Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
826
BLOG

Pięćset złotych przeciw dwudziestu groszom

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 17

        Dziś proponuję rozmowę o wszystkim i niczym, choć będzie i o wyborach, bo trudno przecież uciec od tematu, który w telewizji czy w internecie detonuje niczym granat w sławojce, obrzucając nas nieczystościami - tu powiedzmy szczerze - dość prymitywnej propagandy. Zaczniemy może od pytania, którego na co dzień sami sobie nie zadajemy, ale tylko z tego powodu, że odpowiedź jest dla nas oczywista. Oczywista ewentualnie jakby oczywista, co będzie i językowo bardziej nowomodne, i chyba nawet, jak to mawiano, akuratne. Ale nie dlatego, że wskazane dalej kwestie dokładnie przemyśleliśmy, tylko dlatego, że za sprawą pokoleniowych doświadczeń postrzeganie pewnych zagadnień ukształtowało w nas niemal genetycznie przekazywaną wiedzę. A czy sprawy te mają jakikolwiek związek z polityką i walką o prezydenturę w Polsce? Tak, nawet istotny, a na pewno jedna z nich i dlatego właśnie je poruszam, o czym później.

        Dobrze, zatem teraz postawmy to pytanie, które brzmi: czego przeciętny człowiek może oczekiwać po zatrudniającym ich przedsiębiorcy, czuwającym nad jego bezpieczeństwem policjancie i wybranych przez siebie rządzących politykach? No słucham.

        Że czegoś dobrego? Ludzie, chwileczkę, to nie konkurs na politpoprawne androny, ogarnijcie się trochę. Intelektualnie znaczy i to byle jak choćby, ale żeby wstydu nie było. No więc? Aha, ogarnęliście się? Dobra, to słucham jeszcze raz. Czyli co, że niczego nie mogą oczekiwać? Ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Tak jest, niczego dobrego - tak właśnie powinna brzmieć prawidłowa odpowiedź. I ten, który to powiedział, otrzyma poza kolejnością członkostwo w Antifie, bon na skradzione buty z ograbionego sklepu w trakcie antyrasistowskich manifestacji i pierwsze miejsce przy linie, którą będzie ściągał z cokołu pomnik Abrahama. Nie, nie tego, który chciał zarżnąć syna, by przypodobać się dobrotliwemu Jahwe, tylko Lincolna, człowieka, dzięki któremu upadło niewolnictwo, choć on sam ustawiając się po stronie abolicjonistów był zarazem czystej (czytaj: białej) krwi rasistą.

        Wróćmy jednak do rzeczy. Tak właśnie podglądamy naszych dobroczyńców z przydziału – jako potencjalne źródło zagrożenia. Po przedsiębiorcy nie spodziewamy się niczego innego, jak tylko wyciśnięcia z nas siódmych potów za jak najniższe wynagrodzenie, po policjancie przyrżnięcia pałą, a po rządzie - polityki dociskania pasa, oczywiście prowadzonej w dobrze rozumianym interesie obywateli. Tak oceniamy nasze relacje z pracodawcą, stróżem prawa i władzą - koniec, kropka. A żeby przełamać wspomniane stereotypy, o ile są to tylko stereotypy, musiałaby nastąpić reorientacja postrzegania pracownika i obywatela ze strony wspomnianych trzech podmiotów – tu ustalmy, że de facto niemożliwa - która gruntownie zmieniłyby opisane relacje. Ale co z nich dziś nadal wynika, bo to jest ciekawe?

        Otóż wynika to, że gdyby ktoś rzeczywiście starał się zmienić istniejące w świadomości społecznej odczucia i emocje, takie jak niechęć, nieufność i stan permanentnego zagrożenia, i to nawet wtedy, gdybyśmy tylko mieli do czynienia z wciąż funkcjonującym w głowach społeczeństwa zasiedziałym uproszczeniem, to nie ma to sensu. Dlaczego? Bo taka jest konstrukcja psychiczna ludu, który z podejrzliwością i niewiarą traktuje wszelkie gesty poczynione na jego rzecz, czyli dla jego dobra, chyba że sam je wywalczy – jeśli nie buntem, to przynajmniej stanem zagrożenia nim, a więc szantażem. Wtedy wszelka władza zwierzchnia, o ile tylko czuje się słabsza, zgadza się albo - gdy czuje się mocniejsza - każe użyć policyjnej pałki. Natomiast wszelkie inne próby odgórnej poprawy losu czy to pracowników, czy obywateli, wraz z chęcią zmian dotychczasowych wzajemnych relacji, będą traktowane nie tylko z podejrzliwością, ale nawet wzrostem wrogości. Bo jeśli pracodawca pomyśli sobie, że dobra koniunktura sprzyja idei dorzucenia pracownikom garści pieniędzy i benefitów, to pierwszą myślą zatrudnionych będzie przejaw zadowolenia, które jednak zaraz ustąpi miejsca podejrzeniom typu: dlaczego tak mało, gdzie ten sk****syn chce nas okpić i co z nas wycisnąć? Coś na zasadzie popartego doświadczeniem niedowierzania dobrym intencjom kapitana galery przez przykutych do ławek wioślarzy, którym ten przyrzekł kiedyś podwójną porcję obiadu, bo miał zamiar popływać na nartach wodnych.

        No dobrze, a dlaczego ludzie tak myślą? To proste. Uważają bowiem, że pracodawca ich okrada, dlatego ma więcej, a oni mniej, przy czym w większości przypadków jest to rzeczywiście niekwestionowanym faktem. Ba, godnym rewolucji nawet. Zatem gdy im doda, z tego wniosek, że sobie musiał ująć, prawda? A czy oni, będąc pracodawcą, chcieliby sami sobie ująć? Za nic w świecie, co za głupi pomysł?! Chyba że… Właśnie, chyba że dając jedną ręką, drugą, gdzie indziej, zabieraliby więcej. No na przykład jak w jueseju, gdzie właściciel firmy dodając robotnikowi pół dolara na godzinę i jednocześnie wykupując gorszy plan ubezpieczeniowy dla załogi, zarabia na tym ruchu całkiem fajne pieniądze, a obdarowany robotnik traci, często wielokrotnie, uzyskaną podwyżkę z powodu opłacania wysokich rachunków za leczenie.

        Ustalamy zatem, że bez względu na to, jakie motywacje przyświecają kapitaliście, nie może on spodziewać się dobrego słowa. To znaczy oficjalnie tak, ale za plecami i tak zostanie wyzyskiwaczem, złodziejem i tą brzydszą, czteroliterową nazwą męskiego przyrodzenia – bez względu na to, czy im doda, czy ujmie. A jeśli nawet ujmie, ale nie za dużo, choć ludzie spodziewali się więcej, to ten i ów pomyśli o nim nawet jak o ludzkim panisku. Tak przez chwile, ale jednak. Coś jak ów Rosjanin chwalcy Stalina, bo ten mógł kazać go zabić, a tylko zesłał do gułagu, gdzie ma okazję ogryzać korę z młodych pędów brzozy. Ach, jak pięknie jest zajadać to świństwo, ale jednak mimo wszystko żyć, prawda? Cóż, taka to już filozofia motłochu, co utwierdza w przekonaniu, że nie opłaca się być wielkodusznym kapitalistą, bo dobrej sławy przez to się nie zyska, tylko kłopoty finansowe i pomniejszone dochody własne.

        Podobnie do pracodawcy, który po to ma biznes, by zarabiać więcej a nie mniej, również i policjant po to nosi pałkę, by w sytuacjach koniecznych robić z niej praktyczny użytek. Gdy o tym zapomina, to znaczy ze strachu lub z powodu koniunkturalnej zmiany zasad konieczności obicia nią agresywnie naruszającego przepisy delikwenta, to delikwent uzna, że stróż prawa jest słaby. I gdy na dodatek zamiast lać złodziei, łobuzów i burzycieli społecznego ładu po mordzie, klęka jeszcze przed nimi, przepraszając diabli wiedzą za co, to sam staje się żywym dowodem klęski prawa i porządku. Czyli zapominając o przypiętej do pasa pałce, zachęca tym samym do kradzieży, zabójstw i tworzenia quasi-państwowych, anarchistyczno-lewackich bytów, czegoś mniej więcej na kształt Strefy Autonomicznej Capitol Hill w Seattle.

        Znaczy co: lać czy nie lać? Oczywiście że lać tam, gdzie zaistniała taka konieczność, a jeśli nawet zajdzie sytuacja, że nie było potrzeby, a jednak się przylało, co w ferworze lania może się przydarzyć, należy potraktować to jako wypadek przy pracy i wliczone w koszty obijania złoczyńców przypadkowe odstępstwo od ogólnie słusznej zasady. I dopiero wtedy stróż prawa, jego pała i kajdanki cieszą się społecznym szacunkiem i poważaniem, mimo że z domieszką strachu i ukształtowanej pokoleniowo niechęci.

        No i na koniec kwestia dotycząca władzy, odnosząca się do naszych wyborów. Czy z punktu widzenia interesów rządzących opłaca się być wyrozumiałym, czułym na potrzeby narodu i tworzącym zręby państwa solidarnego (czytaj: socjalnego) gospodarzem? Czy wysiłki poczynione na rzecz obywateli, służące podniesieniu poziomu życia, zwiększenia bezpieczeństwa i oswojenia ich z tak istotnym dobrem, jakim jest narodowa duma, zwrócą się w formie społecznego zaufania i wyborczego poparcia? Przykład rządzących obecnie Polską, a niedługo i Donalda Trumpa w USA, nakazują udzielenie negatywnej odpowiedzi.

        Nie, nie opłaca się być dobrą władzą. Można wręcz powiedzieć, że po czterech latach rządów PiS i wraz z nimi postępującym wzrostem gospodarczym oraz skokiem dochodów realnych, spadkiem bezrobocia, ukróceniem kradzieży VAT, wylewem świadczeń socjalnych, wzrostem bezpieczeństwa wewnętrznego, a przede wszystkim zewnętrznego, w zakresie wdzięczności wyborczej uzyskano w zamian niewiele. Ba, mówiąc wprost nic nie uzyskano. Utrzymanie większości sejmowej zaledwie sześcioma głosami w zeszłorocznych wyborach do parlamentu i jej utratę w Senacie należy uznać za klęskę mandatu społecznego zaufania prawicy. Podobnie jest w obecnej kampanii prezydenckiej i nie ma znaczenia, czy Andrzej Duda o włos wygra te wybory, czy o taki sam włos przegra. Już same sondaże wskazujące na tydzień przed finałem jego przewagę nad Rafałem Trzaskowskim w stosunku 50.7/49.3, czyli niemal na remis, dowodzą, że model aktywnej prezydentury prospołecznej… No właśnie, powtórzę, by nic nie uszło uwadze: model prospołecznej prezydentury, przynoszącej konkretne efekt socjalnego wsparcia, zawiódł oczekiwania społeczne. Kuriozum? Nic nie jest chyba lepszym przykładem tego, co oznacza to słowo.

        I gdyby konkurentem obecnego prezydenta był chociaż ktoś, kto ma podobne do niego osiągnięcia, jest zbudowany ze społecznej wrażliwości i stara się dotrzymywać danego wyborcom słowa - wtedy bym się nie dziwił, że część ludzi znalazła sobie równorzędnego kandydata. Może nawet ładniejszego, może modniej ubranego - czort wie, czym się kieruje polski motłoch. Ale to typek stworzony z mimikry upodabniającej go do bardziej wartościowych osobników, urodzony kłamca gotowy powiedzieć wszystko, co zapewni mu życiowy sukces, pozer, snob i sknera, bardziej spryciarz niż inteligent. I - z czym się zdradził, a nie pozostawił co do tego wątpliwości niemiecki korespondent ,,Die Welt” - kandydat mający swoją centralę w Berlinie, znaczy tam, gdzie budują to duże lotnisko. Natomiast jego zdolności przywódcze i organizacyjne zostały sprawdzone w trakcie dwuletniej prezydentury w stolicy, której synonimem stały się cieknący do Wisły rynsztok, rozwożone po kraju warszawskie śmieci, zalane w czasie deszczu ulice i wybijające studzienki oraz miejsce relaksu stworzone na zarzuconym drewnianymi paletami parkingu w centrum miasta. Zaś prawdziwa wrażliwość Rafała Trzaskowskiego na niedostatek obywateli przejawiła się w zaoferowaniu kobiecie proszącej o wsparcie kwoty 20 groszy (!!!) i to zaraz po tym, jak wyszedł z cukierni, gdzie za 44 złote kupił cztery ciastka.

        Gdybym był prezydentem Andrzejem Dudą, to swój równorzędny pojedynek toczony z człowiekiem o zerowych wartościach przywódczych i moralnych, a zarazem wiceprzewodniczącym partii, jaka zapewniła krajowi osiem lat straconych pod względem rozwoju – i to niemal w każdej dziedzinie, z piłką kopaną włącznie, to ten pojedynek właśnie uznałbym za swoją osobistą klęskę. I jako człowiek, i głowa państwa zamieszkałego w połowie przez jakieś kompletnie niezrozumiałe plemię, niczym wściekły pies gryzące rękę podrzucającą mu do michy co bardziej tłuste kąski. A także, niestety, jako członek tego plemienia.

        Nie, nie ma sensu być dobrym, prawym politykiem, myślącym z troską o społeczeństwie. A nie, bo udowodniony znanymi przypadkami fakt, jak łatwo to nasze, polskie, czuje miętę do oszustów, grandziarzy i nawet przygłupów, oferując im władzę, potwierdza jedynie tę tezę. Tylko dlaczego tak jest? Ano dlatego, że przygłup czy osoba niemoralna z zadatkami na grandziarza, wybierze zawsze ,,swojego”.

        Po co więc się starać, łamiąc sobie łeb, pomocą potrzebującym, skoro zawsze łatwiej jest zabierać niż dawać? Za jakie grzechy przeżywać odejście w chichocie pośmiewiska hołoty, która w ten sposób nagradza wysiłki starającego się, skoro można zdobyć jej szacunek i poklask, nie robiąc dla niej nic i mając w ofercie tylko słowa oraz nie zawsze nawet dobrze skrywaną skłonność do korupcji? A jak uczy historia, w tym ta najnowsza, łajdakom jakoś łatwiej o wyborcze zwycięstwa.

        Oszukasz, ograbisz, dasz po mordzie, zdradzisz – wtedy cię cenią jako pracodawcę, policjanta czy polityka. Gdy zachowujesz się odwrotnie, poprawnie, traktują cię jak frajera, a dla tego typu doświadczeń palcem nie warto ruszyć. No chyba że ktoś naprawdę jest świętym lub idiotą, na dokładkę – tu chapeau bas - z powołaniem.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo