Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
144
BLOG

Rozważania nad gasnącą Gwiazdą - rzecz o upadku tytanów

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 9
Trudno o lepsze narzędzie do kompromitacji dawnych narodowych elit, a wraz z tym zerwania narodowych więzów, zniechęcenia do czynu i wypłukania społeczeństwa z wyższych wartości, niż wykazanie, że ideowość jest tylko ułudą i w ostateczności ma swój przelicznik w pieniądzu.

        Dobry Boże, na co to zeszło ideałom? Zwłaszcza tak szczytnym, jak wolność. Ale nie ta do palenia marihuany, zmiany płci wraz z ingerencją skalpela w zaoferowaną przez naturę anatomię albo do bycia Śmieszko-Biedroniem w momentach radosnego scalenia, tylko taka prawdziwa, no na przykład narodowa, podana jako danie główne, ewentualnie z dodatkiem wolności politycznej – niekoniecznie w wydaniu marksistowskim. Przecież nie istnieje nic piękniejszego, naprawdę! Za to można niechcący, a jeśli tylko ktoś publicznie wyraża ochotę, wtedy nawet ,,chcący" wypada umrzeć - co do tego nie ma wątpliwości. Na polu walki albo na miejskim bruku – niczym Janek Wiśniewski. A jeżeli nie umrzeć, to przynajmniej odsiedzieć lata w więzieniu. Rzecz jasna nieodpłatnie.

        Tak to się wydawało jeszcze do niedawna. Był, walczył, stracił obie nogi, to dostał order i po przygodzie. Przygodzie z życiem oczywiście, bo zaczynała się wegetacja, a wraz z nią przysłowiowe schody, jako że te prawdziwe nagle straciły swoją funkcjonalność. Bo jak niby na wózku po schodach? Nie da się i już. Od początku trzeba się uczyć pewnych czynności, ale nie po to, aby żyć, tylko żeby jakoś do końca przetrwać. I to czynności, które kiedyś nie stwarzały problemu, były wykonywane niemal machinalnie. Jak przebieranie się, kąpiel, a nawet najzwyklejsza kupa. Przecież to już nie takie proste? Zwłaszcza gdy jest się skazanym na samotność. Samotność i inwalidzką głodową rentę. Cóż, życie nie pieści, ba, nawet nie zna się już smaku pieszczot. Taka to cena pięciu minut sławy – sławy walki o boga, honor i ojczyznę. O ile chciało się walczyć, bo większość ciupasem brano. I niechby tylko jeden z drugim powiedział, że nie. Albo co gorsza krzyknął: ,,To już lepiej niech wejdą, zajmą, bylem tylko nadal miał nogi, oczy…” Ale kto go chciał słuchać, wesprzeć, choć większość odczuwała to samo?

        Taki obrazek inwalidów to pamięciowa kalka z PRL. Nie wiem, jak jest teraz, ale kiedyś, mimo grających im rocznicowych fanfar, byli to ludzie praktycznie wykluczeni – tak z uwagi na inwalidztwo, jak i towarzyszącą mu biedę. I byli obciążeniem – finansowym, a także moralnym dla państwa, dla rodzin. Niepisana umowa społeczna podszeptywała twardniejącym sumieniom, że najlepiej będzie, jeśli powoli wymrą. No i wymarli, tylko trzeba było trochę poczekać, ponarzekać w duchu, pocierpieć…Uf, ale udało się. Poszło albo odjechało na wózku i nie wróci. Chyba że z kolejną wojną.

        W dalszej części ziemskiej wędrówki, która pozostała po przejściach - tej inwalidzkiej czy wciąż fizycznie sprawnej, choć niekiedy z niewidocznym piętnem wypalonym na psychice - ludzie zachowywali się różnie. Niektórzy garnęli do dawnych towarzyszy niedoli, czując się nadal w ich środowisku częścią dawnego, wypełnionego salwami i strachem albo przesłuchaniami i ścieżkami zdrowia świata. Inni woleli oderwać się od wspomnień, stłumić je w sobie, skupiając się na nowych obowiązkach, aby wkroczyć w kolejne życie bez obciążającego psychikę bagażu zaszłości. U tych pierwszych konieczność kontaktu z dawnym środowiskiem, które przypominałoby dni własnej chwały, bywała na tyle silna, że szukali bratnich dusz choćby wśród obcych. Jak w przypadku Siwego z filmu ,,Powrót” Jerzego Passendorfera, uczestnika powstańczych zmagań, który po piętnastu latach spędzonych w Paryżu odwiedził Warszawę. Kupując w kiosku papierosy zauważył u sprzedawcy protezę dłoni. ,,To Powstanie?…”, bardziej stwierdził z satysfakcją spotkania swojaka, niż zapytał, wskazując przy tym na rękę. ,,Nie, tramwaj”, uciął kioskarz. Cóż, bywa – prozaiczność dnia powszedniego wzięła górę nad brutalną, choć dla niektórych poetycką magią czasu krwi, stali i wyrzeczeń.

        Dziś powiało nowym i na walce za wolność, za równość i za demokrację można nieźle zarobić. Po prostu zmieniła się mentalność, a i sam system uznał, że tak wolno. Ba, nawet trzeba. Może kiedyś myślano o zadośćuczynieniu za kalectwo, za lata spędzone w więzieniu dla politycznych, ale nikt o tym głośno ani nie wspominał, ani nie upominał się. Zwyczajnie wstyd było głosić, że należy się coś więcej od orderu, braw i uścisku dłoni, o ile tylko miało się jeszcze dłoń, bo jest się lepszym od innych. Że dla tych innych właśnie, nie dla siebie, roztrwoniło się po okopach, po potyczkach z milicją i internowaniach młodość i zdrowie, po których nic nie było już takie samo. A w każdym razie takie jak przedtem, znaczy normalne.

        Na ten nowy typ relacji roszczeniowych na styku państwo-obywatel przestawiła się Anna Jakubowska, pseudonim Paulinka, sanitariuszka i łączniczka batalionu Zośka, robiąca za etatową ,,powstankę” stacji TVN. Widać poszła po rozum do głowy – swojej lub wynajętego prawnika - i pięć lat spędzonych w stalinowskim więzieniu oszacowała na dziewięć milionów złotych zadośćuczynienia. Oszacowała i jej przyznano, choć nie nacieszyła się tymi pieniędzmi, bo zaraz wzięła i zmarła. Zresztą i tak nie chciała tej mamony dla siebie, tylko dla neurologicznie chorego syna, choć ten w stalinowskim więzieniu nie gościł. Uspokoiło mnie tylko to, że na liście życzeń Paulinki zabrakło konieczności wypłacenia dodatkowych funduszy na rzecz psa, kota i kanarka. Może wtedy sąd przyznałby nie dziewięć, ale dwanaście baniek. To znaczy na pewno przyznałby, byle Jakubowska nie miała powstańczego etatu w TVP.

        Okazało się jednak, że Paulinka, jak to kobieta, apetyt miała mniejszy, bo prawdziwym żarłokiem okazał się synalek największego bohatera w dziejach Polski, większego nawet od Jana Skrzetuskiego z Frankiem Zubrzyckim razem wziętych, czyli rotmistrza Witolda Pileckiego. Pilecki ulepiony trochę z własnego życiorysu, trochę z nowej, pisowskiej polityki historycznej, a trochę z utraty miary nad normalnością przerastającą w przesyt, dzięki mediom jest dziś wszędzie. Strach sięgnąć do szuflady po skarpetki, bo okaże się, że przez przypadek został z nimi sparowany, a w kuchni hasa, cały na biało, w pojemniku na mąkę. To tylko kwestia czasu byśmy sięgnęli po środek przeczyszczający, który rozwiąże problem propagandowego przesytu, skazując Pileckiego – nie z jego winy przecież – na zapomnienie. Jednak póki co, syn rotmistrza, Andrzej Pilecki - cwany gapa, postanowił trochę na tatusiu zarobić. Oczywiście w ramach odszkodowania i zadośćuczynienia za krzywdy wyrządzone ojcu. Trochę, znaczy dwadzieścia sześć baniek. A dlaczego tyle? Może wyliczył sobie, że ojciec był trzy razy więcej wart od Paulinki, a może dlatego, że to jego szczęśliwa liczba – kto to wie? I gdy już sobie podsumowywał, mrucząc pod nosem: dom z basenem – baniek pięć, nowy mercedes klasy S – pół bańki, orzeczenie sądu brutalnie przerwało mu ośmiocyfrowe, radosne fantazje, przycinając je do półtora miliona złotych. Cóż, jak pech, to pech. Albo zdrada – kto wie?

         I na koniec sprawa Andrzeja Gwiazdy, bo i jemu zdarzyło się wkroczyć na ścieżkę łatwego wzbogacenia. Dziś 87-letni starzec wyliczył sobie zadośćuczynienie i odszkodowanie w kwocie ponad trzech i pół miliona złotych, konkretnie za aresztowanie w latach 80-tych, w okresie 1982-1984. Sąd skorygował żądania współzałożyciela Wolnych Związków Zawodowych, zasądzając ostatecznie na jego rzecz kwotę jeden koma trzy miliona. Znacznie mniej, ale zawsze coś. Jak to mówią, prawie półtorej bańki piechotą nie chodzi.

        Hm, aż kusi, by zadać panu Andrzejowi pytanie, czy zakładając wolne związki i prowadząc działalność opozycyjną przewidywał możliwość aresztowania go? Myślę, że na pewno, bo taka panowała wtedy peerelowska moda, o której Gwiazda wiedział. Ba, wszyscy ,,wywrotowcy” wiedzieli, wliczając jako aneks do opozycyjnej roboty ryzyko ukrywania się, aresztowania, ścieżek zdrowia i wieloletniej odsiadki – tak było, nikt nie zaprzeczy. Ale czy wliczano jako następstwa swoich działań również rekompensaty finansowe za doznane krzywdy? No jak, przecież nikt wtedy o tym nie myślał. Działał z potrzeby serca, z pobudek patriotycznych, z poczucia niesprawiedliwości, niekiedy kierowany zwykłą fanfaronadą, by środowiskowo okazać się kimś ważnym albo popychany nawet zwykłym polskim warcholstwem, ale nie z chęci materialnego przysporzenia. Zresztą kto wtedy myślał, że PRL upadnie, a w jej miejsce powstanie jakaś postbolszewicko-wolnorynkowa hybryda, z ośrodkiem dyspozycyjnym tym razem w Brukseli, tyle że zarządzanym z Berlina? No nikt. Zatem nie mogli liczyć na finansowe zadośćuczynienia, a jedynie baty. Niestety, zmiana realiów i toczone z sukcesem procesy odszkodowawcze przebudziły w dawnych ideowcach nieokiełznaną wstydem żądzę wzbogacenia się. Wzbogacenia na innym już państwie - spadkobiercy tego, które kiedyś zwalczali. Pro bono, żeby nie było wątpliwości.

        Zapyta ktoś, dlaczego sądy przyznają kontrowersyjne przecież odszkodowania – za walkę z okupantem czy z opresyjnym systemem peerelu? Dlaczego każdorazowo, wydając decyzję na rzecz domagającego się odszkodowania, prowokują innych do podobnych działań, bo przecież nic tak nie kusi, łamiąc nawet granice tabu, jak pieniądz? Czy ktoś zdaje sobie sprawę, że każdy werdykt, uznający zasadność wspomnianych wielkich odszkodowań, w odbiorze społecznym podważa autorytet znaczących dla społeczeństwa nazwisk i degraduje dokonania tych osób?

        Otóż odpowiedź brzmi: trudno o lepsze narzędzie do kompromitacji dawnych narodowych elit, a wraz z tym zerwania narodowych więzów, zniechęcenia do czynu i wypłukania społeczeństwa z wyższych wartości, niż wykazanie, że ideowość jest tylko ułudą i w ostateczności ma swój przelicznik w pieniądzu.


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo