Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
639
BLOG

O trudności zrozumienia słów i przemyśleń

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Rozmaitości Obserwuj notkę 15

        Ile to już lat żyję na tym świecie?...Moment, niech no sobie dokładnie przypomnę… Tak, to było jeszcze przed Gagarinem… Nie wróć, dokładniej – oczywiście, że zaraz przed Łajką. Hmm, faktycznie sporo. No więc żyję już taki kawał czasu i nic – znaczy w nieświadomości bożej przemieszczałem się to tu, to tam po globusie, nie znając pewnych podstawowych dla człowieka rzeczy, spraw, zjawisk i prawideł. A głównie znaczenia niektórych słów. Rzekłbym, iż grałem w ciemno, udając inteligenta, a jak zdarzało mi się coś ugrać, a przecież zdarzało, to przez przypadek tylko. Mniej więcej tak, jak nie znając tabliczki mnożenia, na pytanie, ile jest osiem razy osiem, rzuciłbym bez zająknięcia, że sześćdziesiąt osiem, a mój egzaminator po chwili zastanowienia i dwukrotnym, nerwowym i głośnym wyssaniu sobie niewiedzy z dziury w zębie, odpowiedziałby, że dobrze. W tym wypadku szczęśliwy przypadek polegałby na spotkaniu nieuka z nieukiem, co zawsze sprzyja radośnie beztroskim konstatacjom i podejmowanym na ich bazie decyzjom. No i właśnie mnie w niektórych sytuacjach los zapewne tak właśnie wspierał.

        Aż do czasu, bo oto dzięki redaktorowi Jarosławowi Kuźniarowi, obecnie dziennikarzowi Onetu, przedtem zaś związanemu z TVN, (a tak, właśnie tak - są osoby z predyspozycjami do włażenia z kupy w kupę, co innym się nie zdarza), no więc dzięki Kuźniarowi dowiedziałem się, że jest ktoś taki, jak barista. Poprzednio nie wiedziałem, naprawdę. Zdaję sobie sprawę, że to wstyd, ale nie lubię kłamać - nie wiedziałem i już, no co zrobię? Zamawiałem ulubione espresso w różnych krajach, na różnych kontynentach, w każdym możliwym języku świata, bo tak się składa, iż w każdym brzmi mniej więcej tak samo, i zwracając się do osoby przy barowym ekspresie na myśl mi nie przychodziło, że ten ktoś to barista właśnie. A Kuźniar wiedział, ot co! Zresztą również od niego dowiedziałem się już wcześniej, że Walmart nie jest sklepem, tylko największą darmową wypożyczalnią świata, co on zdążył sprawdzić w praktyce. No a teraz ponownie zmusił mnie do zgięcia kolan w obliczu jego niekwestionowanej erudycji.

        Boże, jak ja błądziłem! Bo gdybym wiedział, tak jak bywały w świecie chłopak z dolnośląskiej Bielawy, który małomiasteczkowość leczoną w rynsztoku oportunizmu wypisaną ma na facjacie i praktykuje ją na co dzień, to inaczej smakowałbym mi boski napój. Zwłaszcza wtedy, gdyby przygotowywał go barista sprowadzony niedawno prosto z Włoch – z Mediolanu lub Bergamo. Mały łyk i zaciągnięcie się dymkiem, mały łyk i dla odmiany zaciągnięcie się koronawirusem - cóż za wspaniałe uczucie wielkoświatowości, a tym samym, co chyba zresztą najważniejsze, wyzwolenia z polskiego prowincjonalizmu, pachnącego w samolocie pieczonym lub gotowanym kurczakiem owiniętym w aluminiowa folię. A kysz, a kysz wizjo rodzinnej, zaściankowej chudoby!

        Trudno, nie naprawię już tego, choć zdaję sobie sprawę, że nie popisałem się fragmentem życia sprowadzającym się do kawowej aktywności. To tak, jakbym jadał chleb i nie wiedział, że wypiekł go piekarz, albo że skórzany pasek noszony przez wegankę Sylwię Spurek wyszedł z pracowni Louisa Vuittona. Straszne, prawda? W tym drugim przypadku szczególnie dla Sylwii Spurek.

        Jednak to tylko słowa i jeśli chciwość wiedzy tego wymaga, zawsze można zajrzeć do słownika lub ciotki Wikipedii, która dla większości internetowych ,,erudytów” stanowi podstawowe składowisko wiedzy pochłanianej ad hoc – od przypadku do przypadku. A więc egzystującej nie w nas, a jakby obok, choć od czasu wynalezienia smartfonu zawsze niemal pod ręką – zatem wiwat nieuctwo! No ale co począć, gdy mamy problem nie ze słowem, ale zrozumieniem przekazanej nam myśli przybierającej postać zdania prostego, gorzej jeśli złożonego lub nie daj Boże grupy zdań, będącej fragmentem lub całością poznawanego tekstu? Słownik i Wikipedia stają się wtedy całkowicie bezużyteczne i musimy zaufać własnej wiedzy oraz inteligencji. A co, jeśli… No cóż, strach nawet pomyśleć.

        Tu wyznaję, że nie zawsze, ale mam pewne problemy ze zrozumieniem refleksji snutych przez Angelę Merkel. I to nawet do tego stopnia, że zacząłem przejawiać stany lekowe, spowodowane obawami, czy w ogóle podołam dźwignąć ciężar przekazywanych przez panią kanclerz myśli – z reguły przecież wiekopomnych, bo nie wypowiadanych przez jakiegoś Hansa albo nikomu nieznaną Gretę. Dlatego muszą być one z założenia gatunkowo ciężkie niczym niemieckie marsze wojskowe lub specjały ichniejszej kuchni. Ale po co teoretyzować – już służę przykładem.

        Oto w zeszłym roku, uczestnicząc w obchodach 75. rocznicy lądowania aliantów w Normandii, niemiecka kanclerz oświadczyła, że ,,była to wyjątkowa operacja wojskowa, która przyniosła Niemcom wyzwolenie od nazistów”. I co? I nic, no kompletnie nie skumałem, o co babie chodzi. Bo jak to tak, że niby to Niemców wyzwolono od nazistów? A ci naziści to niby kto, Austriacy? I choć Adolf Hitler, Ernst Kaltenbrunner czy Arthur Seyss-Inquart reprezentowali kraj wiedeńskich walców powiewnych jak łagodne muśnięcie wiosennego wiatru nad Dunajem, to czuli się Niemcami, prezentując myśli i czyny równie rześkie jak głęboki wdech cyklonu B.

        No więc wykluczamy Austriaków. Kosmitów też, bo kosmita jak wiemy jest intensywnie zielony, a naziści pod bronią nosili się na ogół w kolorze feldgrau, znaczy szarozielonym. Zatem skoro naziści wywodzą się z Niemiec, działali w Niemczech, reprezentowali Niemcy na polach bitew i w administracji obozów koncentracyjnych, dysponowali niemiecką bronią, mówili po niemiecku, myśleli po niemiecku, jedli niemieckie potrawy i śmiem sądzić, że nawet defekowali po niemiecku, choć fantazja nie podpowiada mi, jak niby miałoby to wyglądać, zatem skłonny jestem postawić odważną tezę, iż naziści byli Niemcami właśnie. Wbrew przekonaniu Frau Merkel.

            Jak więc to tak, żeby wyzwalać Niemców od innych Niemców, którzy ideowo zawładnęli sercami i ciepłymi myślami obywateli Rzeszy? Jak uczynić ich wolnymi od kogoś i czegoś, komu powszechnie zaufali i w co powszechnie uwierzyli? I dopiero w obliczu totalnej klęski poczęli w skrytości ducha, bo otwarcie nie mieli odwagi, dokonywać bilansu za i przeciw, czyli liczenia skutków poparcia z takim entuzjazmem udzielonego Hitlerowi?

        Ze słów pani kanclerz niektórzy ludzie, zwłaszcza ci o lichej edukacji i prezentowanej na co dzień niechęci do myślenia, wcześniej czy później wyciągną wniosek – a stanie się to przy akompaniamencie filmów, mediów i szkolnych lektur – że ludność III Rzeszy z niecierpliwością oczekiwała nadejścia alianckich wojsk, które wyzwolą ją od hitlerowskiej dyktatury. Bo oni, Niemcy, nie są winni tragedii II wojny światowej, przełożonej na ból, lęk, krew, pot i łzy, a w ostatecznym rachunku na miliony ofiar zabijanych nie tylko na frontach, ale i w warunkach kompletnego zdziczenia ludzkiego gatunku – w komorach gazowych obozów koncentracyjnych, w ciężarówkach trujących spalinami, w ogniu żywcem palonych ofiar w ich własnych domach i pod ścianami - w ulicznych egzekucjach.

        To kto, do diabła, jest winien? Zaraz, coś słyszę, jakiś chór z wybijającym się głosem Angeli Merkel: ,,… a w tym koszyczku czerwone jabłuszko / a w tym jabłuszku zielony robaczek / na kogo popadnie na tego – bęc”. Co zatem robić? Lać w mordę albo kryć się – innej rady nie ma.

        To jednak nie wszystko, bo czasem, jakby zupełnie na odwrót, niemiecka kanclerz potrafi być do bólu szczera, zaprzeczając własnym słowom, tyle że wypowiedzianym przy innych okazjach. No na przykład niedawno, w orędziu do narodu poświęconym epidemii, mówiła o znaczeniu walki z wirusem, stwierdzając wprost: ,,To historyczne zadanie. Od czasów II wojny światowej nie było wyzwania dla naszego kraju, podczas którego nasza wspólna solidarność byłaby tak ważna.

        Hmm, zaraz, jaka solidarność i dlaczego od czasów wojny? Znaczy co, że tamta, wojenna solidarność Niemców walczących z połową świata, poniżających i biologicznie likwidujących podbite narody, była taka ważna, ba! – wzorcowa nawet, że należy ją przywoływać, powołując się na nią? A skoro tak, to jak ma się to do wyzwalania Niemców od Niemców, o czym kanclerz wspominała wcześniej? Czyżby Niemcy i niemieccy naziści, solidarnie walczący o zwycięstwo, a później już tylko o własne przetrwanie, w tym samym czasie zwalczali się, oczekując na pomoc aliantów? - To wreszcie tak, czy siak? – chciałoby się zapytać panią Merkel, która tym razem zdaje się wyznaczać rodakom historyczne, wspólnotowe wzorce z czasów III Rzeszy. Bzdura to, czy myśl wielka, choć skomplikowana nadmiernie, ginąca w meandrach fałszu i propagandowej ściemy, które budzą ludzki opór?

        Tak, słowa, a z nimi myśli z nich składane i przekazywane do publicznego obiegu, mogą sprawiać kłopot z ich zrozumieniem. Jednak zrozumienie nie kończy procesu borykania się z określonymi przemyśleniami. Bo jeśli nawet nasza umysłowość uchwyci sens przekazu, wtedy możemy mieć kłopot z jego akceptacją - no na przykład z przyczyn moralnych, dziś niemal groteskowych, ale jednak. A dzieje się tak na ogół wtedy, gdy podłe kłamstwo ubrane bywa w wielkie słowa, powodując wśród zdecydowanej większości słuchaczy emocjonalne obniżenie spostrzegawczości. I im kłamstwo bardziej podłe, tym i słowa bywają większe, bardziej wzniosłe. Wszystko zaś przez to, iż co bardziej sprytni już dawno zauważyli, że w kontaktach z masami to nie prawda wyzwala, wzbogaca i nobilituje. Wiem, głupio trochę, ale tak już jest.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości