Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1801
BLOG

O twarzy premiera

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa LGBT Obserwuj temat Obserwuj notkę 26

         Ludzie mają to do siebie, że myślą. Bo gdyby nie myśleli, to zgodnie z kartezjańską tezą w ogóle by ich nie było i tyle. Po prostu wyginęliby niczym dinozaury, a za sto milionów lat albo może za sto jeden nawet, jacyś jajogłowi z kolejnej cywilizacji orzekliby chórem, że zawinił nie brak pomyślunku, tylko asteroid ewentualnie celne rzucanie kamieniami. W każdym razie to z tego powodu dzieje się tak, że aby przedwcześnie nie przenieść się w niebyt, homosapiensi myślą nawet wtedy, gdy im się nie chce albo co gorsza nie mają o czym, bo żadna myśl – zwłaszcza jakaś ciekawsza - nie przychodzi im do głowy. Ale że nie od parady noszą ją na karku, więc wytężają się intelektualnie o czym by tu myśleć, odnajdują ten czy inny wątek, jakikolwiek zresztą i już mają zajętą głowę bez dalszych obaw o swoją bezmyślną nieegzystencję.

        Oczywiście i ja również myślę, bo trudno być tu jakimś wyjątkiem. Robię to nawet niemal cały czas, z małymi przerwami na sen, a także na wizyty w blogosferze Salonu24 lub kontakty z przypadkowo poznanymi rodakami. W tym pierwszym przepadku myślę głównie po to, żeby nie spać, bo sen to śmierć za życia, tyle że dawkowana w systemie ratalnym. Mam na tym polu nawet całkiem poważne osiągnięcia i jeśli w międzyczasie nie zasnę, to jeszcze o nich wspomnę. Natomiast w Salonie24, w którym myślenie bywa źle widziane, a już na pewno wtedy, gdy jest różne od tego, jakie prezentują inni goście – zwłaszcza występujący jednomyślną kupą, w której jest im, jak to w kupie bywa, raźniej - wtedy pstryk, wyłączam pomyślunek. A że wśród Polaków postawa nietolarancji dla inności jest normą, dlatego w ogóle w środowiskach polskich lub polonijnych przyjmuję często pozę bezmyślności. Znaczy udaję, choć co o niektórych baranach i łobuzach w międzyczasie sobie pomyślę, to nikt mi już tego nie odbierze.

        Tu muszę wyznać, że moje myślenie potrafi być mocno niekonwencjonalne. Nie żeby zawsze, tylko od przypadku do przypadku. Ot, jak ostatnio, gdy sobie pomyślałem – tu podkreślam, że jedynie pomyślałem, a nie planowałem - co by się stało, gdybym podszedł do premiera Mateusza Morawieckiego i… pacnął go nawiasem mówiąc w całkiem sympatyczną kufę? Tak po prostu, bez powodu, którego jeszcze w sobie nie odnalazłem, choć na co dzień pasiony jestem propagandową kloaką opozycyjnych pomówień spadających na głowę szefa rządu. Czyli co, dałbym mu w twarz, ale nie tak, żeby zaraz zęby zgubił lub przynajmniej kozła fiknął i przemieszczając się z punktu A do punktu B, pokazał zawsze chętnym sensacji paparazzi numer buta. Nie, tak tylko, z wielkopańska rzekłbym - wymierzył mu policzek? No więc…

        Ależ oczywiście, że nawet bym się do niego nie zbliżył, by spełnić swój niecny zamiar, albowiem wcześniej zostałbym zatrzymany, powalony na ziemię lub to, po czym bym się aktualnie przemieszczał, preferując rzecz jasna zapaśnicze maty nad uliczną kostkę czy beton chodnikowych płyt. Z natury bowiem, jak każdy człowiek lub może nawet bardziej niż każdy, nie znoszę bólu, więc jestem niemal pewny, że w swoich poprzednich wcieleniach na ziemi nie byłem ani kobietą rodzącą, ani na przykład jednym z pierwszych chrześcijan, i to tylko dlatego, by nie być kęs po kęsie skonsumowanym na arenie przez lwy. Ale i odwrotnie, bo już później nie szerzyłem antychrześcijańskiej herezji, tak aby w odwróconym z kolei historycznie modelu ideowym, gdzie prawdziwym celem są jak zawsze władza i pieniądze, a reszta, znaczy koegzystujące z nimi mity i legendy stanowią jedynie wabik dla motłochu, nie zostać przez chrześcijan spalony na stosie.

         Dajmy jednak spokój dygresjom, choć te jak zawsze przy tematach kontrowersyjnych cisną się nachalnie do głowy i pomyślmy, jak zachowałby się sam premier? To znaczy, gdyby wywleczona na światło dzienne przez media sprawa zaistniałego publicznie incydentu pochłonęła chciwe sensacji zalążki ośrodkowego układu nerwowego przedstawicieli plebsu, kurtuazyjnie, choć z oczywistą przesadą, nazywanego społeczeństwem. Czy wyraziłby wtedy swoje oburzenie, wspomniał coś o braku poszanowania dla urzędu, próbował obciążyć moim zachowaniem Rafała Trzaskowskiego i spółkę wspomagających go w czasie kampanii durniochamów, czy też po prostu stwierdził, tu cytuję: ,,Na takie zachowania nie ma zgody”? I na tym zakończył – nie tylko swoje wystąpienie poświęcone spoliczkowaniu go, ale i całą sprawę.

         Otóż jest takie powiedzonko z cokolwiek nogawkową konotacją: zależy jak leży, i mam może trochę dziwne przeświadczenie, że gdybym był na przykład działaczem LGBT – czego bym nie chciał, ale załóżmy - który przechodząc od słów co czynów wymierzył premierowi siarczysty policzek, ten oświadczyłby, że na takie zachowanie nie ma zgody. I tyle. Znaczy w praktyce rozzuchwaliłby mnie, nadstawiając drugi

         Dlaczego tak sądzę? Albowiem tyle miał do zakomunikowania szef rządu po sprofanowaniu przez przedstawicieli środowisk LGBT pomnika Chrystusa przed Bazyliką św. Krzyża w Warszawie. Morawiecki zamieścił na Twitterze swoje zdjęcie przy Pomniku, wraz z informacją:

        ,,Nie ma zgody na profanowanie symboli narodowych i religijnych w imię żadnej ideologii. Wartości, które symbolizują, ważne dla milionów Polaków, są dziedzictwem, które podlega szczególnej ochronie. Nie można pod płaszczykiem rzekomej równości stawać się agresorem.”

          No tak - słowa, słowa, słowa… A czyny? I w tym sęk. Wydaje mi się, że reakcja premiera na postępki coraz bardziej dokazujących lewaków, sprowadzona do twitterowego wpisu, to znacznie poniżej oczekiwań nie tylko stałej duchowo części katolickiego elektoratu, ale i tych, którzy choć egzystują na bakier z wiarą, jednak zdają sobie sprawę tak z jej kulturowego znaczenia, jak i konieczności prawnej ochrony religijnych symboli. Z drugiej strony odnoszę również wrażenie, że przeważająca większość społeczeństwa w jakiejś mierze przywykła już do ubliżających dobremu smakowi i obyczajom ulicznym popisom paradujących gejów, za które osoby heteroseksualne zostałyby oskarżone o czyny obrażające moralność. Ba, wydaje się nawet, że ów elektorat - nazwijmy go elektoratem wstępnie przetrzebionych wartości - zaaprobował już przykry fakt, iż polski policjant mając do wyboru spałowanie któregoś z szamoczących się uczestników Marszu Równości z ich przeciwnikami, spałuje przeciwnika, bacząc uważnie, by nie naruszyć cielesności ,,tęczaka”, od jakiegoś czasu korzystającego w polskim państwie ze statusu Oberobywatela. A prawda wygląda nieco inaczej, bo z reguły to ten ostatni prowokuje i emanuje nienawiścią, mając w stałej ofercie popisy agresji. I to zawsze bezkarnie.

        W związku z tym oczekiwałbym, że po profanacji Pomnika Chrystusa, premier zamiast twitterowych wpisów poczynionych z elegancją szefa rządu, choć mętną mową-trawą, z której przy dobrych chęciach da się wycisnąć wiadro wody, poinformuje opinię publiczną korzystając nie z godnych gawiedzi, ale poważnych i oficjalnych nośników informacji, o zarządzeniu natychmiastowego widzenia się z ministrem spraw wewnętrznych. I nie tylko w celu omówienia zaistniałego przypadku, ale po to głównie, by zażądać od niego aresztowania najdalej w terminie dwunastu godzin prowodyrów i wykonawców antykatolickiej prowokacji. Przy czym deklarowany ateizm Mariusza Kamińskiego czy jego częsty brak dyspozycji nie mogłyby być w tym wypadku wymówką. Dlatego, gdyby nie wywiązał się ze zleconego mu zadania, musiałby podać się do dymisji z natychmiastowym skutkiem, a powodem byłby brak profesjonalizmu - jego i odpowiedzialnego przed nim personelu.

        Nie oszukujmy się – środowiska LGBT i inne lewackie agendy, choć korzystają z politycznego wsparcia Zachodu i udzielanych stamtąd zastrzyków finansowych, w związku z czym cieszą się pewnym immunitetem w neokolonialnym polskim państwie, są przecież inwigilowane przez służby, w związku z czym wykrycie sprawców nie powinno przysporzyć żadnych problemów. Wykrycie, aresztowanie i błyskawiczne osądzenie. Konkretnych przepisów nie trzeba przecież władzom podpowiadać, a już na pewno nie godzić się na sprowadzenie ich do martwej litery prawa, by nie zadzierać z coraz bardziej kapryśnymi kasjerami unijnej mafii.

        Obawy, a w zasadzie lęki prawicowych elit przed reakcją Brukseli i reszty lewacko gangrenującego świata powodują, że jego gejowskie i anarchistyczne forpoczty w naszym kraju czują się całkowicie bezkarne. Rząd nie tylko nie reaguje na ich coraz śmielsze albo dokładniej - bezczelnie prowokacyjne zachowania, ale chroniąc ich zleceniodawców i wykonawców przed gniewem ulicy tak naprawdę zapala im zielone światło.

        Pytaniem wiec pozostaje, czy demoralizacja społeczeństwa i powolne wygaszanie państwa, które swoje prerogatywy uzależni od widzimisię Unii spełniającej de facto rolę narzędzia Berlina, warte jest wypłaconych nam miliardów euro? Miliardów dotacji i towarzyszących im miliardów pożyczek. Bo co z tego, że wybudujemy autostrady i obwodnice, zmodernizujemy linie kolejowe, unowocześnimy całą infrastrukturę, zamkniemy kopalnie, stworzymy zieloną energetykę, być może w ekologicznym szale obsadzimy wszystko drzewami - choćby i pomarańczowymi, jak w czasie Sowietów w Norylsku, a w ramach małpowania świata wyhodujemy swoje córki na wzór i podobieństwo skretyniałej Grety, czego prologiem stała się Inga Zasowska? No co, skoro być może już po kolejnych wyborach będzie tym rajem zarządzać kilkudziesięciu berlińskich namiestników, dla zmylenia rozkojarzonego motłochu posługujących się polskim językiem - rzecz jasna, z dodatkiem francuszczyzny? Co z tego, jeśli popularne niegdyś hasło: Pozwólmy gejom żyć tak jak chcą, po okresie walki z rodziną, Kościołem i tradycjami, tworzącymi dotąd nierozerwalne familijne i narodowe więzy, zastąpi to inne, alternatywne, skierowane już do nowej władzy, by ta w ramach demokracji pozwoliła z kolei nam żyć tak, jakbyśmy tego chcieli? Nam, czyli wciąż większości.

        I co, pozwoli? Wolne żarty! Lewackie elity rzucą jakimś propagandowym sofizmatem w iście pokrętnym stylu, jakoby demokracja nie polegała na rządach większości, tylko na poszanowaniu przez większość praw mniejszości i kto wie, może nawet na konstytucyjnym zabezpieczeniu jej udziału w sprawowaniu władzy, jaką z czasem mniejszość przejmie na własność. A która mniejszość? No obecna, lewacka, z dodatkiem garści tej etnicznej, bo taka już jest tradycja tej drugiej, choć na pewno nie będzie w niej aktywistów LGBT. Ci, zaraz po wypełnieniu frontowej misji, pójdą pod nóż rewolucji niczym jej wstydliwy i niegodny epizod, jak niegdyś żyrondyści, jakobini i sankiuloci, później lewicowi eserowcy i mienszewicy, a z czasem i bolszewicy, czy w innej, równie podłej i anormalnej wizji świata - Oddziały Szturmowe NSDAP. Zaś po latach, gdy przychodzi znużenie mas wyalienowaną z nich władzą i władzy samą sobą, proces trzeba zacząć od początku, przy czym zmiany powtarzających się spektakli dotyczą nie tyle bardziej czy mniej mętnych treści, co form wprowadzania ich w życie i późniejszego zarządzania nimi.

        Wróćmy jednak do premiera i jego dumnej pozy przeciwstawienia się profanacjom religijnych symboli. Piszę o profanacjach, bo to nie pierwszy taki przypadek: tęczowa Maryja, waginy stylizowane na Matkę Boską i sprzedawane w internecie jako tak zwane ,,cipkomaryjki”, zbezczeszczenia Krzyża – podobne przypadki zdarzają się coraz częściej. A kary? Informacje o nich jakoś nie przebijają się z mediów do opinii publicznej. Owszem, mówi się, że prokuratura wszczęła śledztwo, że poszukuje winnych, tak jak obecnie tych od Pomnika Chrystusa. Czasem dodaje się, że wszczęto sprawę - i tyle. Widać, że oczekiwaniom społecznym wychodzi naprzeciw jedynie dumna zapowiedź premiera o braku zgody. Ale czyjej: jego, mojej, jakiegoś tam Kowalskiego czy innego Nowaka? Ludzie nie chcą pustych deklaracji tylko konkretnych działań, śledztw, pojmań winnych i kar, które stworzą im poczucie bezpieczeństwa w zakresie wyznawania określonego światopoglądu. Inaczej przestają reagować, bo po co, skoro sama władza pozostaje obojętna, dając przykład asekuranckiej nieingerencji.

         Pisząc ten felieton w zasadzie wyczerpałem temat, a tym samym przerwałem tok myśli, bo i po co łamać sobie dalej łeb, martwiąc się przy okazji o kraj, czyli jedną z niewielu dla mnie rzeczy świętych, tylko trochę inaczej, skoro zamartwianie się jest uznaną rolą konia. Ale w tym samym momencie zapaliła mi się w głowie czerwona lampka, ostrzegająca przed zgubnymi dla mojej dalszej egzystencji skutkami niemyślenia. I choć właśnie zamierzałem zaplanować dzisiejszy grafik rzeczy przyjemnych, na przykład motocyklową przejażdżkę lub wizytę na strzelnicy, ni stąd, ni zowąd odbiło mi się niby zakończonym tematem. Z jednej strony to dobrze, bo nie zagraża mi bezmyślność, z drugiej źle, bo chciałem ten wątek pozostawić już za sobą. Ale trudno – myślom tamy nie postawisz – wcześniej czy później zaleją cię ze zdwojoną siłą.

         No więc nie wiem, dlaczego, ale uświadomiłem sobie, że rząd posiada dwie anatomicznie ludzkie części ciała – tyłek i twarz. O twarzy mówimy wtedy, gdy odchodząca od przyrzeczeń wyborczych i realizacji państwowych interesów władza po prostu ją traci. O tyłku zaś, gdy rozeźlone postępowaniem rządu społeczeństwo zamierza ją przy urnach kopnąć w cztery litery.

        Może więc moja niestandardowa myśl o wymierzeniu policzka tracącemu poczucie rzeczywistości premierowi nie jest wcale taka głupia, bo przypomni mu, że nie tylko jako człowiek, ale przede wszystkim polityk posiada i twarz do utracenia, i tyłek do kopania. To znaczy przypomni mu zanim będzie za późno i ktoś z tego skorzysta.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo