys, spadek produkcji i dochodów, likwidacji najsłabszych firm. Marksizm postawił sobie zadania uniknięcia takich drastycznych zjawisk poprzez wprowadzenie gospodarki planowej eliminującej cykl koniunkturalny. Podstawowym narzędziem kontroli rynku stał się system regulacji cen. Państwowa Komisja Cen ustalała praktycznie wszystkie ceny detaliczne. Ceny tzw. zaopatrzeniowe regulowały poszczególne branże.

System ten w miarę funkcjonował, dopóki warunki gospodarowania nie odbiegały od tych dziewiętnastowiecznych.  Związek Radziecki od początku planował podbój reszty Europy (i świata), więc głównym celem były zbrojenia i wyposażenie możliwie licznej armii. Polska jako PRL przez wiele lat utrzymywała potężną własną armię z poboru (czas służby 2 lata) oraz trudną do określenia liczbę żołnierzy Czerwonej Armii. Rzecz jasna oznaczało to olbrzymie koszty, ale rewolucja naukowo - techniczna wymusiła konieczność poważnych zmian.

Aby nadal mieć jakiekolwiek szanse w przyszłej wojnie konieczna stała się budowa potężnego przemysłu: kopalni węgla kamiennego, koksowni, hut, przemysłu petrochemicznego i chemicznego. Brakowało nie tylko rąk do prostych prac, ale i inżynierów. Nastąpiła wielka migracja ze wsi do miast, gdzie władze budowały potężne blokowiska, za którymi nie nadążała lokalna infrastruktura. Ludzi do pracy zaczęto zachęcać wyższymi zarobkami, dodatkami za pracę w nadgodzinach, w dni wolne od pracy. Ludność dysponowała coraz większa ilością gotówki, a ociężałe państwo nie było w stanie zaspokoić ich potrzeb. Dogmat stałych cen spowodował, iż w ślad za zwiększonym popytem firmy produkujące artykuły pierwszej potrzeby zwyczajnie nie nadążały, bo zwiększona sprzedaż nie przekładała się na ich zyski, lecz oznaczała tylko więcej problemów, wykłócania się o większe dostawy surowców, szukanie nowych pracowników, którym trzeba było zapłacić, a nie było z czego, bo w planie pięcioletnim tego akurat nie przewidziano. Był to okres świetnej prosperity dla rzemieślników i drobnych, prywatnych wytwórców czy operatywnych spółdzielni. Jeśli tylko potrafili sobie załatwić niezbędne surowce (najczęściej dzięki tzw. układom lub łapówkom), to mogli zarabiać spore pieniądze. Gorzej sprawa przedstawiała się z firmami państwowymi produkującymi "na rynek": nie dość że ich dyrektorzy musieli sztywno realizować plany (opracowane w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego), to w dodatku przegrywali w konkurowaniu o surowce z zakładami produkującymi na potrzeby armii. Cen podnieść nie mogli, nie mogli kupić brakujących im towarów w innych krajach, bo cały handel międzynarodowy był w rękach rządu (było Ministerstwo Handlu Zagranicznego). Zresztą za złotówki i tak nic nie mogli kupić, a zapotrzebowania na import i przydział niezbędnych ilości danej waluty (czyli dewiz) należało składać w terminie do 30 czerwca roku poprzedzającego datę ewentualnego importu. W efekcie gospodarka stała się tzw. gospodarką niedoboru, gdzie nie było nic pewnego, żadnej gwarancji dostaw, gdzie główną sztuką dyrektorów była umiejętność tłumaczenia w danym Komitecie Partyjnym obiektywnych przyczyn niemożności wykonania założeń Planu, a w szczególności np. dostarczenia do sklepów np. odpowiedniej ilości lodówek. W efekcie stopniowo rozwinął się czarny rynek, rynek znajomości i układów. Jedynym pewnym i stałym elementem były urzędowe ceny detaliczne drukowane nawet na opakowaniach czy metkach. Po dziś dzień pamiętam ceny pewnych towarów, nie zmieniały się latami... Tyle, że stopniowo coraz rzadziej można je było zobaczyć na półkach.

W epoce Gierka był bowiem absolutnie zablokowany drugi czynnik inflacyjny - podażowy. Spadek podaży (np. nieurodzaj), w przeciwieństwie do dzisiejszej sytuacji, nie przekładał się na wzrost oficjalnych cen detalicznych towarów. Masło przez lata ciągle kosztowało 17,50 złotych za kostkę, ale w wielu sklepach trudno było je kupić, zwłaszcza przed świętami. Ceny mięsa nie rosły latami, ale rosły za to kolejki przed sklepami. Sklep otwierano o siódmej, ale pierwsi klienci stali najpierw od szóstej, potem od piątej, potem od czwartej.. O ósmej nie było po co przychodzić, chyba tylko po słoninę ewentualnie kości na zupę. Podobnie było z innymi towarami.

Powtórzmy raz jeszcze: w czasach PRL-u sztucznie utrzymywane ceny zaburzały normalny rozwój rynku. Zwiększony popyt nie przekładał się na wzrost cen, a więc większe dochody podmiotów oferujących poszukiwane dobra. Podmioty te (poza marginalnymi w skali kraju podmiotami prywatnymi) nie korzystały z większego popytu i nie miały interesu ekonomicznego w zwiększaniu produkcji czy powiększaniu asortymentu. Ceny były stałe, ale towaru brakowało.

Przytoczę anegdotę z mojego życia. Przed Bożym Narodzeniem gwałtownie rośnie popyt na karpia,. Jeśli w dodatku z jakiegoś powodu karpi jest mniej, reakcja wolnego rynku na taki podwójny impuls popytowo - podażowy jest jedna: wzrost cen do poziomu równowagi. Czyli inflacja. W owym czasie państwowe ceny w Centrali Rybnej nie wzrosły, ale za to wzrosły kolejki. Po 5 godzinach stania, najpierw na śniegu z deszczem na dworze, potem w sklepie, dotarłem do lady. Ekspedientka rzuciła dwa moje karpie na wagę, dorzucając sporo do ich rzeczywistej wagi, potem głośno policzyła wartość (znowu źle przeliczając, ale na swoją korzyść!), a na koniec wydała mi zaniżoną resztę. Tak więc zostałem oszukany dokładnie trzykrotnie i summa summarum zapłaciłem za te karpie blisko dwa razy więcej, niż wynikało z wywieszki cenowej. Moje pretensje do ekspedientki spotkały się z falą oburzenia ... ze strony kolejki. Padały teksty: "Masz te ryby? To spadaj, bo my też chcemy". W ten sposób Centrala Rybna nie zarobiła na koniunkturze, za to Panie Ekspedientki w krótkim czasie zarobiły na niezłe domy i samochody.

Ale zaraz bloger Deda mi tu wstawi tekst o tym, że za pomocą inflacji Rząd okrada ludzi. A mnie w czasach realnego socjalizmu okradał nie tylko rząd, ale i ekspedientki. 

I tak powstawały paradoksy cenowe: używany samochód Fiat 125p na giełdzie samochodowej kosztował więcej, niż nowy w salonie! Tyle tylko, że w salonie Polmozbytu poza wystawionym okazem samochodów nie było. Można było złożyć przedpłatę i czekać kilka lat na swój egzemplarz. Czyżby Niezawisły bloger nigdy nie myślał nawet o kupnie samochodu w latach Gierka?

Podobnie rzecz się miała np. z maszynami rolniczymi. Prywatny rolnik mógł sobie kupić pożądaną maszynę na licytacji w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Za cenę wyższą, od nowej, znacznie wyższą. To przez pewien czas było wręcz głównym dochodem dla wielu Państwowych Gospodarstw Rolnych. A nie właściwa im produkcja rolna!

Systemem "awaryjnym" było wprowadzenie kartek na szereg artykułów celem ograniczenia popytu. Ale dla swoich były specjalne sklepy, wymyślono tzw. sklepy komercyjne, gdzie Państwo sprzedawało wybrane towary po cenach dwukrotnie wyższych, od cen oficjalnych. Ale towar (mięso) przynajmniej był. Albo talony upoważniające do zakupu deficytowych dóbr po oficjalnych cenach. Szczęśliwy posiadacz talonu (czytaj: działacz partyjny) mógł taki towar zaraz sprzedać z zyskiem często gęsto 100%!!!! Ale inflacji nie było.... Za to powszechna była spekulacja: kto miał dojścia do towarów po urzędowych cenach, zbijał kokosy odprzedając je po rynkowych cenach równowagi (takie istnieją zawsze!). I normalnym zjawiskiem było zamykanie państwowych sklepów z powodu "Przyjęcie towaru". Tyle, że po kilku dniach, gdy sklep wreszcie był otwarty, to tego nowego towaru już nie było. I powszechnym zjawiskiem było urywanie się w godzinach pracy celem zrobienia zakupów. I tak zamiast inflacji mieliśmy powszechne marnotrawstwo!!! A inflacja i tak była, tylko ukryta.

Oczywiście to nie mogło wiecznie funkcjonować i od czasu do czasu Partia organizowała drastyczną podwyżkę cen, po której dochodziło do protestów i zamieszek, z ofiarami śmiertelnymi po stronie klientów. Strzelanie do ludzi jako mechanizm walki z inflacją? Ja osobiście wolę inflację.

Ostatnim akordem była gigantyczna podwyżka cen w marcu 1982 r. w czasach jednowładztwa Wojciecha Jaruzelskiego. W stanie wojennym, chyba Echo to pamięta? A potem lawinowo narastająca inflacja w ostatnich podrygach upadającego systemu ...

Dla młodszych czytelników: pod koniec epoki Gierka asystent po studiach zarabiał 3200,00 złotych. Nowe mieszkanie dwupokojowe kosztowało 250 - 350 tys., samochód Polonez w Polmozbycie (teoretycznie!) kosztował ok. 600 tys., na giełdzie 1 mln. 100 tys. Telewizor kolorowy tylko radziecki, ciężki i bardzo łatwopalny. Kino domowe czyli VHS tylko dla milionerów (w Niemczech Zachodnich kosztowało 700 DM. 1 dolar amerykański na czarnym rynku kosztował już 140 - 150 złotych. Tym samym pierwsze mikro - komputery klasy Commodore czy Atari kosztujące (zestaw jednostka + magnetofon jako pamięć + kolorowy monitor) 500 - 600 dolarów były absolutnie poza zasięgiem asystenta na uczelni. Pierwsze polskie kalkulatory kosztowały coś koło 2000 zł, amerykańskie profesjonalne Texas Instruments - nawet strach było myśleć. Chyba, że ktoś w ramach wymiany naukowej popracował rok lub dwa na Zachodzie i wracając przywoził takie cudo.... Ciekawe, czy bloger Echo pamięta? Wątpię, bo inaczej nawet by nie próbował stawiać znaku równości między dzisiejszą koalicją ZP, a okresem rządów Gierka.




FranioMinor
O mnie FranioMinor

Zdziwiony próbuję zrozumieć Świat z perspektywy kilku krajów

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka