Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
862
BLOG

Kolos na glinianych nogach

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 26

        Byłem kiedyś w Związku Radzieckim. Byłem i przeżyłem, naprawdę. Bo nie, żeby zaraz poniosło mnie gdzieś na zsyłkę, bardzo daleko, gdzie głucho i mroźno, i gdzie człowiek - z konieczności sprowadzony blisko natury - ogranicza ślad węglowy do rozpalonego ogniska, oddychania i puszczania wiatrów. A jakby tego było mało zmuszony jest do załatwiania gdzieś w tajdze tej poważniejszej potrzeby systemem ,,na dwa kije” – podpierając się jednym i oganiając od wilków drugim. Z tą mniej poważną problemu takiego nie ma, z tym że należy uważać, by strumieniem nie przymarznąć do podłoża, co baron Munchausen potrafił nawet wykorzystać praktycznie… No ale ja nie o tym. Tak więc wracając do tematu, moja podróż nie przypadła na tamte trudne czasy. A szkoda. Boże, łezka się w oku kręci za kibitką i nahajką, które w szlacheckich dworkach już od czasu cycka i kolebki nakręcały polski patriotyzm.

        Otóż pojechałem tam z własnej woli, w rejony cywilizowane, co miało o tyle charakter poznawczy, że odtąd dzieliłem cywilizacje na lepsze i gorsze. Nie ma jednak powodów, by ukrywać, że pobyt w obszarze cyrylicznym chwały mi nie przyniósł, jako że czym innym były niegdyś przymusowe odwiedziny u sąsiada, a czym innym dobrowolne, w charakterze studenta na obozie naukowym. W każdym razie tam właśnie, obserwując rzeczy i sprawy przyziemne, z którymi człowiek radziecki borykał się na co dzień, doszedłem do wniosku, że posiadanie sputników, rakiet oraz najnowocześniejszych samolotów i czołgów absolutnie nie rekompensuje społecznego zapotrzebowania na kiełbasę, dżinsy, kondony, gumę do żucia oraz papier toaletowy, o magnetofonie i nagraniach Beatlesów już nie wspominając. Nie, bo nie i już. I choć niby taki czołg należał do wszystkich obywateli, czyli był twój i mój, znaczy w systemowym rozumieniu nasz wspólny, to go przecież nie ugryziesz ani tyłka nim nie utrzesz, w tym nawet gąsienicą, choć ta od biedy również da się zwinąć w rolkę.

        Tu wypada zaznaczyć, iż moje obserwacje były o tyle pogłębione, że równo rok wcześniej miałem okazje odwiedzić Stany Zjednoczone, których poznanie przekonało mnie, że z łatwością można produkować wszystkie te dobra naraz, ba, nawet w nadmiarze, nie stojąc później po nie w kolejkach. I choć sprzedaż międzykontynentalnych pocisków balistycznych Minuteman była wciąż mocno reglamentowana, mimo że chętni by się znaleźli, to już kupno domów, samochodów, wszelkiego rodzaju żywności, papieru toaletowego i innych dóbr codziennego użytku nie stwarzało jakiegokolwiek problemu.

        Można nawet bez przesady powiedzieć, że jeszcze wtedy Ameryka była państwem samowystarczalnym w każdej niemal dziedzinie gospodarki, choć prawdą jest i to, że tak jak obecnie zalana została chińszczyzną, tak wtedy handel zaczął poszerzać ofertę towarów importowanych z Japonii, głównie w dziedzinie motoryzacji, narzędzi i elektroniki, choć nie tylko. Pamiętam jak w rezerwacie Czirokezów w Tennessee, w sklepie z pamiątkami oferującym rzekomo wyroby rodzimego, indiańskiego rzemiosła, znalazłem barwne pióropusze, tradycyjne fajki pokoju i tomahawki z naklejkami ,,Made in Japan”. Jednak był to okres, w którym dopiero zaakceptowano cacka firm Sony czy Panasonic, natomiast na samochody Toyoty i Datsuna nadal patrzono z wielką rezerwą. Cała zaś reszta traktowana była jako tani produkt drugiej kategorii.

        Od tamtej pory minęło niemal ćwierć wieku i w końcu lat 90-tych Stany Zjednoczone weszły już w inną rynkową rzeczywistość – tym razem chińską. Przy czym to, co do niedawno jeszcze robiono w Japonii czy Korei, w tym głównie elektronikę, teraz również wytwarzano w Państwie Środka. Sęk w tym, że choć producenci ze Stanów zarabiali krocie, głównie na taniej chińskiej sile roboczej, to finalny produkt sprzedawany na rynku amerykańskim wcale nie kosztował mniej niż produkowany wcześniej na miejscu. A jeśli nawet, to jego cena była proporcjonalna do fatalnej jakości, zwłaszcza gdy pochodził już z chińskich fabryk. Ustalmy więc, że tracący miejsca pracy amerykańscy podatnicy nie byli beneficjentami wywózki zakładów za morze, tylko jak zawsze wielki kapitał, który nabijał sobie kieszenie oszczędnościami w produkcji. Jednak to nie wszystko, albowiem w ten sposób, w pogoni za zyskiem, cywilizowany świat nie tylko uzależnił się od chińskiej gospodarki, ale przekazał jej za darmo najnowsze osiągnięcia myśli ludzkiej. Bo gdyby ów świat miał nadal polegać na cywilizacyjnych zdobyczach wyłącznie azjatyckiego zaścianka, musiałby z dumą zadowolić się wymyśleniem druku, prochu i papieru, załatwiając nadal potrzeby w dole kloacznym

        Pogoń za zyskiem miała jednak przynieść fatalne skutki, obserwowane właśnie teraz, w okresie zmagania się obywateli USA z koranawirusem. Skutki często tragiczne, dotykające każdego Amerykanina, który nie może kupić masek ochronnych, rękawiczek, a często nawet zwykłego płynu do odkażania, i który trafiając do szpitala może umrzeć z powodu braku respiratorów.

        Tu, w najbogatszym państwie świata, państwie najbardziej zaawansowanej technologii i wydawałoby się nieskończonych możliwości w każdej dziedzinie gospodarki i wspierającej ją nauki, naczelny lekarz USA, doktor Jerome Adams, osobiście reklamuje wykonanie maseczki z odpowiednio złożonej podkoszulki i dwóch gumek recepturek.* Żenada! A nie lepiej zrobić sobie muzułmański nikab albo od razu burkę, by potem, niezależnie od płci, nosić je na co dzień? Koronawirus od razu zdechnie ze śmiechu, pamiętając, iż jeszcze niedawno jajogłowi eksperci przekonywali społeczeństwo, że nawet profesjonalnie wykonana maseczka chirurgiczna nie zabezpiecza przed zakażeniami. No właśnie, a teraz okazuje się, że nie, wręcz odwrotnie - kawałek spranej bawełny czy innej starej szmaty uratuje nam życie. Doktorowi Jerome można podrzucić inny pomysł, na który wpadł pewien Polak. ** Ten również zrobił tanią maseczkę z tego, co pod ręką albo może nie pod ręką, tylko na ogół trochę gdzie indziej, która nie przepuści wirusa. Nawiasem mówiąc, wierzę, że gdyby Surgeon General poszedł tą drogą i osobiście zademonstrował polską ideę na internetowej stronie swojego urzędu, na pewno szybko uzyskałby rekord odwiedzin.

        Obserwując to i klnąc pod nosem na czym świat stoi, czekałem tylko, jak ów amerykański Pomysłowy Dobromir zaproponuje rodakom używanie prezerwatyw w roli rękawiczek ochronnych oraz pompek do materaców, które w połączeniu z przezroczystymi, plastikowymi torebkami mogłyby spełniać funkcję respiratorów. I to uniwersalnych, bo niezależnych od źródła prądu, a tego też zabraknie, gdy tylko choroba i kwarantanna dotkną pracowników elektrowni.

        Skonstatowałem więc z prawdziwą przykrością, że Ameryka stała się kolosem na glinianych nogach, który nie wytwarzał u siebie ani podstawowych środków ochrony przed pandemią, ani sprzętu medycznego do leczenia jej skutków. Dopiero w trakcie trwania zarazy otwarto linię produkcyjną respiratorów i nakazano masowy wyrób rękawiczek i maseczek. Ile osób przypłaca obecnie i przypłaci życiem aktualne braki tych produktów na rynku – to już zostawiam rachunkom sumienia tych i poprzednich włodarzy federalnych oraz stanowych, którzy dziś mają do zaoferowania społeczeństwu jedynie hiobowe wieści serwowane na przemian z niezdrowym oddechem populistycznych frazesów. Tylko czy oni mają sumienie? No chyba nie, skoro otwartym tekstem podpowiadają społeczeństwu, by to okazało wdzięczność władzy za to, że to dzięki jej wspaniałym zabiegom umrze tylko sto do dwustu tysięcy Amerykanów.

        Hm, no to może Amerykanie ich rozliczą zgodnie ze swoim sumieniem, co? E tam, to był tylko taki głupi żart!

        Każdy typ produkcji związanej z ochroną zdrowia ma dla państwa charakter strategiczny, podobnie jak obronność czy energetyka i za zaniedbania w tej dziedzinie powinna grozić odpowiedzialność polityczna. Niestety, w Stanach Zjednoczonych ta nie jest znana zasadom organizacji państwa i sprawowania władzy. Doprowadza to do tego, że za okazany brak troski o biologiczny byt Amerykanów nikt nie odpowiada. Bo kto odpowiada za to, że szybkie odtworzenie krajowego przemysłu farmaceutycznego, gdyby sytuacja tego wymagała, jest niemożliwe. A nie, bo zdaniem niektórych fachowców rynek leków w USA w 80 procentach zaspokajany jest z importu, w tym głównie z Chin i Indii? To z Państwa Środka trafia 90 procent zapotrzebowania na antybiotyki, witaminę C, ibuprofen i hydrokortyzon, 70 procent paracetamolu i 45 procent heparyny – to tak tylko pokrótce, w ramach przykładu. Lepiej więc nie myśleć, co by się stało w Stanach, gdyby pandemia, rewolucja lub wojna całkowicie wyłączyły chińską farmaceutykę.

        Taaa, to wszystko prawda, ale…

        Cóż, wiem, że mój tekst jest przysłowiową wodą na młyn różnej maści lewaków, rosyjskich czy chińskich trolli oraz chorych z urojenia fascynatów moskiewskiej mocarstwowości i azjatyckiej potęgi gospodarczej, którzy przy okazji cierpią na równoległy, porażający zdrowy rozsądek wirus antyamerykańskości. Ale to dla nich właśnie mam przykrą wiadomość.

        Lubujące się w kwiecistej mowie propagandy amerykańskie media i przedstawiciele establishmentu, przygotowując społeczeństwo na najgorszy okres zmagań z zarazą, używały ostatnio określenia ,,nowego Pearl Harbor”, a więc dni klęski, w trakcie których kraj poniesie największe ofiary. Ale ta klęska jest również symbolem ,,przebudzenia śpiącego olbrzyma i napełnienia go straszliwą determinacją”, jakby powiedział admirał Yamamoto. Chory systemowo gigant łatwo wyciągnie wnioski z popełnionych błędów i poniesionych częściowo z własnej winy strat oraz rozpozna skalę towarzyszących doznanej słabości zagrożeń oraz zrozumie konieczność ich naprawy. Akceptacja potrzeby wyrzeczeń, ponownie rozbudzona solidarność społeczna oraz priorytety gospodarcze, a także polityczne, wyznaczone przez rząd i łatwo zaakceptowane przez Amerykanów, w krótkim czasie wyrównają rynkowe braki, nadrabiając spowodowane prywatą kapitału i egoistyczną pogonią za zyskiem straty. Ale nie tylko załatają dziury, bo te same okoliczności dadzą amerykańskiej gospodarce przysłowiowego kopa, który ponownie zapewni jej miejsce czołowego mocarstwa świata i przemysłowego lidera. Stany Zjednoczone w okresach zagrożeń przejawiają bowiem niespotykaną wprost łatwość… Tak, powiedziałbym, że łatwość mutacji właśnie, i to we właściwym kierunku, zapewniającej szybkie przerastanie w kolosa na stalowych nogach, które zastąpią te wcześniejsze, gliniane. Tak, to prawda – nic nie będzie już takie, jak wcześniej.

        Jeśli więc ktoś zacierał ręce, świętując upadek amerykańskiej mocarstwowości i szykował kolana do wiernopoddańczych hołdów skierowanych w stronę Pekinu lub Moskwy, będzie srogo zawiedziony. Świat bowiem nie respektuje hegemonów, którzy w ofercie dla swoich społeczeństw mają strach, zamordyzm, tanią wódkę, kiszone ogórki na dnie beczki, przechylony ze starości drewniany wychodek i dzienne trzy miski ryżu.


-------------------------------


* https://www.youtube.com/embed/tPx1yqvJgf4

** https://www.youtube.com/watch?v=kY_CpeofLl4

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo